niedziela, 7 września 2014

Bajowierszyk dla dzieci - CZEKOLADA.

W ramach intensywnego trenowania szarych komórek zawartych w mojej mózgoczaszce pokusiłam się o stworzenie dzieła, które być może stanie się inspiracją do wytworzenia większej ilości bajowierszyków tłumaczących dzieciakom to i owo :)


CZEKOLADA


Zapytała mała Ada:

Skąd się bierze czekolada?

Słodka, pyszna i pachnąca,

taka twarda i lejąca?


Mama Ady pomyślała i 

tak córci powiedziała:

nasza Ziemia lasy skrywa,

tropikami je nazywa,

rosną w nich przeróżne drzewa,

każdy ptaszek o nich śpiewa.

Jedno drzewo jest bajkowe,

bo ma ziarna kakaowe.

Dzielni ludzie je zbierają,

suszą, mielą, przerabiają.

Wysyłają je w świat cały,

żeby ludziom radość dały.

Czekolada z nich powstanie,

to odpowiedź na pytanie!

czwartek, 21 sierpnia 2014

Matka Polka to terrorystka?!?



Matka Polka to odrębny gatunek… Nie każda kobieta zostaje matką, ale te którym właśnie taką rolę matka natura sprezentowała, zostają poddane dziwnej obróbce psychicznej. Z punktu widzenia nie-matki tak to postrzegam. Oczywiście nie wszystkie matki doznają przetasowania mózgowego, które poszło w nieodpowiednią stronę, niektóre z nich pozostają w miarę normalne. 
Miałam okazję poobserwować i poobcować z taką Matką Polką terrorystką. Na wyposażeniu miała kilkumiesięczną pociechę, która już w tak młodym wieku bardzo skutecznie manipulowała swoimi rodzicielami. Ktoś powie: co Ty możesz wiedzieć o macierzyństwie i wychowaniu dzieci? No coś tam, niestety, wiem, pomimo tego, że swojego przychówki nie posiadam. Poza tym, nie trzeba być rodzicem, żeby dostrzegać, mało sensowne działania dyktowane tylko i wyłącznie faktem, że jestem matką przez duże M - pogrubione i podkreślone.
Może przytoczę kilka przykładów zachowań w wykonaniu naszej Matki. Czy Matka Polka ma prawo żądać absolutnej ciszy otoczenia, bo jej dzidzia śpi? Hmm… We współczesnym świecie niewykonalne, prędzej czy później, dziecko zmierzy się z decybelami naszego globu – niekoniecznie miłymi dla uszka. Czy wymuszanie z miną mordercy, aby przy spożywaniu śniadania tak manipulować sztućcami, by nie wydawać absolutnie żadnych odgłosów nie świadczy o lekkim zwichrowaniu naszej Matki? Nie wspomnę tutaj o biednym małżonku tejże rodzicielki – chłopina jest sprowadzony do poziomu usługiwacza, który na każde żądanie Matki Polki i jej bezcennego dziecięcia powinien stać w pełnej gotowości. Oczywiście Tatuś, wedle mózgowania naszej Matuli, absolutnie nie nadaje się do ululania dzieciątka – tylko Ona w pełni odpowiedzialnie zrealizuje to zadanie, a z drugiej strony zarzuca naszemu ojczulkowi, że nie interesuje się w wystarczającym stopniu dzieckiem. Zarówno Ona jak i On popadają w niewytłumaczalne koło absurdu, które toczy się w rytmie dyktowanym przez niemowlaka. No tak… dziecko wywraca świat rodziców do góry nogami, tylko czy dorośli ludzie powinni poddać się takiemu bezmyślnemu wywrotowi…? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Matka terrorystka zupełnie w innym świetle widzi swoje zachowanie – może to kwestia nadmiaru jakiś niewłaściwych hormonów? 
Ktoś kiedyś powiedział, że w wychowaniu dzieci powinniśmy być, przede wszystkim, nastawieni na siebie, powinniśmy znaleźć czas na przyjemności, zajęcia, które choć na chwilę wyzwolą nas z rodzicielstwa, w przeciwnym razie staniemy się sfrustrowanymi, niezadowolonymi z życia maszynami, które nie wychowują, tylko są wychowywane przez małolata/małolatę, który/która i tak w wieku dojrzewania wygarnie nam, jakimi to jesteśmy … ... ...; tu zapewne padną niecenzuralne, kwieciste słowa naszej ukochanej latorośli. 
Może warto się zastanowić nad swoim rodzicielstwem póki nie jest za późno, a nasz mózg nie stał się papką podporządkowaną dziecku. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

Jak utknąć w rurze i przeżyć? ;)



