poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Męskie skarpetki... Kobietoskopowe przebłyski ;)

Męskie skarpetki - temat rzeka i to nie Amazonka, bo to strumyczek przy tym zagadnieniu. Jak powszechnie wiadomo ta część garderoby ma swoją "duszę", nad którą trudno zapanować. Do tego bywa złośliwa i robi wszystko, by statystyczną kobietę zmusić do kolejnej bezowocnej kłótni z właścicielem skarpet, a co za tym idzie przyczynić się do wytworzenia niepotrzebnych napięć i zachwiań na płaszczyźnie porozumienia damsko - męskiego. Osobiście uwielbiam dokonywać segregacji i parowania czarnych skarpetek, kiedy to zanurzam się w analizie nad odcieniami czerni: spranej mocno, średnio i słabo ;) Ileż przy tym rozrywki! Siedzę na łóżku przed stadem tych gadów i zastanawiam się czy od razu wszystkie wywalić do kosza na śmieci czy wcześniej dokonać aktu wandalizmu i każdą pociachać tępym nożem. A może powinnam spojrzeć na to z innej strony? To los zsyła mi taką rozrywkę i dba o mój rozwój, a ja jestem niewdzięczna. 
W końcu - spostrzegawczość potrenuję, cierpliwość wzmocnię, pamięć wzrokową udoskonalę, wyciszę się ;) 
A w cholerę z tymi skarpetami! :)



Grafika: Eve Daff

sobota, 29 sierpnia 2015

Połknęłam "Żółtą tabletkę" i dorwała mnie "Złodziejka marzeń" :)


Wpadła w moje ręce "Żółta tabletka". Debiutancki zbiór opowiadań Anny Sakowicz, który na wstępie kupił mnie krótkim opisem zamieszczonym na okładce (patrz zdjęcie poniżej). Autorkę "znam" z tekstów, które pisze na swoich blogach: KURA PAZUREM i ANNA-SAKOWICZ. Blog Kura Pazurem to jeden z moich ulubionych. Wpadam często i z własnej, nieprzymuszonej woli :) Anna Sakowicz ma niesamowity dar pisania o zwykłych rzeczach w sposób niezwykły. "Żółtą tabletkę" przeczytałam w jedno popołudnie. Po prostu wciągnął mnie ten świat dziwaków i styl, który znałam z bloga pisarki. Tytuły opowiadań krzyczały do mnie już od progu i zachęcały tą moją spragnioną absurdów łepetynę do przeczytania tego co w sobie kryją. Więc nie mogłam się oprzeć "Mieciowi, który na dupy poszedł", "Przygodzie z małpą" czy "Sodówce". Bawiłam się świetnie. Polecam w charakterze medykamentu na chandrę, gorszy dzień czy w celu oderwania się od tego świata na chwil parę. Jedyne co mi się nie spodobało w tej książce to okładka, ale to takie moje małe zboczenie pchające mnie ku przeróbkom okładek książek, które czytam ;) 

Z okładki książki "Żółta tabletka"

Zachęcona działaniem "Żółtej tabletki" zaopatrzyłam się w kolejną książkę autorki - "Złodziejka marzeń". Otworzyłam i ... przeczytałam ekspresowo. Pewnie dlatego, że w głównej bohaterce odnalazłam sporo swoich cech :) Książka natchnęła mnie niesamowitym optymizmem - mam ochotę iść i działać, a w mojej "rozczochranej" fruwa samolot z transparentem: W życiu na nic nie jest za późno i warto realizować swoje marzenia. Pewnie ze mnie żadna wyrocznia w dziedzinie literatury, ale jestem człowiekiem, który nie lubi się męczyć nad książką. Biorę jakąś do ręki, zaczynam czytać i ... zostaję lub uciekam. Zawsze zastanawiam się nad fenomenem tych wszystkich "górnolotnych dzieł", zdobywających nagrody takie i owakie, gdzie w nich tkwi ten geniusz. Jakieś tam trzy zwoje mózgowe posiadam, liznęłam trochę edukacji, ale jak czytam jedno i to samo zdanie, z takiego dzieła, dziesiąty raz to mnie słabizna bierze i po prostu rzucam dzieło w kąt. Widać mój system nerwowy tego geniuszu nie ogarnia ;) Książki Ani Sakowicz nie zaległy w kącie - czytałam dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. I to jest dla mnie wyznacznik kunsztu pisarza - zatrzymać czytelnika i sprawić, żeby chciał więcej :) I nie trzeba do tego słów, których znaczenia nie rozumie połowa społeczeństwa i zdań, których skomplikowana budowa sprawia, że czujesz się jak imbecyl ;) Czeka na mnie trzecia pozycja tej autorki - "Szepty dzieciństwa", a w przyszłości z ochotą sięgnę po kolejne powieści Kury Domowej blogującej :) 

