czwartek, 15 stycznia 2015

Wzdęcie, płonące konary i mikroby na śniadanie...?!?

Mini pościk mi się urodził właśnie... Otwieram sobie swoją pocztę interiową, a tu atakuje mnie reklamisko o treści:


No przecudnej urody to zjawisko jest: "Gastrolodzy nienawidzą jej!" - bo się bidula pozbyła gazów za pomocą jednego prostego posunięcia... I aż pięć dni się nieszczęsna tego pozbywała... Obawiam się, że mnie też nienawidzą... Pospolite pierdnięcie, jak widać, wymaga takiej oprawy ;) Oczywiście nie chodzi o to: musimy zakupić suplemencik diety na wydęte brzuszysko - w promocyjnej cenie ;) Mój obszar mózgowy odpowiedzialny za wizualizację zaczął intensywnie pracować: oczami wyobraźni widzę, jak się nadymam przez 5 dni, słychać marsze wojskowe, zastępy anielskie i mój zadek opuszcza soczysty kilkudniowy, niewinny prytek :) 

Zjawisko reklam jest czymś, co doprowadza mnie momentami do... no właśnie czego? Jem śniadanie i słyszę: grzybica taka i owaka, a może infekcja bakteryjna, grzybicza lub mieszana - do wyboru, do koloru - mniam, mniam, tylko łychę w to wsadzić... Albo ten, pożal się Boże, tekst o płonącym konarze w reklamie środka na potencję - nie wiem, ale moje skojarzenia są dość masochistyczne - nie chciałabym być drenowana seksualnie przez płonące gałęzie. 

Czy jest granica dobrego smaku i gdzie jej szukać?

środa, 14 stycznia 2015

ŁOŚ równa się FACET, czyli rozważania małolata...

Grafika: clubpenquin.wikia.com

Rzecz dzieje się przed blokiem…


- Ceść! - rzuca sąsiad-małolat (w porywach lat 3) do mojego osobistego Konkubenta ;)

- Cześć! - odpowiada Luby.

- Co masz? Co masz? Co masz? - pyta małolat wskazując na mały znaczek znajdujący się na koszulce Lubego.

- Aaa… to jest łoś! - pada odpowiedź. 

- Hmm… - małolat patrzy na koszulkę, na Lubego… widać, że komórki mózgowe pracują (w tym wieku, jeszcze się im to zdarza u męskiego gatunku)… po czym zadaje błyskotliwe pytanie: 

- A łosie noszą okulary i zegarki? - badawcze spojrzenie na Lubego, który nosi okulary i ma na ręce zegarek…

- Nie, nie noszą… 

Dzieci to jednak mają niezmącone niczym spojrzenie na świat pełne brutalnej prawdy ;)

Nawiązując do opowiastki pokusiłam się o wykonanie małej analizy dotyczącej, poruszonego w opowiastce, podobieństwa pomiędzy łosiem i facetem:

1. Łosie i mężczyźni to ssaki: ten pierwszy to największy, współcześnie żyjący, gatunek ssaka kopytnego z rodziny jeleniowatych; ten drugi nie jest kopytny, ale z rodziny jeleniowatych, jak najbardziej być może… 

2. Łosie są w Polsce pod ochroną, co jest oczywiste, gdyż to rzadkie i piękne stworzenia; mężczyźni niestety nie kwalifikują się, ani pod określenie rzadki, ani piękny… więc pod ochroną nie są…

3. Łoś jest największą w Polsce zwierzyną łowną. I tutaj możemy znaleźć pewne podobieństwa… mężczyzna może stać się zwierzyną łowną, czyli pozyskiwaną w drodze polowania dokonywanego przez innego człowieka (statystycznie – najczęściej przez kobietę); sposoby odłowu i polowania są oczywiście inne w obydwu przypadkach – w przypadku łosia jest większa śmiertelność, ale bardziej humanitarna; faceci też są narażeni na śmiertelność, ale po wieloletnich mękach związanych z próbą oswojenia przez innego człowieka (statystycznie – najczęściej przez osobnika płci żeńskiej)…