Z cyklu wspomnienia wakacyjne uznałam, że warto opisać jedną taką małą przygodę, która zadziała się kilka lat temu w Aquaparku w Sopocie. W tymże to aquaparku, niestety, dałam się namówić na skorzystanie ze zjeżdżalni w postaci rury. Przed jedną z nich nie było kolejki, co oczywiście, mogło dać mi do myślenia, ale jakoś na ten, dany moment , moje szare komórki przestały pracować na pożądanych trybach. Aaaa… dodajmy, że nie jestem, raczej, zwolenniczką, ostrych wrażeń… Wpakowałam, więc swój zacny tyłek do otworu wspomnianej wcześniej rury i … ocknęłam się na dole podtopiona, pół przytomna i prawie odarta z odzieży kąpielowej. Moje wspomnienia z tego przejazdu są bardzo ubogie – pamiętam tylko, że porwała mnie jakaś siła tajemna i z prędkością światła sponiewierała po ścianach tejże sympatycznej zjeżdżalni, która okazała się szybką rurą – kamikadze. Po otarciu się o śmierć i groźbie przeniesienia na tamten świat w dość nietypowy sposób, postanowiłam skorzystać z innej zjeżdżalni – tym razem poczytałam co i jak, więc wybrałam spokojną zjeżdżalnię rodzinną w kolorze słonecznej żółci. Siadam sobie na progu startowym, czekam na zielone światełko i ruszam…
I tutaj znowu moje młode życie zostało wystawione na próbę, tym razem groziła mi śmierć z powodu połamania kręgosłupa za pomocą mocnego uderzenia stóp należących do osoby jadącej za mną. Nie wiem jak to jest w przyrodzie możliwe, ale utknęłam w połowie zjeżdżalni… oczywiście nie z powodu nadmiernych gabarytów. 
Mój mózg zaczął rozpaczliwie myśleć: 
- odpychaj się intensywnie rękami i wszystkim co się do tego nadaje… niewiele tego było, oprócz rąk, ale i tak nie pomogło… 
- zaaranżuj stringi - wsadź sobie majty w tyłek – zawsze to bardziej poślizgowy materiał niż gacie od kostiumu kąpielowego… nie pomogło… 
- zmień pozycję, połóż się… nie pomogło… 
- zacznij krzyczeć, więc zaczęłam wrzeszczeć: Ludzie! Ja tu siedzę! Hamujcie! 
Na szczęście za mną jechała moja ukochana kuzynka i z wyszukaną gracją przepchnęła moje zrozpaczone jestestwo w kierunku wyjścia. Przeżyłam.

Jaki morał z tej opowieści: w życiu zawsze należy znaleźć złoty środek… ;)

środa, 16 lipca 2014

Galimatias męsko - damski, czyli o miłości Zochy do Heli...



Obserwując najbliższe otoczenie doszłam do pewnych wniosków i pokusiłam się o postawienie dość kontrowersyjnej diagnozy: kobiety, moim zdaniem, powinny żyć z kobietami, a faceci z facetami. Skąd taka, chyba przerażająca, wizja…? Czyż my babki nie dogadujemy się świetnie w swoim własnym gronie? Świat męski i porozumienie z mężczyzną to wyprawa niczym po złote runo. Myślę, że panowie równie dobrze czują się w swoim towarzystwie. Wielokrotnie zdarzyło mi się grać w tak zwane kalambury – drużyny stające przeciwko sobie były różne: babki przeciwko panom, jak również mieszane składy. Przerażające jest to, że za każdym razem kobiety ogrywały mężczyzn. To o czymś świadczy, nieprawdaż? Porozumienie damskie na tej płaszczyźnie było miażdżąco skuteczne – pogrążałyśmy biednych facetów w otchłani porażki. Czyż to nie gorsza płeć…? Brak porozumienia na płaszczyźnie swojej własnej płci, jak również na płaszczyźnie obcej płci… Pozostawiam bez komentarza… Zdarzyło mi się również być w mieszanej drużynie i ni w ząb nie byłam w stanie odgadnąć, co też mój towarzysz kalamburowy pokazuje. System kojarzenia i myślenia w wykonaniu obu płci jest skrajnie różny. Nie potrafimy, w tak prostej zabawie, odczytywać swoich własnych intencji. Zastanawiające, nieprawdaż…? Nie mówię tutaj o sytuacji, w której mamy do czynienia z osobnikami płci męskiej z dużym powinowactwem do kobiet, ponieważ takie przypadki też się zdarzają. Smutne jest to, że świat został tak urządzony, aby ludzkość utworzyła heteroseksualne związki i tylko takie uważa za dozwolone społecznie – może jednak w homoseksualizmie tkwi potencjał? Może nasze kontakty z płcią przeciwną powinniśmy ograniczać do prokreacji? Pytania, na które, my - ludzie, powinniśmy poszukać odpowiedzi, a może dla wygody pozostać w tym, co jest akceptowane przez społeczeństwo…?

