niedziela, 26 lipca 2015

Wiedza o krasnoludkach leży i kwiczy, a kiełbaski kuszą niepokojąco...

Grafika: www.zdjęcia.polskieszlaki.pl

Upały mają swój niewątpliwy urok. Jeżeli dysponujemy klimatyzowanymi pomieszczeniami i możemy się tam ukryć to urok upałów staje się o niebo piękniejszy. Na mnie upały działają różnie – pojawia się cała gama uczuć skierowanych ku matce naturze i spora dawka epitetów również przeznaczonych dla uszu wspomnianej matki. Poza tym dysponuję samochodem starym, ale jarym, choć pozbawionym klimatyzacji, w związku z czym każda wyprawa tym wehikułem, gdy temperatura powietrza niepokojąco przekracza 30 stopni Celsjusza, wzbogaca mój słownik o kolejne kwieciste słowa – niekoniecznie przeznaczone do publicznej dystrybucji. W trakcie tychże upałów pochyliłam się na dłuższą chwilę nad krzyżówkami. Nie powiem – czasami lubię pogimnastykować umysł. Niestety mam taką zgubną przypadłość mocno związaną z cechą charakteru utożsamianą z osłami, która nosi miano – upartość przez duże U. Jak się przyssam do krzyżówki to dopóki nie rozwiążę wszystkiego atom nie jest w stanie mnie oderwać. Szkoda, że ta cecha nie ujawnia się podczas sprzątania ;) Siedzę więc nad jedną taką krzyżóweczką, rozpykuję kolejne hasełka, aż tu nagle zgrzyt! I to poważny! Utknęłam na haśle „dom dla krasnali”. Brzmi banalnie, ale w banałach tkwi największa moc sprawcza popychająca nas do zbrodni w afekcie ;) Mijają kolejne minuty, a ja ulokowałam krasnale już wszędzie: w grzybkach, muchomorkach, dziuplach, budkach, norkach, dziurkach, torebkach, szufladach, skarpetach, strychach… Inwencja twórcza powoli zamienia się w irytację z dużym napięciem zlokalizowanym w najaktywniejszym obszarze mózgu odpowiedzialnym za wulgaryzmy – tak to poetycko nazwijmy... Wszystkie pozostałe hasła wokół mi pasują, tylko tych cholernych krasnali nie można nigdzie upchnąć. Szukam w Internecie, gdzie te krasnale stacjonują, ale nic odkrywczego nie znajduję. Poddaję się… Krasnoludki powaliły mnie na glebę, a ja leżę i kwiczę jak różowiutkie prosięcie. Ta krzyżówka zmiażdżyła mnie jak nieświadomy popełnianego czynu przechodzień miażdży niewinne dżdżownice, które hurtowo zalegają na chodnikach po deszczu. Siedzę i gapię się po raz sto pięćdziesiąty ósmy na pole z hasłem: „dom dla krasnali”… Chwila, chwila! Jaki „dom dla krasnali”!?! Przecie jak wół stoi: „dom dla krasuli”! O ja durna, ciemnotą i upałem zamroczona! No to wiadomo, że „obora”! I wszystko pasi! Morda mi się cieszy, tylko lekki niepokój nawiedził mój umysł w związku z tą ślepotą czy zaćmieniem jakie mnie dorwało… Czas na specjalistę…? E tam! Wszystko przez te afrykańskie klimaty na śląskiej ziemi co to mi znacząco poziom bystrości umysłu upośledzają ;)

Z cyklu rozmowy domowe... tym razem upałem nasączone:
- Widziałam w Lidlu takie nowe kiełbaski grillowe; wyglądały interesująco – małe, białe, z dużą ilością przypraw. Może kupię? – te oto słowa kieruję do osobistego chłopa domowego.
- Jakie nowe? Przecież je już jedliśmy! – pada odpowiedź, a wzrok karcąco przypomina mi, że tu już nie pierwszy raz jak wynajduję nowość nie do końca nową ;)
- Oj tam… Dla mnie nowe były. Dzięki takiej „umiejętności” każdego dnia odkrywam wiele nowych rzeczy!
- Taaa… Jasne… To się skleroza albo początki Alzheimera nazywa!
A mogło być tak pięknie ;)

Miłego dnia :)