4. Łoś porusza się powoli i niezgrabnie, mężczyzna również…

5. Łoś żeruje w dzień i w nocy, ale największą aktywność wykazuje wczesnym rankiem i wieczorem. Przemierza duże odległości w poszukiwaniu pożywienia. Mężczyzna żeruje, aczkolwiek trudno tutaj wyznaczyć typowe pory żerowania, no i absolutnie nie pokonuje dużych odległości w poszukiwaniu pożywienia…

6. Łosie nie gromadzą haremu i nie mają takich potrzeb; mężczyźni, gdyby mogli to oczywiście, by gromadzili… Tutaj nieśmiało pragnę zwrócić uwagę na zdecydowanie bardziej rozsądne myślenie łosi w aspekcie ekonomicznym…

7. Samiec łosia poszukujący samicy nie pobiera pokarmu i w okresie rui może stracić 1/5 masy ciała; no z takim poświęceniem ze strony mężczyzn, na pewno, się nie spotkamy…

Poszukiwanie punktów, od 8. do nieskończoności, pozostawię do indywidualnej analizy (dla chętnych). Jak to w świecie nauki bywa problem dotyczący podobieństwa pomiędzy łosiami i facetami wymaga dalszych, skrupulatnych badań…

niedziela, 11 stycznia 2015

MILUSIAKOWO - blog dla dzieciaków i nie tylko...


Postanowiłam założyć nowy blog z moją wesołą twórczością dla dzieci, 
więc treści dla Milusińskich będą się odtąd pojawiać na stronce: 
Zainteresowanych zapraszam serdecznie :)

sobota, 10 stycznia 2015

Jak baba z chłopem ruskie kulali - o sztuce gotowania słów parę...


Wczoraj poniosło mnie kulinarnie, dosłownie i w przenośni - po przyjściu z pracy rzuciłam się, jak sęp na padlinę, w kierunku tego magicznego zakątka, jakim kuchnia bywa. W akcie kuchenno-artystycznego szaleństwa postanowiłam ugotować: bigos myśliwski i pierogi ruskie. Oprócz tego moja chcica kulinarna wyprodukowała jeszcze sałatkę z wędzonego kurczaka. Gotowanie i pieczenie to moje kolejne pasje - a takie małe marzenie to dorobienie się własnej cukierni z duszą. Oczami wyobraźni widzę te śmiejące się do mnie ptysiuchy, torciki we wszystkich barwach tęczy, serniki, jabłeczniki, makowczyki, a wszystko smaczne, niczym u babci Jadwini. 

Wróćmy do kuchni... Szaleństwo kuchenne wiązało się z pojawieniem dość dużej ilości brudnych naczyń, ale czego się nie robi, jak człowiekowi micha w duszy gra. Zazwyczaj gotuję bez przepisów, chyba, że pojawia się jakiś ciężki wątek kulinarny to zerkam, najczęściej do sieci, co by głupot nie narobić. Zanim Osobisty przyszedł z pracy nagotowałam gar bigosu - wyszedł palce lizać, wyprodukowałam tonę farszu do ruskich - podobno robię bajeczny oraz powstała micha sałatki. 
Gdy mój Konkubent przekroczył progi domostwa to oczy wybałuszył i pyta:
- A Ciebie Bóg opuścił?!?
- Bóg mnie już dawno opuścił... z chwilą, kiedy zamieszkałam z Tobą ;) - błyskotliwa odpowiedź sprawnie opuściła mój otwór gębowy.

Ruskie pierogi czy też jakiekolwiek pierogi rzadko robię, po prostu nie lubię kulać tego ciasta pierożanego. Instruktaż na sprawdzone ciasto wydębiłam od mojej ukochanej J. - znajomej z pracy - życzę każdemu facetowi takiej żony: baba z jajem, gotuje jak ta lala, o dom zadba, wnuki poniańczy, sweterek udzierga, galoty uszyje, po prostu chodząca damska złota rączka, dobroć i pozytywne zakręcenie. 