środa, 9 lipca 2014

Jak wygląda szczęśliwy pies?



Dziś zadałam sobie to pytanie…

Patrząc na Pyśkę, mam wrażenie, że to jest właśnie szczęśliwy pies:

- umiarkowana ilość stresu w życiu – spowodowana głównie faktem porzucenia na czas udania się właścicieli do miejsc zarobkowania lub na zakupy; widać wtedy smutne oczyska i wyraz pyska mówiący jedno: Wy… jak możecie mnie nie zabrać…?

- możliwość leżakowania na kanapach; generalnie brak zakazu wjazdu na tego typu obiekty w domostwie; część ludzi zapewne się oburzy – pies siedlisko brudu i zaraziajstwa wszelakiego, wala się po pościelach, no cóż – podobno właściciele psów dzielą się na takich, którzy się przyznają do tego typu ekscesów i na tych, którzy to wypierają ze świadomości,

- spacery, wypady do lasu, wakacje z właścicielami, czyli czas wolny zorganizowany prawie na poziomie animacji w hotelu pięciogwiazdkowym; w miejscach stosownych spuszczanie ze smyczy – nasza Pyśka uprawia wtedy tzw. Wielką Pardubicką, czyli biega w kółko, jakby jej się dupsko paliło, po czym pada zadowolona w trawie z jęzorem wywalonym w pełnej okazałości, 

- nieograniczony dostęp do kontaktów z psimi kumplami zamieszkującymi okoliczne domostwa, nie wiem czy do kumpli można zaliczyć sąsiadów nie-psich, ale takowi też istnieją i są równie namiętnie i wylewnie witani przez naszego Misiołaka,

- smakołyki, zabawki i inne atrakcje… oczywiście wszystko z głową, ale ma się małego pierdolnika na tym punkcie… Stwierdzenia po powrocie z zakupów typu: „zobacz, co Ci pan kupił… chodź sobie wybierz…" tutaj następuje, na przykład, wyciągnięcie smakowitej, soczystej wołowinki… Nie futrujemy naszego psa głupim jedzeniem, zawsze należy mieć świadomość tego, że nie wszystko służy psiemu żołądkowi,

- miziania, czułości, wyznania miłosne – tutaj prym wiedzie męska część domostwa; nie znam chyba psa, który jest tyle razy całowany w ciągu tygodnia co Pyśka; podobno psy tego nie lubią, ale patrząc na Pyśkowego mordulca mam inne spostrzeżenia na ten temat; Misiołak, jak każdy pies, lubi być miziany po brzucholu – wykłada się wtedy kołami do góry i z rozmarzonym wyrazem pyska domaga się miętolenia futerka, 

- dyscyplina – no przynajmniej jakaś namiastka musi się pojawić, pies nie króliczek pluszowy i też jakiś granic potrzebuje; doprowadzenie do totalnej rozpusty umysłowej nie jest wskazane; mówimy tutaj o dyscyplinie przemyślanej, a nie o tresurze z batem w ręku.

Tyle moich spostrzeżeń… 
Każdy właściciel psa znajdzie pewnie swoją definicję szczęśliwego czworonoga.


sobota, 28 czerwca 2014

JÓZEK, ale z Ciebie ciacho...!


Męska część naszego globu wiedzie zdecydowanie bardziej radosne życie niż damska... z jednego prostego powodu - ich spojrzenie na własne ja, czasami ogromnych rozmiarów, jest zupełnie inne niż kobiece. Który facet z namaszczeniem lustruje swoje ciało przed lustrem? Pewnie znajdzie się grupa napalonych dewiantów lustrzanych... Różnica polega na tym, że oni zawsze widzą w lustereczku ciasteczko z kremem, ptysia o najdoskonalszej formie i linii ciała. Babka widzi zdecydowanie mniej zjadliwe obiekty kulinarne. Powinnyśmy brać z nich przykład i od dzisiejszego dnia dostrzegać w lustrze, tylko i wyłącznie, unikatowe w skali globu ciacho z najdoskonalszą linią spływającej czekolady i perfekcyjnie ubitą śmietanką o nieskazitelnej konsystencji... 
To tak do przemyśleń z okazji soboty :)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Kobiety to jednak głupie są...

Grafika: www.pytamy.pl

Ostatnio zastanawiałam się nad tym, jak kobiety wyszły na tak zwanym feminizmie? Niestety wnioski, do których doszłam nie są zbyt optymistyczne. No coś tam sensownego osiągnęłyśmy, wywalczyłyśmy, wytargałyśmy pazurami, ale...