środa, 22 lipca 2015

Pocałowałam próg swego domostwa, a bory muszą obejść się beze mnie ;)

Nadeszła ta wiekopomna chwila, kiedy to trzeba było pożegnać Bory Tucholskie i pokornie wrócić na swą pachnącą kopalniami, spalinami i blokowiskami śląską ziemię. Tym, którzy mają dość już zdjęć z wakacyjnych wojaży kobiety w średnim wieku, zarośniętego psa i chłopa osobistego - też w średnim wieku życzliwie donoszę, iż to już ostatnia porcja fotografii bezboleśnie spłodzonych podczas wycieczki do lasu :)

Zachwyciły mnie trawy w odcieniach czerwieni, tak pięknie kontrastujące z soczystą zielenią traw, drzew i krzewów...





Jeziora, w których woda ma czasami tak błękitny kolor, że aż trudno uwierzyć, że to Polska. A to Polska właśnie...




Psina obowiązkowo na fotografiach uchwycona, chociaż lekko znużona, zmęczona i chyba zirytowana, że ciągle ją gdzieś wleką i te leśne dróżki zaliczać musi, a przecież każda wygląda tak samo...


Mastif tybetański to rasa stróżująca, więc lasu też musi przypilnować, nawet jak nikt nie kazał; w końcu tam gdzie jego szanowne cztery litery posadzone - tam jego ziemia, a jak ktoś ma inne zdanie to chętnie zaprezentuje pełny garnitur zębów i czar pluszowego misia pryśnie jak bańka mydlana ;)



I takie bajkowe łabędzie nasz zwierz wytropił, pomachał ogonem i pewnie by się pobawił, ale towarzystwo jakieś takie arystokratycznie nieskore do harców było ;)


Borówek nie tropił, bo nie gustuje, ale za to pani rzuciła się jak szczerbaty na suchary; niestety udziergała parę garści i dała sobie spokój - zbieranie jagód to robota nie dla niej - cierpliwości świętej zabrakło, by wiadro sowitych rozmiarów zapełnić ;)



Zostawmy borówki i las... Łany zbóż to jakieś takie romantyczne są, a zwłaszcza przy lasach. Nie dziwię się, że ludziska na wsiach tyle potomstwa mieli ;)


Na koniec wyszukane pozy autorki zdjęć odzianej w odzież nie przylegającą do ciała, dlatego taka topornie kanciasta i nawiązująca do pni drzew w swej posturze autorka wyszła ;)



Miłego dnia :)
Grafika: Eve Daff

środa, 15 lipca 2015

Może morze? A może morze i może pies?

Były jeziora, czas na morze i to nie byle jakie, bo sam Bałtyk. Grzechem by było nie odwiedzić naszej krajowej, słonej wody będąc zaledwie 100 km od niej. Poza tym nasza psica osobista nie widziała jeszcze morza, więc ten argument był oczywiście decydujący. Wybór padł spontanicznie na miejscowość Dębki. Niewielki kurorcik, ale jak to nad morzem - budek z goframi i smażalni ryb było tam pod dostatkiem. Nie byłabym sobą, gdybym się nie pochwaliła co spożyłam :) Tym razem w moich trzewiach zaległy: smażony filet z turbota w towarzystwie surówek oraz gofr (nie gofer - sprawdzałam w słowniku) z bitą śmietaną i owocami sezonowymi pod postacią jagód, malin i truskawek. Pogoda jak to pogoda nas nie zawiodła: duło tak, że skalpy i futra trzeba było trzymać mocno, a słońce od czasu do czasu wyzierało zza chmur. Nasza Pyśka, opiwszy się morskiej wody i wytaplawszy futro w przepastnych falach Bałtyku oszołomiona nadmierną ilością jodu, zgodziła się udostępnić kilka zdjęć z tej jednodniowej wyprawy, co niniejszym czynię i krótką fotorelację poniżej zamieszczam. 







 






Grafika: Eve Daff

piątek, 10 lipca 2015

I jak tu nie paść z zachwytu, czyli baba na tropie przyrody miejscowej...