Z okładki książki "Złodziejka marzeń"
Grafika: Eve Daff

wtorek, 25 sierpnia 2015

Sprzątanie... Kobietoskopowe przebłyski ;)

To moje nowe "dziecko" - Kobietoskopowe przebłyski. Chłop mój osobisty domowy często rzecze, że u mnie z myśleniem to kiepskawo, że mam niby tylko te... przebłyski ;) No to musowo było te przebłyski wytaszczyć na światło dzienne :) Oczywiście nie wszystkie będę wytaszczać, bo niektóre to lepiej żebym zachowała w zakamarkach mojej mózgownicy, żeby świata nie gorszyć i na ciemną stronę mocy nie sprowadzać. Jak wymyślę jaką sensowną grafikę to dodam, póki co cierpię na niemoc twórczą, a chałtury nie będę powoływać do życia ;) 



Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Całe życie z wariatami, a Abba mami dźwiękami...

Grafika: www.windsorstar.com

- Nie rób z siebie wariata! - mająca dość wygłupów męża Halina wykrzyczała mu to prosto do kanału słuchowego licząc na to, że uszkodzony kanał jakoś boleśnie da się mężczyźnie we znaki. 
- Nawet jak robię, to i tak jestem mniejszym wariatem niż ty! - rzekł ów mąż szczerząc szatańsko zęby.
Jan, mąż Haliny, miał głupkowaty zwyczaj śpiewania, gdy tylko usłyszał jakąś piosenkę w radiu. Nie ważne czy znał słowa czy nie. Liczył się tylko, jego pożal się Boże, skowyt wtórujący nutom wydobywającym się z głośników. Halina dostawała wówczas białej gorączki, jej łeb stawał się wielki jak bania i tylko sekundy dzieliły go od eksplozji. Wychodziła wtedy z mieszkania, szła przed siebie i najczęściej lądowała w pobliskim parku. Siadała na ławce i gapiła się na starannie przystrzyżony trawnik upstrzony tu i ówdzie krzakami dzikiej róży. Puszczała wodze fantazji i wyobrażała sobie życie, którego nie ma i prawdopodobnie mieć nie będzie. Tym razem też zwiała z chałupy, by uratować wielki jak bania łeb przed eksplozją, a jej tory myślowe pobiegły w stronę wspomnień…
- Całe życie z wariatami - zamyśliła się Halina i przywołała w pamięci obraz jednego z nich… Zygmunt - osiedlowy głupek, upatrzył sobie akurat ją i z uporem maniaka polował każdego ranka na biedaczkę. Halina zawsze o tej samej porze wychodziła po świeże pieczywo do pobliskiej piekarni. Zygmuś mieszkał na parterze z mamusią i okno kuchenne było doskonałym punktem obserwacyjnym, nastawionym na polowanie na Halinę. Może wcale nie był wariatem, ale strój, który zazwyczaj miał na sobie niepokojąco sugerował przynajmniej minimalny stopień obłąkania. Zawsze grzecznie pytał czy może się przyłączyć i towarzyszyć Halinie podczas wyprawy do sklepu. Oczywiście, że mógł się przyłączyć. Przecież do niego nie docierało słowo: Nie. Halina nie miała na tyle mocnego charakteru, by go spławić używając mało wyszukanych słów powszechnie uważanych za wulgaryzmy czy też używając jakichkolwiek słów, które skutecznie zniechęcą natręta. Poza tym, przyzwyczaiła się do tego dziwnego towarzystwa. W końcu był tylko jej sąsiadem z bloku. I tak szli we dwójkę: Zygmunt i Halina. On - w swoich bordowych sztruksach z łatami w kolorze słonecznej żółci i koszuli w papugi, które miały wszystkie kolory tęczy i ona - w niebieskiej sukience sięgającej do kolan. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. O wyszukanym odzieniu Zygmunta również. Był to sposób wyrażania kolorów jego umysłu - jak się dowiedziała, któregoś razu Halina. Za tym wyrażaniem Zygmusiowego umysłu kryła się jego matka, która wychodziła z założenia, że świat ma za mało kolorów, a Zygmuś, jej ukochany syn, jest doskonałym nośnikiem barw, które świat powinny wzbogacać. W piekarni zawsze kupowali te same zestawy: on - dwa rogale maślane, mały chleb żytni i cztery kokosanki, ona - sześć bułek i duży chleb zwykły. W drodze powrotnej Zygmuś sławił postać Halinki używając za każdym razem innego, specjalnie na tę okazję ułożonego, poematu charakteryzującego się wyszukanym doborem rymów częstochowskich. Halina zapamiętała szczególnie dobrze jeden wygłoszony przez Zygmusia ubranego w śnieżnobiałą koszulę w żółto - zielone paski i gustowne czerwone spodnie dresowe: 
Halina jak bułka maślana,
uroki swe roztacza od samego rana.
Kto jej słodyczy posmakuje,
wulkan rozkoszy w ustach poczuje! 