Ciasto na pierogowy farsz przeznaczone robiliśmy w dniu dzisiejszym razem z Osobistym, to znaczy ja robiłam, on asystował… Po pewnym czasie mojego zmagania się i wicia nad pseudo-stolnicą stwierdził, że jak baba, a zwłaszcza z Rosji, robi pierogi to powinna lekko biust obnażyć... Typowo męska logika… 
- A co ja wspólnego z ruską babą mam? - pytam…
- No, taka rumiana jesteś przy tym wałku! 
Rumiana byłam, bo wałkowanie ciasta lekko mi fizjonomię sponiewierało. A posuwisto - zwrotne ruchy, w moim wykonaniu, występujące podczas obsługi wałka nasuwały pewnie jednoznaczne skojarzenia… Widząc moje zmagania osobisty Flam (konkubent) postanowił aktywnie pomagać przy produkcji pierogów. Nawet wałek w dłoń ujął i użył należycie - tylko nie miał biustu do obnażenia. Innych rzeczy nie obnażał, dzięki Bogu... I tak to wspólnymi siłami staliśmy się rodzicami sukcesu pod postacią całkiem przyzwoitych pierogów. Po ugotowaniu okazały się wysoce zjadliwym kąskiem. Nadmiar został zamrożony i czeka na kolejny atak pierogożerców. 

Do czego ta moja bazgranina zmierza? 
Ano do tego, że gotowanie to bardzo przyjemna czynność: dla znerwicowanych, zestresowanych, w depresji, przytłoczonych bagażem życia jest jak lekarstwo - jak się człowiek ubabra, w tych garach pogmera, pomacha nożem, pomiącha łychą - to od razu mu lepiej. Wbrew pozorom tworzenie niektórych dań wymaga sporo siły fizycznej. Poza tym jak człek sam ugotuje - to wie, co je. Dla tych, którzy wychodzą z założenia, że jedyne co potrafią ugotować to woda, przypominam, że dla chcącego nic trudnego. Z gotowania można uczynić dobrą zabawę, sztukę czy też pasję. Pracują wszelakie nasze zmysły, gdy buszujemy w kuchennych czeluściach; nasze połączenia mózgowe wibrują podczas nabywania czy też doskonalenia umiejętności kucharzenia, jakże przydatnej w życiu, niezależnie od płci, wieku, pozycji społecznej, przekonań, poglądów, itd., itp.

czwartek, 8 stycznia 2015

Konkubino, Ty jedna! Ty... Flamo Ty!

Grafika: www.dynamitart.pl

Wiecie, że słowo KONKUBINA ma następujące synonimy: faworyta, flama, hurysa, kochanica, kochanka, metresa, nałożnica, nieślubna, partnerka, przyjaciółka, utrzymanka... Po prostu cud, miód i orzeszki – co jedno, to lepsze. Sama jestem taką konkubiną i osobiście kojarzy mi się to słówko, pewnie jak większości, z jakąś patologią i kronikami policyjnymi: Konkubina E., w porywie namiętnych, acz nieokiełznanych uniesień, zadała kilkanaście ciosów ostrym narzędziem swojemu konkubentowi R.
Niektórzy zastępują określenie „konkubina” słowem: partner, ale to też dziwacznie brzmi – kojarzy mi się z partnerką do gry w tenisa, partnerką biznesową. Nikt, chyba, nie wymyślił jakiegoś sensownego wyrazu na określenie osób żyjących w konkubinacie. Pewnie niektórzy mają na to gotową odpowiedź: Zaciągnij dziada na ślubny kobierzec! Ale nie wszyscy do ciągania są chętni, a co na siłę to wiadomo, jak się kończy, ale to temat na osobny post. 
Życie w konkubinacie usłane pluszowymi misiami nie jest, o czym świadczy artykuł znaleziony, przeze mnie, w sieci (źródło:www.kobieta.wp.pl, rok 2013):