Nasze babki, prababki siedziały sobie grzecznie w domku, montowały obiadki, gotowały, prały, sprzątały, prasowały i robiły inne fascynujące rzeczy należące do kategorii prace domowe. Oczywiście niańczyły też potomstwo swoje i mężowe, które to zazwyczaj liczne było. Mąż w tym czasie dzielnie zajmował się zapewnianiem godziwego bytu. Tu przy okazji Dnia Ojca nasunęła mi się refleksja dotycząca ojcostwa: na ile jest to świadomy i autentyczny wybór faceta? Obserwując otoczenie dochodzę do wniosku, że w zdecydowanej większości przypadków jest to raczej wybór tykającego zegara kobiety... Jakiegoś powalającego zaangażowania w ojcostwo, u współczesnych ojców nie zakodowałam, no ale może się mylę...

Wracając do tematu... czym się różni żywot współczesnej "kury domowej" od tej z przeszłości? Jedna i druga robi to samo w obejściu domowym, z małym wyjątkiem, ta współczesna, dzięki ruchom feministycznym, chadza sobie jeszcze dla rozrywki do pracy; dopiero po powrocie z pracy może się oddać tym wszystkim ekscytującym zajęciom domowym... Patrząc trzeźwym okiem wyszłyśmy na tym, jak przysłowiowy, Zabłocki na mydle...

Ambicja pchała nas ku rozwojowi na różnych płaszczyznach... tylko jakoś tak dziwnie się stało, że to co należało do obowiązków kobiety w zaciszu domowego ogniska pozostało jej na stanie jako bonusowy pakiecik od życia... Z pewnością można tutaj się oburzyć: skoro pracuje to niech sobie opłaci służącą i po powrocie do domku założy kapciuszki w różowe króliczki i zalegnie przed TV z bezmyślnym wyrazem twarzy... Niestety w większości przypadków, nasza statystyczna kura domowa zatrudniona w celach zarobkowych w instytucji X nie jest aż tak dobrze opłacana, aby stać ją było na służbę...

I tak można każdego dnia zaobserwować takiż oto obrazek: jest godzina 16.00, 17.00 (zależy na jaką fuchę statystyczna Malinowska się załapała) i nasza współczesna kura domowa wraca do domu z pracy, w jednej ręce targa zaopatrzenie żywnościowe zamknięte w czterech reklamówkach, w drugiej eko-torbę z innym pierdami z kategorii chemia i kosmetyki, za kurą domową wlecze się dzieciak dobitnie manifestujący swoje niezadowolenie spowodowane niechęcią kury domowej do zabawy w okolicznej piaskownicy... niektóre kury domowe mają na wyposażeniu jeszcze drugą pociechę, tutaj wykazują się dużą kreatywnością i wykorzystują takie sprytne murzyńskie chusty, którymi omotują siebie i potomka. Na pochwałę zasługuje duża kreatywność takiej kury, która jest przecież wyposażona tylko w dwie ręce... W końcu udaje im się dotrzeć pod drzwi swojego obejścia... Po tym fakcie następują kolejne, wymagające ogromnej inwencji twórczej, działania polegające na wczuciu się w rolę przedszkolanki, sprzątaczki, kucharki, dekoratorki wnętrz
 i wiele, wiele innych zadań piętrzących się jak stos przed nosem współczesnej kury domowej... W napięciu stara się bidula ogarnąć wszystko z uśmiechem na ustach... w oczekiwaniu na tą jedyną, wyjątkową chwilę w ciągu dnia... wraca do domku ukochany mąż/partner/konkubent... jest godzina 18.00, może 19.00 (no fakt - był trochę dłużej w robocie) i wita naszą kurę, w progu domostwa, takimi oto słowami: Ty to masz się fajnie, już jesteś w domu...


I gdzie tu logika? Kobiety to jednak głupie są...