Któregoś ranka Halina nie została napadnięta przez Zygmunta. Dziwne – pomyślała i z jakimś takim smutnym cieniem na duszy poszła w kierunku piekarni. Kupiła to co zwykle i udała się w drogę powrotną do domu. Spojrzała na okno, w którym to zazwyczaj wyeksponowana była uśmiechnięta facjata Zygmusia w towarzystwie machającej do niej prawej ręki Zygmusiowej, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Po tygodniu dowiedziała się, że Zygmunt wraz z matką przenieśli się do domu na wsi, który należał do siostry Zygmusia. Halina nie przypuszczała, że brak dziwnego sąsiada będzie dla niej taki bolesny.

- Franiu, co robisz! Nie wolno zaczepiać pani! - z przepastnych czeluści zamyśleń wyrwał Halinę piskliwy głosik jakiejś sexy mamuśki, której udało się dopaść Frania zanim ten zafundował Halinie atrakcję w postaci przyklejonego do jej ulubionej spódnicy loda o smaku, prawdopodobnie, czekoladowym. Obdarowała Frania uśmiechem numer pięćdziesiąt dwa, dyplomatycznie opuściła ławkę i bez pośpiechu poczłapała w kierunku mieszkania, w którym siał wokalną rozpustę jej mąż, a pole rażenia tejże rozpusty było słyszalne już przy wejściu do klatki schodowej. Dotarła pod drzwi mieszkania, otworzyła je i zobaczyła męża hasającego w kuchni z fioletową ścierką w dłoni i śpiewającego „Dancing Queen” Abby. Nie zastanawiając się długo zrzuciła buty, porwała czerwony szal z wieszaka w przedpokoju i radośnie dołączyła do Jana. 
- Z wariatami źle, ale bez nich jeszcze gorzej - pomyślała, ucałowała męża i wspinając się na wyżyny swoich możliwości wokalnych wydobyła ze swej czterdziestopięcioletniej obfitej piersi:

“You are the Dancing Queen, young and sweet, only seventeen
Dancing Queen, feel the beat from the tambourine
You can dance, you can jive, having the time of your life
See that girl, watch that scene, diggin' the Dancing Queen...”