„Coraz więcej Polek żyje z partnerem na kocią łapę, choć większość z nich nie lubi kiepsko kojarzącego się określenia konkubina. Jednak dużo kobiet ceni sobie luźne związki, przynajmniej do czasu konfrontacji z bezwzględnymi przepisami prawa, które zdecydowanie preferują instytucję małżeństwa. W jakich sytuacjach konkubinat bywa kłopotliwy?
Wiele osób ma problem już na etapie definiowania konkubinatu. Czy on zaczyna się wtedy, kiedy para zamieszka razem? A jeśli nie mieszkają razem, są ze sobą kilka lat i mają dziecko? Gdy spotykam się z kimś od 2 tygodni i widujemy się często, czy można nazwać to konkubinatem? – zastanawia się Daria. Myślę, że konkubinat zaczyna się po wspólnym zamieszkaniu, kiedy pojawiają się codzienne obowiązki i problemy. W dzień i w nocy – odpowiada Manuela.
Określenie konkubinat pochodzi z łaciny i w dosłownym tłumaczeniu oznacza wspólne spanie, co dość jednoznacznie zawęża pole do definiowania takiego związku. W doprecyzowaniu jego idei pomaga też orzeczenie Sądu Najwyższego, który uznał w jednym z wyroków, że konkubinat to wspólne pożycie analogiczne do małżeństwa, tyle, że pozbawione legalnego węzła. Oznacza istnienie ogniska domowego charakteryzującego się duchową, fizyczną i ekonomiczną więzią pomiędzy kobietą a mężczyzną.

Brak dojrzałości?
Konkubinat staje się coraz popularniejszy wśród Polaków. Oczywiście nie ma statystyk, które pozwalałyby dokładnie oszacować skalę zjawiska, ale wiele mówiąca jest liczba dzieci rodzących się w związkach nieformalnych. Z raportu GUS wynika, że rodziców co piątego malucha przychodzącego na świat nie łączą więzy małżeńskie. Dla porównania w 1990 r. takie dzieci stanowiły zaledwie 6,2 proc. urodzonych.
Związki partnerskie wciąż budzą jednak kontrowersje, o czym przekonaliśmy się w czasie niedawnych dyskusji na temat ustawy legalizującej taką formę współżycia. Jej projekt przepadł w sejmie. I bardzo dobrze. Konkubinat to brak dojrzałości i odwagi ludzi do podejmowania decyzji życiowych. Jak się odmieni, to sobie idę do drugiej piaskownicy. Prawne uregulowanie związku to odwaga i odpowiedzialność za siebie i drugiego człowieka – przekonuje Krzysztof, uczestnik jednej z internetowych dyskusji.
Podobne założenia przyświecają również obowiązującym w Polsce przepisom, które zdecydowanie faworyzują małżeństwo.

Przychodzi konkubina do lekarza…
Kłopoty konkubiny pojawiają się w najprostszych sytuacjach życiowych. Na przykład listonosz może jej odmówić wydania listu poleconego adresowanego do partnera, natomiast lekarz nie zdradzi informacji o stanie zdrowia konkubenta czy skutków, jakie wywołają przepisane mu leki. Na szczęście tym problemom stosunkowo łatwo zaradzić. Wystarczy nosić przy sobie pisemne upoważnienie od partnera. A co w sytuacji, gdy konkubent ulega nagłemu wypadkowi, a konkubina nie ma upoważnienia?

Dzieci...
Dzieci zrodzone w wolnych związkach mają takie same prawa jak dzieci małżonków. Tyle tylko, że partner matki musi najpierw udać się do urzędu stanu cywilnego i uznać malucha za swojego potomka. Bez tego będzie traktowany przez prawo jak obca dla dziecka osoba. Dopiero po dopełnieniu formalności rodzice mogą wspólnie zdecydować, jakie nazwisko ma nosić ich skarb. Małżonkowie, a nawet osoby samotne, mogą adoptować dziecko. Jednak konkubentom to prawo nie przysługuje, co znacznie różni Polskę od innych krajów europejskich.