Z okazji Dnia Ojca:
Dobry ojciec to taki, który poświęca swój czas, energię i zasoby dla potomstwa, które dzięki temu ma większe szanse na przeżycie. Wydawać by się mogło, że to jakimi rodzicami są mężczyźni, zależy tylko od nich. Okazuje się jednak, że to ewolucja przystosowała ich do ojcostwa.
W przypadku zwierząt można w pewien sposób ujednolicić zachowania samców w stosunku do potomstwa dla całego gatunku, inaczej jest w przypadku ludzi. Niektórzy mężczyźni chętnie zajmują się potomstwem, a inni wręcz starają się uciec od niego jak najdalej. Te wewnątrzgatunkowe różnice u ludzi tłumaczy się przede wszystkim kulturą, ale istnieją już przesłanki naukowe mówiące o genetycznym uwarunkowaniu pewnych cech. Na przykład na podstawie kodu genetycznego można przewidzieć, czy mężczyzna będzie dobrym mężem.
Wśród różnych gatunków zwierząt panuje zasada, że samce współuczestniczą w opiece nad młodymi, kiedy te nie są w stanie przeżyć pod opieką samej matki lub kiedy przedstawiciele dwóch płci dobierają się w pary na długi czas. Wtedy samiec może mieć pewność, że to właśnie jego potomstwo.
Dodatkowym czynnikiem jest jeszcze czas i energia włożona w poszukiwanie partnerki oraz przekonanie jej do zapłodnienia. U ludzi nie jest to zazwyczaj łatwe, dlatego mężczyźni raczej angażują się w wychowanie dzieci, zamiast w poszukiwanie kolejnej kandydatki na matkę ich potomstwa.
Jak wynika z badań CBOS z 2010 roku, 26% polskich rodzin żyje w tak zwanym tradycyjnym modelu, gdzie żona zajmuje się domem i wychowaniem dzieci, a mąż jedynie pracuje. Mimo oczywistych przesłanek ewolucyjnych, mężczyźni ciągle bronią się przed zmienianiem pieluch, układaniem do snu, czy innymi formami pielęgnowania potomstwa. Może to wynikać z faktu, że ich mózgi wolniej reagują na rodzicielstwo.
Neuroobrazowanie pokazało, że przyjście na świat potomstwa aktywuje w mózgu kobiet i mężczyzn te same obszary, jednak u tych drugich zmiany następują stopniowo. Do panów po prostu wolniej dociera, że właśnie zostali ojcami.
Kiedy rodzi się dziecko, spada poziom testosteronu u świeżo upieczonego taty. Okazuje się, że ojcowie mają we krwi znacznie mniej tego hormonu niż ich bezdzietni koledzy. To również pozostałość ewolucyjna.
U większości ssaków poziom testosteronu wzrasta szczególnie w okresach rozrodczych, kiedy samce musza bronić swojego terytorium. W czasie kiedy młode przyszły już na świat i samice zajmują się opieką nad noworodkami, poziom tego hormonu w żyłach samców spada.
Generalnie tłumaczy się to negatywnym wpływem utrzymywania się testosteronu na wysokim poziomie przez cały czas, co może skutkować występowaniem immunosupresji lub podwyższonej agresji. W przypadku ludzi, ten drugi element może mieć szczególne znaczenie, ponieważ agresywny ojciec mógłby zrobić dziecku krzywdę.
Jak pokazały badania opublikowane w czerwcu 2012 roku w czasopiśmie Personality and Social Psychology Review, bliskość ojca w dzieciństwie ma ogromny wpływ na rozwój naszej osobowości. Zespół naukowców z Uniwersytetu w Connecticut przeprowadził metaanalizę 36 badań, które łącznie dały próbę ponad 10 000 badanych. Wyniki są jednoznaczne, osoby, którym z różnych powodów brakowało ojcowskich uczuć w dzieciństwie częściej stają się niepewne, niespokojne, a nawet wrogie i agresywne w stosunku do otoczenia. Efekty takiego stanu rzeczy utrzymują się przez całe życie. Osoby z niedoborem ojcowskiej bliskości mogą mieć problemy ze stworzeniem szczerych i pełnych zaufania relacji ze swoimi partnerami.
Inne badania pokazały, że dzieci często postrzegają ojców jako osoby bardziej władcze, a to z kolei prowadzi do ich większego wpływu na potomstwo. Na przykład córka, która widzi tatę jako wpływowego, silnego i towarzyskiego, podczas gdy ten nie daje jej wystarczająco ciepła i uczuć, będzie znacznie bardziej narażona na efekty takiego stanu rzeczy w przyszłości, niż gdyby brakowało jej bliskości mamy.
Należy zaznaczyć, że opisywane badania nie opierały się na analizie rodzin, w których dziecko wychowywane jest tylko przez jednego z rodziców, a na porównaniu relacji w tak zwanych pełnych rodzinach. Wyniki pokazują jednoznacznie, że rola ojca w rozwoju dziecka jest ogromna, a budowanie relacji pełnych ciepła, poczucia bezpieczeństwa i zaufania powinno być priorytetem, dla każdego świeżo upieczonego taty. (www.odkrywcy.pl)

niedziela, 15 czerwca 2014

PRZYPON, NIE PRZYPAŁ, czyli o moczeniu kija...


Jak na porządną kobietę przystało nadeszły czasy, kiedy to postanowiłam zmierzyć się z wędkarstwem. Tu bez bicia się przyznaję, że nie była to moja inicjatywa. Wędkarstwo kojarzyło mi się z bezsensownym staniem na pomoście i bezmyślnym gapieniem się na kolorowy patyczek bujający się w toni wodnej.

