poniedziałek, 15 lutego 2021

Zboczeniec wakacyjny i to nie jeden, czyli pedałuj śmiało...


Dawno, dawno temu, gdy byłam piękna i młoda, wraz z moją kuzynką (nazwijmy ją roboczo A) udałyśmy się na krajowy wypoczynek, bez opcji all inclusive. Celem wypoczynkowym była wiocha nad jeziorem w okolicach puszczy Knyszyńskiej. Oczywiście okolica malownicza, cisza, spokój, swojskie żarło, pełna sielanka, agroturystyka pełną gębą. 

Wiadomo, że człowiek na wakacjach ma również potrzebę zażywania ruchu w różnej postaci. I w nas takowe pragnienie się zrodziło. Na pożyczonych rowerach, z lichą mapą w ręku, udałyśmy się na wycieczkę po wspomnianej wcześniej puszczy. Dla tych nie wtajemniczonych pragnę nadmienić, iż puszcza jest rozległym kompleksem leśnym z dziką zwierzyną w pakiecie; niestety ma również tendencje do tego, aby skutecznie wprowadzać w błąd wszystkich napalonych zwiedzaczy puszczowych. 

Jedziemy na tych rowerach, ja i A, piękna pogoda, ptaszki, futrzaki, zielono, kolorowo. Z pełnym profesjonalizmem stosujemy się do wskazówek mapy zakładając, że długość trasy wycieczkowej będzie w porywach miała 20 km – w końcu żadna z nas nie jest profesjonalnym cyklistą, a kondycja też nie zwala z nóg. Zachwycamy się dzikością puszczy, moja kuzynka sili się na niewybredne żarty o atakujących stadach dzików i wilków… 

Niestety Matka natura postanawia wystawić nas na próbę… Nasze, niczym nie zmącone, słoneczne niebo nagle przybiera formę mało przyjazną, zauważamy jakby błyskawice, słychać stłumione grzmoty. Pada komenda: „Szybciej, burza idzie, trzeba wracać…” No łatwo powiedzieć, gorzej zrobić… Zaczyna się ulewa, a leśna ścieżka zamienia się w błotnego potwora, który bezlitośnie wciąga nasze rowerowe koła. Powoli stajemy się obojętne na strugi wody lejące się na nasze, przerażone ciała. Trudno mówić o rozwijaniu zawrotnej prędkości w zaistniałych warunkach. Godzimy się z faktem nieuchronnej śmierci w leśnej dziczy; zawsze chciałam zostać szlachetnie pożartą częścią łańcucha pokarmowego. Tracimy zupełnie orientację w terenie, widać tylko drzewa, drzewa, drzewa, drzewa… Okazuje się, że sporo czasu już tkwimy w tej dziczy. 

Burza nagle odpuszcza, ale dociera do nas brutalna prawda, że mapa to już w niczym nam nie pomoże. Telefonów z GPS-em nie mamy, poza tym te, które mamy i tak nie mają zasięgu. Mokre, w zabłoconych buciorach docieramy w końcu na skraj puszczy - przed nami rozpościera się piękna równina z polami uprawnymi. Daleko na horyzoncie dostrzegamy zarysy domostw. Oczywiście, bez chwili wahania, wytaczamy nasze sprzęty na polną drogę i próbujemy jechać… A tu niespodzianka! Ulewa bardzo skutecznie rozmoczyła nawierzchnię, więc jedyna opcja, jaka pozostaje to prowadzenie dwukołowca. Po paru minutach nasze rowerki oblepiają się błockiem po samą kierownicę; stwierdzam, że mój waży, jak nic, ze sto kilogramów. W akcie desperacji chcę go nawet porzucać w polnym rowie.


Tymczasem moja kuzynka dostrzega w oddali wóz z koniem w postaci napędu, na wozie siedzi, podobnież, kilku wiejskich, dorodnych chłopów. Widać przerażenie w jej oczach: „Zboczeńcy! Zgwałcą nas w szczerym polu!” Osobiście jest mi obojętne czy zgwałcą nas w szczerym czy nieszczerym polu… Pada komenda: „Biegnij!!! Szybciej!!!”  No prawie konam ze śmiechu! Nie, żebym była tak zadowolona z potencjalnego gwałtu, ale opcja biegu z rowerem lub bez roweru w błocie po kolana i tak była skazana na niepowodzenie. Co najwyżej może tylko niepotrzebnie i niezdrowo dodatkowo podniecić naszych oprawców, jeżeli są fanami walk w kisielu, oleju lub błocie. Pozostaje nam konfrontacja twarzą w twarz ze sprawcami potencjalnego gwałtu zbiorowego… Szybko się okazuje, że panowie nie mają złych zamiarów lub po prostu nie gustują w błotnych, upoconych, zmoczonych  babach z dużą agresją w spojrzeniu.