Rozstania i faktury...
Konkubenci nie mogą złożyć wspólnego zeznania podatkowego, co bywa jednak korzystne, gdy nieźle zarabiająca para posiada dzieci. Wówczas każdy z partnerów może rozliczyć roczny PIT jako rodzic samotnie wychowujący dzieci. W ten sposób jego dochód zostanie podzielony na dwie osoby, a podatek będzie niższy.

Pomiędzy partnerami żyjącymi „na kocią łapę” nie powstaje współwłasność majątkowa. W czasie trwania związku nie ma to zwykle znaczenia, ale staje się dużym problemem, gdy uczucie wygasa i zapada decyzja o rozstaniu. Każdy z partnerów musi wówczas udowodnić, że to on kupił samochód albo telewizor. Prawnicy radzą, by na fakturach czy umowach kupna wpisywać nazwiska obojga partnerów. Nawet, kiedy mężczyzna podaruje kobiecie cenny prezent warto poprosić go o spisanie umowy darowizny, co w przypadku smutnego finału związku pozwoli uniknąć nieporozumień. Czasem takie sprawy kończą się w sądzie, gdzie partnerzy muszą udowadniać, że to oni nabyli przedmiot sporu.
Przepisy prawa cywilnego zezwalają na zawarcie umowy konkubenckiej, w której można ustalić zasady podziału i zarządu wspólnym majątkiem. Taki dokument – w razie rozstania – rozwiąże wiele problemów.

Bez dziedziczenia...
Kwestie majątkowe są jeszcze bardziej skomplikowane, gdy partner pozostaje w związku małżeńskim, w którym nie ma rozdzielności. Może się wówczas okazać, że po rozwodzie jego żona będzie miała np. prawo do jego udziału w mieszkaniu kupionym przez konkubentów.
Problemy pojawiają się również po śmierci jednego z partnerów, ponieważ polskie prawo nie zakłada możliwości dziedziczenia po zmarłym konkubencie. Jedynym rozwiązaniem jest wcześniejsze sporządzenie testamentu i wskazanie przyszłego spadkobiercy.
Konkubina nie może również liczyć na rentę po zmarłym partnerze. Będzie miała natomiast prawo do pieniędzy zgromadzonych na koncie emerytalnym w OFE, jeśli ukochany wskazał ją jako osobę uprawnioną. Otrzyma też zasiłek pogrzebowy, gdy przedstawi w ZUS rachunki potwierdzające koszty pochówku. Pozostały przy życiu konkubent ma również prawo do wejścia w stosunek najmu lokalu mieszkalnego po śmierci partnera oraz pierwszeństwo w ubieganiu się o przydział lokatorskiego prawa do mieszkania spółdzielczego.”

Cóż… Proza życia…


wtorek, 6 stycznia 2015

WIERSZYK - Zima!

 
Grafika: Eve Daff

ZIMA!

Zima, dzisiaj, dla każdego,
strój ma z puchu śniegowego!
W biel ubiera wszystkich w koło!
Tak zimowo! Tak wesoło!
Krajobrazy tworzy piękne,
niczym z bajki zaczerpnięte!
Obsypuje nas śnieżkami,
kusi dzieci ślizgawkami!
Bałwana ulepić możesz -
zima z chęcią Ci pomoże!
Na sankach, na nartach szalej,
nie obawiaj zasp się wcale!
Takie są uroki zimy,
za nimi, co rok, tęsknimy!

niedziela, 4 stycznia 2015

W szponach odchudzania, czyli tonący brzytwy się chwyta...?