W roku ubiegłym, po wielu debatach, na wypoczynek wakacyjny udaliśmy się do mazurskiej wioski. Oczywiście z punktu widzenia faceta Mazury równa się wędkowanie. W związku z tym faktem męska część gospodarstwa domowego zadbała o zaopatrzenie naszej wyprawy w tony sprzętu wędkarskiego, pożyczonego od sąsiada oraz zakupionego na tę okoliczność w sklepie. Miałam wątpliwą przyjemność uczestniczyć w tych zakupach… wędka jak wędka, nie ma się czym podniecać, jedynie kolor miała ładny, bo groszkowy. Wszelakie inne dodatki do wędki stanowiły dla mnie równie tajemniczy świat jak konstrukcja najnowszego modelu sprężarki pneumatycznej, cokolwiek to jest…

Nadszedł w końcu ten, długo wyczekiwany przeze mnie, dzień kiedy to stanęłam i ja na pomoście z kijem w ręce… Poza tym, że stanęłam to nic więcej konstruktywnego, póki co, nie udało mi się uczynić. Po krótkim instruktarzu, wykonanym przez Lubego: co jest co, wykonałam ruch przypominający, mniej więcej, zarzucanie wędki. Posiadanie osobistego instruktora wędkowego jest raczej niezbędne dla kobiet, same nie ogarniemy tematu - taka moja mała sugestia. 

Po trzydziestej ósmej próbie trafienia w taflę wodną, a nie w przybrzeżne zielsko, które skutecznie mordowało spławiki i połykało haczyki, w końcu udało mi się doprowadzić do stanu, w którym koniec mojej żyłki z haczykiem i spławikiem lądował tam, gdzie ja chciałam, a nie siły bliżej nie zdiagnozowane. 

I tu się zaczęła moja przygoda… 

Pierwsze branie… Spławik rytmicznie podskakuje… Napięcie rośnie… Teraz czy nie teraz… Spodziewam się złowić 20 kg szczupaka… Teraz... Zacinam (czyli szarpię wędką, aby haczyk wbił się w japę rybią)… Niestety wyciągam małą płotkę… Co tam... nie ważny rozmiar, ważne, że jest, się nabiło i nie uciekło... Radość i duma napędzają moją wędkarską pazerność... Zarzucam znowu i znowu branie… Dziwię się, że to tak wciąga i te ryby jakieś takie naiwne i łapią się na tą moją wędkę. 
Nabieram wprawy w nakładaniu przynęty (robakami z racji na skończone studia się nie brzydzę). Kombinuję… może kukurydza z robakiem… może robak z ciastem o zapachu waniliowym... może robak w cieście i kukurydza na okrasę... No dobra... Przesadzam ;) 
Pewnie w moich oczach widać obłęd charakterystyczny dla zboczenia zwanego wędkarstwem. Nawet się nie orientuję, że stoję na pomoście od piątej rano… Jest trzynasta, gorąco jak cholera, a ja w grubych skarpetach deptając po kaczych kupskach przyklejonych do desek pomostu, mam na sobie obleśne gacie wymazane rybim śluzem, grubą bluzę polarową, na głowie bardzo gustowny fioletowy kapelusz, pod którym prawdopodobnie mój mózg za chwilę się zagotuje. I absolutnie nic mi nie przeszkadza, bo jest branie… W mojej siatkowej torebce na rybki połyskują w słońcu miliony, samodzielnie złowionych, egzemplarzy… I tak zostaję RASOWYM WĘDKARZEM! 

Jaki morał z tej opowiastki moje drogie panie… Wędkowanie to jeden z bardziej ekscytujących sportów wakacyjnych; najlepsze jest to, że osoby nie mające o tym większego pojęcia mają niewytłumaczalne powodzenie w połowach, ku zazdrości pozostałych bytujących na pomoście wytrawnych wędkarzy. Znajomość fachowej terminologii wędkarskiej nie jest konieczna do satysfakcjonujących połowów – wiedza fachowa przychodzi z czasem i tak jakoś samoistnie wtłacza się do naszej głowy. W tym roku zamierzam powtórzyć swój sukces – mam zamiar zasadzić się na większego zwierza :) Tony sprzętu już przygotowane... 

A zatem... Kobitki łapcie za kije! 

A przypon to: cienka żyłka lub plecionka używana w wędkarstwie służąca do połączenia haczyka, kotwiczki, sztucznej przynęty, ciężarka albo kombinacji tych elementów z żyłką główną. Przypon stosuje się w celu zmniejszenia średnicy i sztywności (a zatem i wykrywalności) tej części zestawu wędkarskiego, który ryba może ujrzeć lub wyczuć dotykiem. Miękki i cienki przypon pozwala również na podanie przynęty w sposób bardziej zbliżony do jej naturalnego zachowania się. Ponieważ przypon jest zwykle najsłabszym elementem zestawu wędkarskiego, stosowany jest również po to, by uniknąć utraty żyłki głównej w następstwie zaczepu. (według wikipedia.pl)

piątek, 30 maja 2014

CIĄŻA Z ALLEGRO?!?