Miłego dnia ;)

piątek, 21 sierpnia 2015

Placek rósł jak wściekły z błogosławieństwem Audio-blog ;)

Ciasto jogurtowe z borówkami

To nie będzie kolejny post o deserach, chociaż na zdjęciu powyżej uśmiecha się, prosto z piekarnika, ciasto jogurtowe z borówkami. Ja już tak mam - gdzie nie pójdę, nie pojadę to te ciasta, placki i desery mnie prześladują. Cóż, widać ta niby martwa materia wykazuje jakieś nadprzyrodzone zdolności i wywąchuje swojaków ;) A więc skąd ten placek?
W tym tygodniu poleciałam na swojej mechanicznej miotle na Poziomkowe Wzgórze rzucić się na głęboką wodę. Spokojnie, nic mi się nie stało, zawartość mózgoczaszki też bez zmian - spędziłam pracowicie czas oddając się rozkosznym chwilom przed mikrofonem (efekty niebawem, kto ciekaw proszę zajrzeć do Audio-blog, a najlepiej zainstalować aplikację na swoim telefonie lub tablecie - szczegóły tutaj). Sprawczynią mojego lotu na mechanicznej miotle była Jola - nietuzinkowa kobieta, z głową pełną szalonych pomysłów, która wymyśliła Audio-blog, a przy okazji zamieszkuje Poziomkowe Wzgórze usytuowane niedaleko Krakowa i ma tam nie tylko poziomki ;) To już wiecie skąd te borówki :) Zostałam obdarowana solidną dawką tych pysznych owoców, no to co było robić - musowo ciasto piec. Widać borówki od serca podarowane były, bo placek rósł jak wściekły. Ale zmieniając wątek... Przed tym mikrofonem oczywiście nie śpiewałam, bo w dzieciństwie moimi uszami to całe stado słoni afrykańskich się bawiło i poza tym, że deptały to jeszcze rozciągały, naciągały i usiłowały zrobić se z nich galoty, a że zadki te ssaki mają nieliche to wiecie ;) Udzieliłam pierwszego w życiu wywiadu i pobawiłam się w lektora czytając swoje wybrane posty z tego bloga. Nie będę pisać ile mnie to nerw kosztowało, bo braknie terabajtów w Internecie ;) W każdym razie ciekawe to doświadczenie pracować z takim profesjonalnym sprzętem :) 
A sama Jola zachęca do współpracy tych, którzy chcą spróbować zaprzyjaźnić się z Audio-blogiem: 
"Aplikacja Audio-blog chce służyć autorom i wszelkim blogo-maniakom jako źródło informacji o wydarzeniach w ogólnopolskiej blogosferze. Będziemy też publikować wywiady z ciekawymi blogerami "wysokozasięgowymi" i niszowymi. Codziennie powstają nowe audycje z blogów autorów, którzy zaufali nam rok temu, jak i autorów debiutujących. Dzięki wszystkim blogerom, którzy dzielą się z nami swoim talentem ten projekt może być coraz lepszy. Zapraszamy nowych, ambitnych, którzy prowadzą bloga od minimum roku, myślą o blogowaniu na poważnie i zdołali już zgromadzić swoich pierwszych fanów. Zapraszamy Polaków rozsianych po świecie." 
Także jak ktoś chętny to śmiało walić drzwiami i oknami do bram aplikacji :)

Nie byłabym sobą, gdybym krótkiej fotorelacji z Poziomkowego Wzgórza nie zamieściła - oczywiście z wiodącym wątkiem przyrodniczym :)








Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Od nadmiaru jaj głowa nie boli, tylko biodra puchną ;)

Crème brûlée: chrupiąca skorupka o smaku karmelu, a pod nią śmietankowo-waniliowo-jajeczny orgazm kulinarny ;)

O moim umiłowaniu do deserów, ciast i ciasteczek pisałam nie raz, nie dwa i nie trzy – spokojnie mogę jakąś powieść wielotomową o tym umiłowaniu pierdyknąć. Pavlova, jak wszyscy czytelnicy wiedzą, udała się i pozostało po niej niewiele: brudne naczynia, puste opakowania i mgliste wspomnienie. Kreatywny łasuch nie byłby kreatywny, gdyby zrobił jeden deser i nie było dalszego ciągu. Przy produkcji bezy pozostały mi produkty uboczne w postaci 6 żółteczek, które jak tylko ujrzały światło dzienne to rozdziawiały gęby i dość namolnie szeptały do mego lewego ucha: Zrób z nas Crème brûlée! Zrób, zrób, nie pożałujesz! No to nie stawiałam większego oporu i zrobiłam :) Niektórzy domownicy, charakteryzujący się wysokim poziomem złośliwości, rzekli, że specjalnie Pavlovą sobie wymyśliłam, żeby mi niby zbędne żółtka zostały, które musiałam koniecznie zużyć do kolejnego deseru ;)