 

Każdej kobicinie zdarza się sporadycznie stanąć w obliczu życiowego dramatu… Myśląc o życiowym dramacie kotłują mi się w głowie sytuacje następujące: wyeksportowanie się do ciepłego kraju w celach wakacyjnych (trza się rozdziać na plaży lub przy basenie), wesele kuzynki z Kozibródek Wielkich (trza się pokazać przed familiją dawno nie widzianą), spotkanie towarzyskie – 20 lat po maturze (wiadomo – trza najbardziej zabłysnąć). Kobieta to takie dziwne stworzenie boże, które reaguje lekko z opóźnieniem na niektóre kwestie związane z wyżej wspomnianymi dramatami. No bo i owszem, garderoba przetrzepana, następnie uzupełniona, nie tylko o strój właściwy dramatowy… Makijażowanie i stan włosia na głowie też zostały rozpisane na punkty i podpunkty. No, ale… pozostaje jedna ważna kwestia związana ze zrzuceniem tego, co skutecznie niszczy nasz nieskazitelny wizerunek. Patrz: tkanka tłuszczowa. Do tego należałoby dorzucić wyrzeźbienie tych elementów ciała, które być może rzeźbione nigdy nie były.

I tutaj spada, jak z nieba, porada z Kobietoskopu!?! Przetestowana na autorce, w chwili dramatu, który był wyjazdem do ciepłych krajów, ale zadziałało, chociaż wymagało sporych poświęceń - bolący zadek był jednym z nich.


Metoda jest dość drastyczna i przeznaczona dla kobiet mocno zdesperowanych.

Potrzebne będą: rower stacjonarny, gumowy dres, resztę każda z Was powinna mieć w przepastnych zakamarkach mieszkania lub domu. 

A więc, do rzeczy:

1. Każdego dnia ubieramy się w gumowy dres, zwany też dresem odchudzającym; pod gumowy dres wkładamy spodnie z materiału dresowego i koszulkę (najlepiej z tych przeznaczonych do użytku domowego); na stopy i nogawki gumowych spodni naciągamy skarpety... Po co? Aby pot wyciekający nogawicami wsiąkał w owe skarpety, a nie lał się na podłogę. Dres prezentuję poniżej:


2. Przygotowujemy sobie stanowisko: znajdujemy jakiś film na kompie, program w telewizji; ustawiamy rower stacjonarny tak, aby móc oglądać to, co wcześniej sobie wynalazłyśmy.

3. Wsiadamy na rowerek i pedałujemy, najlepiej tyle czasu ile trwa film, czyli 1,5h lub 2h.

4. Pamiętamy o uzupełnianiu płynów.

5. Po upływie wskazanego czasu udajemy się do łazienki i bierzemy prysznic; dres płuczemy i zawieszamy celem osuszenia.

6. Czynności zawarte w punktach od 1 do 5 powtarzamy przez dowolną ilość dni, im dłużej tym lepiej. 

Dla tych z Was, które nie mają rowerka stacjonarnego, niestety, nie mam dobrych wieści: jeżeli jesteście zafascynowane tą metodą to musicie wyjść z domu na rower niestacjonarny lub pobiegać po osiedlu w naszym fantastycznym dresiku. Tutaj nasza metoda staje się jeszcze bardziej przeznaczona dla kobiet wybitnie zdesperowanych, ponieważ jesteśmy zmuszone podjąć również walkę z dużym zainteresowaniem społeczeństwa, które będziemy mijać po drodze (społeczeństwo i zainteresowanie). Dres to odzienie mało wyjściowe, do tego przyciąga uwagę swoim blaskiem; można zakupić w kolorze białym, ale stopień przyciągania uwagi jest niewiele mniejszy niż w dresie koloru srebrnego.

Metoda jak najbardziej działa – w 7 dni można się wyrzeźbić i schudnąć; jak ktoś ma niedosyt można podjąć również nocne działania dresowe ;) Metoda szczególnie się sprawdza, gdy za oknem jest powyżej 25 stopni Celsjusza. 

Powodzenia ;)

Czy odchudzone i wyrzeźbione ciało, zwłaszcza wytworzone w bezmyślny sposób, jest rzeczywiście niezbędnym warunkiem szczęśliwego życia? 
Pytanie pozostawiam bez odpowiedzi :)