Kobiety? a może i faceci? to mają fantazję jak dziadek Józek przy udeptywaniu kapusty... W internecie bez większych problemów można kupić pozytywny test ciążowy. Ceny wahają się od 15 do 50 zł za sztukę. Z punktu widzenia sprzedających jest to bez wątpienia biznes. Jeżeli ciąża trwa 9 miesięcy to możemy sporo tych testów obsikać i rozprzestrzenić za gotówkę. Podobnież dziennie można kilka sprzedać… Przez chwil parę zastanawiałam się po co kobiety kupują coś takiego?!?

Udało mi się znaleźć następujące powody (wspomożyłam się wiedzą z sieci):

- dla żartu… no też można i taki żart facetowi zafundować, aczkolwiek należy się tutaj liczyć z ryzykiem przedwczesnej utraty ukochanego na skutek niewydolności pracy serca spowodowanej szokującą wiadomością,

- aby zmusić faceta do jakiegoś działania, bo długo już z nami jest i nic się nie dzieje… no można i tak, jednakże obawiam się, że średnio inteligentny facet, najpóźniej po kilku miesiącach, zorientuje się, że nasza ciąża rozwija się pozaustrojowo, co zmusi nas do wyjaśnień szytych grubymi nićmi,

- aby sprawdzić czy facet myśli o nas poważnie… biorąc pod uwagę to, że faceci myślą raczej mało poważnie o wszystkim ;) to i tak niczego ciekawego się nie dowiemy,

- nie układa nam się z mężem, może informacja o ciąży coś poprawi… tego komentować nie będę, nasuwa mi się tutaj tylko jedno: Nie dziwię się, że się nie układa… z tak myślącą żoną też, by mi się nie układało...

- z powodu zemsty, bo nas zostawił… z pewnością doprowadzimy do kilku bezsennych nocy u naszego Byłego, ale przypominam, że ciąża to 9 miesięcy, więc nasz Były i tak się zorientuje, że coś tu śmierdzi… i bynajmniej nie będzie to kupka naszego niemowlaka…

„Jak to się może skończyć?
Osobom, które sprzedają testy nic nie grozi. Inaczej rzecz się ma z tymi, którzy takie testy kupują. Gdy kobieta powołując się na fałszywy wynik testu chce osiągnąć korzyści materialne, można to uznać za oszustwo, za co grozi do trzech lat więzienia. Te panie, które chciałby w ten sposób zaciągnąć partnera przed ołtarz, również mogą tego żałować. Jeśli bowiem małżonek dowie się, że sprawa z testem była mistyfikacją może zażądać rozwodu z orzeczeniem o winie kobiety lub starać się o unieważnienie małżeństwa.” (wyborcza.pl)

Wszystkie te pozbawione sensu działania mają na celu wymuszenie czegoś na naszych biednych panach, którzy to, nie zapominajmy, też są ludźmi ;)

Gdzieś, kiedyś usłyszałam: 
Jeżeli zamkniesz ptaka w klatce - ucieknie przy najbliższej, nadarzającej się okazji, natomiast, jeżeli puścisz go wolno - być może wróci z pieśnią na ustach ;) 
To tak do przemyśleń nocno – nocnych…

poniedziałek, 26 maja 2014

Przywódca stada?!?


Wszelakie opisane sytuacje wydarzyły się naprawdę i dotyczą osobistego psiaka – Pysiołaka (mastifa tybetańskiego). Zanim Pyśka trafiła do nas, miałam okazję zobaczyć jej mamusię i wujka – towarzystwo przywitało, mnie i mojego osobistego Konkubenta ;), dość mało przychylnie… Dwie rozszalałe bestie, mało gościnnie, pokazały nam czyje to podwórko, zanim zbliżyliśmy się na odległość paru metrów do bramy. Hmm… mój talent pedagogiczny wprawdzie jest długi i szeroki, ale pierwszy raz miałam do czynienia ze skrzyżowaniem niedźwiedzia i lwa ;) Wujaszek Pyśkowy nie krępował się w zaprezentowaniu swojej siły, opierając się o płot betonowy, który to zadrżał w posadach. Ktoś zapyta? To po coś babo lazła oglądać mastify tybetańskie? Dzieło przypadku… znajomi hodowali te psy i „lekko” nas namówili do zaadoptowania jednego szczeniaka z miotu, który niebawem miał się pojawić. Mój wybór, od początku, był sprecyzowany, jeśli chodzi o wygląd i płeć mastifa: ruda suczka. I tak oto zostaliśmy właścicielami małego szkodnika, wyposażonego we wszystkie umiejętności destrukcyjno – bałaganiarskie, jak przystało na najbardziej żywotnego i niegrzecznego szczeniaka w miocie.