Docieramy w końcu do wsi… Człek z pierwszego z brzegu gospodarstwa, jak nas widzi, to sam proponuje umycie wężem ogrodowo – gospodarskim. Doprowadziwszy siebie i rowery do, jako takiego, stanu użyteczności publicznej i uświadomione przez gospodarza wiejskiego, że długa droga przed nami, udajemy się w drogę powrotną. Jak się później okazało przejechałyśmy na rowerach ponad 50 km, w tym sporo w błotnistej mazi.  Jak widać, człowiek jak chce to potrafi: wystarczą tylko odpowiednie bodźce ;) Dodajmy jeszcze, że zapasy żywnościowo – napitne ograniczały się do dwóch batoników i dwóch małych butelek wody. Po dotarciu do naszego kwaterunku miałam ochotę, pierwszy raz w życiu, całować próg i obdarzać czułościami drzwi wejściowe.

Wakacje to jednak piękny czas…

Zapraszam również do zapoznania się z przygodami w wydaniu zimowym, gdzie to gacie pękły tak, że aż biała watka niczym baranek ujrzała światło dzienne: Zawartość gaciowych czeluści w zimowej scenerii...

17 komentarzy:

  1. Takie przeżycia po latach to piękne wakacyjne wspomnienia. Brakuje tylko zdjęcia Was w tym błotku. Też mam takie historie na koncie, od których do śmiechu mi nie było,a dziś się wspomina je z uśmiechem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do zdjęcia to wtedy nie było komórek z aparatami, a innego uwieczniacza nie miałyśmy akurat przy sobie, a szkoda 😁

      Usuń
  2. Ło matuchno...aż mi się zimno zrobiło na wspomnienie tego błota.
    50 km to rekord życiowy normalnie, że Wy to przeżyłyście, to cud!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ledwo przeżyliśmy, a adrenalina też robi swoje 😉

      Usuń
  3. Oj dzielne z Was babki. I cudne wspomnienia, bezcenne. To błoto jednak ma swoje uroki...

    OdpowiedzUsuń
  4. Szaleństwo w czystej postaci! Naprawdę mogłyście zostać pożarte choćby przez błoto i komary, dobrze, że wam się udało, ciekawe co mówiły wasze mięśnie po tych 50 km :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Człowiek był wtedy młody, więc jakoś nie zauważył bólu mięśni ;)

      Usuń
  5. Takie wspomnienia są wspaniałe. Ile ja ich miałam.
    Wyprawy do lasu, błoto, burze, żmije. Wychowałam się na wsi.
    W takich warunkach i dzielność i odwaga pomaga.
    Super ! :-)
    Irena- Hooltaye w podróży

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspomnienia są fantastyczne i dobrze, że nikt nam nie jest w stanie ich odebrać. Podziwiam - 50 km to całkiem sporo, ja bym chyba nie dała rady, bo dawno nie robiłam takich dystansów na rowerze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz to pewnie też bym nie zrobiła 50 km, chyba, że niedźwiedź by mnie gonił ;)

      Usuń
  7. Nie ma to jak takie barwne wspomnienia z wakacji, sama może nie miałam przygód rowerowych ale z burzą w roli głównej jak najbardziej. Fajnie,barwnie i wesoło. Milo się czytało.

    OdpowiedzUsuń
  8. Baby we wspólnym towarzystwie... to zawsze wieszczy wrażenia :D Jednak te wrażenia pamięta się później i wspomina. Wtedy chciałas całować próg domu, a teraz śmiejesz się z tego. To jest właśnie przygoda!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po czasie to wszystko jakoś bardziej śmieszy :)

      Usuń
  9. Dlatego sport to zdrowie ? Cóż - teraz powinnaś preferować znacznie mniej aktywny wypoczynek. Ale szacun za mapę. Z mapą na papierze nawet do własnej łazienki bym nie dotarła .... (w okularach znacznie lepiej :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą mapą to też różnie bywało :) Ważne, że ofiar w ludziach nie było ;)

      Usuń

KTO POSTY KOMENTUJE TEN POMNIKI, DLA POTOMNYCH, ZE SŁÓW BUDUJE :)