Składniki potrzebne do wykonania deseru: 
6 żółtek (moje pochodziły z jajek w rozmiarze M i pozostały mi, gdy robiłam Pavlovą
400 ml śmietanki (użyłam śmietanki do ubijania 30% z firmy Piątnica, dwa opakowania) 
2 łyżki cukru pudru (takie z kopczykiem) 
1 laska wanilii 
szczypta soli 
brązowy cukier – kilka łyżeczek 

Piekarnik rozgrzewam do 120 stopni – grzanie z góry i z dołu. Śmietankę podgrzewam na małym ogniu w garnku z dodatkiem ziarenek wyskrobanych za pomocą łyżeczki z przeciętej laski wanilii; ja dodałam również to co zostało po wyskrobaniu laski, żeby aromacik waniliowy był intensywny. Nie radzę dodawać olejków, cukrów waniliowych czy innych wynalazków imitujących prawdziwą wanilię – po prostu deser na tym straci. Gdy śmietanka się zagotuje odstawiam ją i lekko studzę – ma być taka intensywnie ciepła. Żółtka ubijam/mieszam kilka minut mikserem na minimalnych obrotach ze szczyptą soli i cukrem – nie wolno dopuścić do powstania puszystej masy. Ciepłą śmietankę wlewam powoli cienkim strumieniem do żółtek cały czas delikatnie mieszając. Powstałą masę przelewam przez sitko, a następnie rozlewam do glinianych naczyń (moje miały średnicę 11 cm i wysokość 3 cm, potrzebowałam 4 sztuki; mogą to być jakiekolwiek foremki żaroodporne, raczej niskie), które wcześniej umieściłam w żaroodpornym naczyniu. Do tegoż naczynia wlewam gorącą wodę, tak by sięgała do połowy wysokości glinianych miseczek, dzięki czemu deser piekę w kąpieli wodnej. Piec należy około godziny – wierzch nie może się zarumienić. Deser jest upieczony, gdy ma taką galaretowatą konsystencję – sprawdzam to dotykając go palcem. Po upieczeniu gliniaki wyciągam z wody, pozostawiam do wystygnięcia, następnie pakuję każdy w folię spożywczą i wstawiam do lodówki na kilka godzin; można na całą noc. Przed spożyciem deser posypuję łyżeczką brązowego cukru tak, aby pokrył dokładnie jego powierzchnię. Cukier karmelizuję za pomocą specjalnego palnika; ewentualnie można spróbować wstawić do piekarnika z opcją grill, na najwyższą półkę i chwilę zapiec – osobiście nie próbowałam tego rodzaju karmelizowania. Deserek, który otrzymałam to prawdziwe niebo w gębie: pod chrupiącą skorupką z cukru znajdziemy aksamitny, waniliowo-śmietankowo-jajeczny obłoczek, który przeniesie nas w inny wymiar. O kaloriach oczywiście nie będziemy tutaj wspominać. Niestety nie robiłam zdjęć w trakcie tworzenia deseru, ale polecam udać się tutaj, jeżeli ktoś potrzebuje wizualizacji poszczególnych procesów. 

Smacznego :)

czwartek, 13 sierpnia 2015

Jajeczne dylematy, czyli deser Pavlova ku uciesze zgromadzonego tłumu.