Podróż samochodem do domu… wyczytałam gdzieś, że nie należy reagować na piski i tym podobne dźwięki, które oczywiście wydawał nasz Pysiek jadąc, pierwszy raz, do nowego domku; zawinięta w kocyk spoczywała obok mnie na tylnym siedzeniu samochodu. Żal mi jej było okrutnie, ale nie roztkliwiałam się szczebiocząc i dziamdziając nad nieszczęściem tej biduli. O dziwo, Pyśka bardzo szybko zaakceptowała podróże samochodami, nie ekscytuje się, nie panikuje, a wręcz ochoczo ładuje się do wnętrza pojazdu; czasami nawet ładuje się obok kierowcy ;) 

Nasza Pyśka nie boi się niczego – burzy, petard, odkurzaczy i innych wynalazków; oczywiście jak była mała to reagowała np. na odkurzacz szczekaniem i agresją, ale Pańcia, naczytawszy się mądrych książek, nie zwracała na to uwagi i dalej robiła swoje; po jakimś czasie Misiołak, chyba nawet, pokochał mechanicznego kolegę, bo można jej futerko swobodnie poodkurzać ;) Generalnie stwierdzam, że kluczem do sukcesu jest niereagowanie na to, co ekscytuje psa – ma to kolosalne znaczenie w początkowym etapie naszego zaznajamiania się z psiakiem. Pyśka mało szczeka, co też miało związek z tym, że nie uciszałam jej, gdy szczekała na dzwonek do drzwi, czy odgłos wiertarki u sąsiadów – ponownie sprawdza się wątek braku reakcji właściciela. Oczywiście, jeżeli ktoś chce mieć psa wściekle ujadającego to w tym kierunku nie trzeba się bardzo napracować – wystarczy zdać się na instynkt psiska i dodatkowo dziko ekscytować się przy każdej nadarzającej się sytuacji.

Mamy psa, który kocha wszystkich – macha ogonem na muchy, żaby, dzieci, sąsiadów, no i wiadomo, najbardziej macha ogonem jak widzi swoją ukochaną Panią ;) Ma też instynkt łowcy polowacza-napadacza na upatrzone obiekty, które należy postraszyć – patrz panowie na rowerach, w beretach i owczarki niemieckie ;) W swoim, ponad dwuletnim, życiu nie spowodowała strat materialnych, których to spodziewaliśmy się patrząc na jej potencjał odziedziczony po przodkach. Wyczytałam gdzieś, że szczeniak powinien poznać, co najmniej, kilkanaście osób, kilkanaście psów, kilkanaście różnych materiałów – tu powinien wykorzystać zęby (przy poznawaniu osób i psów niekoniecznie). To wszystko powinno mieć miejsce jak najszybciej w jego życiu i z własnych obserwacji wnioskuję, że jest to klucz do socjalizacji naszego pupila; jeżeli będziemy go izolować i unikać kontaktu z bogactwem naszej planety to wychowamy sobie dzikiego, agresywnego i bojaźliwego psa. No chyba, że ktoś tego właśnie oczekuje. 

Przyznam się, że sporo skorzystałam czytając książki Cesara Millana; dla wielu może to tylko pan z programów telewizyjnych zakochany w swojej popularności, ale metody stosowane przez niego naprawdę działają. Dzięki wiedzy zawartej w jego publikacjach Pyśka nauczyła się, m.in., że Pani to nie jest obiekt do zdominowania, że na jedzenie trzeba poczekać i nie należy się awanturować, że pięty Pani to nie jest najnowszy model gumowego gryzaka dla mastifów…

Żyjąc na co dzień z mastifem tybetańskim (nasza Pysia jest rozpieszczonym kanapowcem – przyznajemy się) doszłam do wniosku, jak bardzo możemy się pomylić w ocenie danej rasy. Pyśka ma cechy typowego mastifa, o których wspominałam na tym blogu w innym poście, ale nigdy w życiu nie pomyślałabym, że może to być tak kochane, zrównoważone i mądre psisko. Jak bardzo krzywdzimy niektóre rasy przyklejając im etykiety, często nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. 


Podstawa to zrównoważony, konsekwentny właściciel, który nie przenosi swoich frustracji, złości i innych negatywnych uczuć na psa; brak głupiej przemocy fizycznej i psychicznej, a temu wszystkiemu powinna towarzyszyć miłość, która należy się każdej żywej istocie na naszej planecie. Myślę, że to przepis, nie tylko, na fajnego psiaka, ale sprawdza się też w świecie ludzi – przy wychowaniu swojej osobistej pociechy ;)