Napawam się smakami kociewsko - kaszubskiej ziemi, jednakże nie samym chlebem człowiek żyje; w związku z czym zajmuję się także dokonywaniem oględzin okolicy. Oczywiście smaki też się przewijają - ostatnio zjadłam przepyszne pierogi z jagodami i śmietaną oraz pierogi z nadzieniem z dziczyzny i marchewki polane sosem z leśnych grzybów. Ech... Aż ślinka ciecze na samo wspomnienie... 
Ale wróćmy do zwiedzania okolicy... Zrobiłam parę zdjęć uwieczniając to i owo, więc się dzielę wrażeniami wzrokowymi; innych wrażeń niestety nie zarejestrowałam :)

Jezioro Drzęczno to malownicze jeziorko położone w lesie na obszarze Borów Tucholskich; zachwyca ładnymi plażami. Z powodu tych atrakcyjnych plaż niestety są tam spore skupiska ludu, co mnie średnio cieszy, więc jezioro odwiedziłam podczas wichrów, deszczu i przebłysków słońca.






Nasza Pyśka również potrafi docenić walory przyrodnicze Borów Tucholskich i złożywszy swe ciało na plaży kontempluje dźwięki wiatru czochrającego jej futro...




 W pobliżu jeziora Drzęczno można podziwiać również dwa mniejsze jeziorka o sympatycznych nazwach: Prusionki Wielkie i Prusionki Małe; na fotografii - Prusionki Wielkie:


Lasy otaczające jeziora zachwycają swoimi barwami tworząc mozaiki przyrodnicze stworzone z mchów, porostów, wrzosów i sosnowego igliwia: 





Na trasie wędrówki można spotkać przedstawicieli miejscowej fauny:



Na zakończenie kanał Wdy leniwie snujący się pośród drzew:





Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 6 lipca 2015

Barbarzyńska kobieta z zylcem w ręku.

Grafika: www.kuchnia.wp.pl

Tymczasowo, wakacyjnie mieszkam w domku letniskowym, który posiada coś w rodzaju strychu. Dzisiaj padał taki sobie mizerny deszczyk, więc poszłam posiedzieć na stryszek, posłuchać jak krople uderzają w dach i wystukują swoją niesamowicie uspokajającą melodię. Siedzę tak, siedzę, patrzę na zieleninę przez okno i naszła mnie refleksja takowa: to po prostu wymarzone miejsce na pisanie, malowanie, tworzenie i inne artystyczne szaleństwa. Nie dziwię się, że ludzie mieszkający w takich miejscach duszą się natchnieniem i mózgownice im kipią gotowe, by uwolnić milion myśli i przelać na papier. Posiedziałam na tym strychu, deszcz przestał padać, więc udałam się na połowy. Niestety dzisiaj tylko mizerne sztuki płoci mnie prześladowały. Bezczelnie pochłaniały moje przynęty w postaci misternie nadzianych na haczyki dżdżownic w rozmiarze trzy i cztery przeznaczonych dla jeziornych potworów. Na pocieszenie pozostały mi kanapki z zylcem. Zylc to taki kaszubski przysmak – galaretka z wieprzowiny o lekko kwaśnym smaku. Robi się ją z nóżek świńskich, głowizny, golonki i innych elementów pochodzących z naszej poczciwej świnki. Dodatkowo dodaje się ocet oraz warzywa. Odkryłam, że najlepiej smakuje z chlebem posmarowanym masełkiem i z plastrem pomidora. Chłop osobisty drwi ze mnie i od czasu do czasu bezczelnie dopytuje – jak tam mój wegetarianizm? Zarzekałam się, po obejrzeniu pewnego filmu, że mięsa do końca życia do ust nie wezmę. Ale wzięłam… Wytrwałam tydzień w moim wegetarianizmie i poszedł w cholerę w wiejskim sklepiku mięsnym. Stałam bezradna wobec ogromu swojskich wyrobów otumaniona zapachem mięcha i wędlin. Widać w poprzednim wcieleniu byłam przedstawicielem jakiegoś barbarzyńskiego ludu i namiętnie biegałam z kawałem mięcha w gębie radośnie szczerząc żółte zęby. Mój ośrodek w mózgu odpowiedzialny za zjadanie zieleniny niestety nie rozwinął się w dostatecznym stopniu i notorycznie przegrywa walkę z obszarem odpowiedzialnym za umiłowanie mięsiwa. I to by było na tyle na temat mojej wrażliwej, kobiecej, wegetariańskiej duszy ;)