Pavlova - produkcja Eve Daff :)

W życiu każdej kobiety nadchodzi taki dzień, kiedy to niesiona wichrem zmian owych zmian pragnie. W związku z tym dzisiaj będzie Kobietoskop w odsłonie: blog kulinarny :)  Kto ma jakiekolwiek pojęcie o pieczeniu ten wie, że zrobienie dobrej bezy to sztuka. Beza bywa kapryśna – nawet jeśli mamy sprawdzony przepis to zawsze może jej się nie spodobać wilgotność powietrza, temperatura czy też fryzura twórczyni bezy. Mnie dziś poniosło w odmęty cukiernictwa i zabrałam się za pavlovą z kremem opartym na serku mascarpone. Efekty zmagań z bezą zostały opisane poniżej :) Oczywiście ten wiekopomny wyczyn został również uwieczniony na fotografiach.

Składniki na bezę:
6 białek (w moim przypadku były to białka z jaj w rozmiarze M; białka o temperaturze pokojowej – podobno to gwarantuje największą objętość piany)
220 g cukru pudru
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka octu
szczypta soli

Najpierw nagrzewam piekarnik – temperatura 180 stopni. Następnie białka ubijam na sztywną pianę ze szczyptą soli. W trakcie ubijania dodaję po łyżce cukru pudru. Po uzyskaniu gęstej, lśniącej masy dodaję łyżeczkę mąki ziemniaczanej i łyżeczkę octu. Ubijam jeszcze chwilkę, żeby dodane składniki połączyły się z ubitymi białkami. Wykładam masę na silikonową podkładkę (można użyć papieru do pieczenia), na której mam narysowane okręgi - wybrałam średnicę największą – około 28 cm. Rozkładam równomiernie masę bezową za pomocą łyżki; jej grubość ma około 3 cm. Następnie widelcem rysuję na brzegu masy wzorki tak, aby brzeg był wyższy niż środek. Masę można podzielić na dwie części – wówczas uzyskamy dwa placki i nasza pavlova będzie piętrowa. Tak przygotowaną masę bezową wstawiam do piekarnika nagrzanego do 180 stopni i piekę około 5 minut. Następnie obniżam temperaturę i piekę/suszę bezę przez około 1,5 godziny w temperaturze 100 stopni. Mam piekarnik z termoobiegiem; należy pilnować, aby beza nie zrobiła się zbyt brązowa. Niska temperatura gwarantuje jasny kolor bezy. W piekarniku bez termoobiegu temperatura powinna wynosić około 140 stopni, a czas pieczenia to 60 – 90 minut. Beza powinna być bladobeżowa, może trochę popękać, a w dotyku winna być krucha i sucha z każdej strony; w środku zaś – puszysta i wilgotna. Po upieczeniu uchylam drzwiczki piekarnika i pozwalam bezie ostygnąć. 

Składniki na krem:
250 g serka mascarpone (użyłam serka z firmy Piątnica)
400 ml śmietanki (użyłam śmietanki do ubijania 30% z firmy Piątnica, dwa opakowania)
2 łyżki cukru pudru

Dodatki:
owoce sezonowe: jeżyny, maliny, borówki amerykańskie
kilka listków świeżej mięty

Schłodzoną śmietankę (200 ml) ubijam z cukrem pudrem na gęstą masę. Dodaję chłodny serek mascarpone i chwilkę jeszcze ubijam, aby się wszystko dobrze połączyło. Do kremu można dodać kilka zmiksowanych owoców, jeżeli chcemy uzyskać inny kolor kremu i przełamać lekko jego smak – na przykład truskawki. Ja zostałam przy wersji białej. Krem wykładam na bezę (wcześniej schłodziłam go w lodówce), rozkładam borówki amerykańskie – jedną warstwę. Następnie ubijam 200 ml schłodzonej śmietanki i przykrywam nią borówki; na wierzchu śmietany artystycznie aranżuję owoce. Mnie fantazja ułańska poniosła w kierunku malin i jeżyn. Ozdabiam całość listkami świeżej mięty, wstawiam do lodówki na godzinkę, a następnie podaję. Tłum chętnych już się dobija drzwiami i oknami i wrzeszczy, że godzina to stanowczo za długi czas oczekiwania ;)

Smacznego :)
Żółtka, które mi dzisiaj zostały w ilości 6 sztuk wykorzystam w ciągu najbliższych dni do sporządzenia deseru zwanego crème brûlée, który to ma na swym wierzchu zniewalającą, chrupiącą skorupkę powstałą ze skarmelizowanego, brązowego cukru. Jak szaleć jajecznie to szaleć :)

Beza przed pieczeniem :)

Beza po upieczeniu :)

Gotowa pavlova :)

Pavlova - ujęcie nr 2 :)

Po przekrojeniu tak się pavlova prezentuje; krem nie miał szansy, by się odpowiednio schłodzić - łasuchy przypuściły atak :)

Mały bałagan na talerzu - łasuchy w akcji ;)
Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Jurny karp o zachodzie słońca w niewieścich dłoniach...

Zachód słońca w południowo - zachodniej Polsce. Atmosfera prawie romantyczna, tylko świeczek i czerwonego wina brak. Zamiast tego są dżdżownice, białe robaki, kukurydza z aromatem anyżowym i zanęta o smaku kraba i mandarynek. Wędkarz zasiadł nad brzegiem stawu i oczekuje. Oczekuje na branie życia, bo wędkarz zawsze ma takie mało urozmaicone oczekiwania ;) No to siedzę z tą wędką, nawet nie jedną tylko mam dwie do obrobienia i gapię się na lustro wody. A że jestem wędkarzyną, który tak bez innych zajęć towarzyszących wysiedzieć nie potrafi to biorę w dłoń aparat i uwieczniam właściwie to samo miejsce z małymi odchyleniami w prawo lub w lewo. To poniekąd fascynujące, że niebo, chmury i zachodzące słońce potrafią malować takie obrazy. Nic tylko brać sztalugę, pędzle, farby i kopiować :) Ale wróćmy do wędkowania. Siedzę dalej, wpatrując się w spławik, skupienie wywala żyły na moim czole, odmawiam trzysta dwudziestą piątą zdrowaśkę w intencji obfitych połowów, aż tu nagle... Jakaś siła piekielna porywa mi spławik pod wodę, szarpie wędkę, którą w ostatniej chwili łapię i z szybkością światła wyciąga mi żyłkę z kołowrotka. Prawie tracę rozum, ale że mam system nerwowy odporny jak koń pociągowy to drę się do osobistego chłopa domowego, którego nie ma w zasięgu rąk i wzroku: Coś się złapało! Ogromne, wielkie, bo prawie wytargało mi wędkę! Bierz, szybko, bo mnie wciągnie! Wyobrażam sobie dwumetrowego suma na końcu żyłki i pośpiesznie oddaję wędzisko chłopu. No z dwumetrowym sumem nie mam żadnych szans, a cholerstwo targa mi tą wędką we wszystkie strony. Chłop, jak to chłop, bez oporów przejmuje kij i dzielnie walczy z bestią. Następuje holowanie "suma" do brzegu... Czekam i przebieram nogami, by ujrzeć łeb mojego potwora, który za chwilę się wynurzy. "Sum" okazuje się być jurnym karpiem, do dwóch metrów mu daleko, waży na oko jakieś trzy, cztery kilogramy. Trochę się rozczarowuję tym prawie swoim połowem, ale jestem wdzięczna niebiosom, że to jednak nie był dwumetrowy sum. Zadziwiająco dużo siły mają te ryby. Jak kiedyś stanę oko w oko z większym bydlakiem to może być dramatycznie :) Już widzę jak widowiskowo wpadam w odmęty stawu czy jeziora, a następnie jestem wleczona po mulistym dnie przez kolejne długie minuty dopóki nie wypuszczę wędki z dłoni. A że ja durna i uparta jak oślica na greckim bezdrożu to pewnie trochę pojeżdżę po tym mule, najem się wodnej zieleniny i bezkręgowców, a wodne monstrum solidnie mnie sponiewiera ;) Potem wylezę z bajora, otrzepię odzienie, poprawię gustowną fryzurę i z wdziękiem zasiądę na wędkarskim krzesełku oczekując na kolejne branie. Czego to się nie robi dla połowów życia...? Prawie wszystko ;)




   
 

 
Grafika: Eve Daff