czwartek, 21 sierpnia 2014

Matka Polka to terrorystka?!?



Matka Polka to odrębny gatunek… Nie każda kobieta zostaje matką, ale te którym właśnie taką rolę matka natura sprezentowała, zostają poddane dziwnej obróbce psychicznej. Z punktu widzenia nie-matki tak to postrzegam. Oczywiście nie wszystkie matki doznają przetasowania mózgowego, które poszło w nieodpowiednią stronę, niektóre z nich pozostają w miarę normalne. 
Miałam okazję poobserwować i poobcować z taką Matką Polką terrorystką. Na wyposażeniu miała kilkumiesięczną pociechę, która już w tak młodym wieku bardzo skutecznie manipulowała swoimi rodzicielami. Ktoś powie: co Ty możesz wiedzieć o macierzyństwie i wychowaniu dzieci? No coś tam, niestety, wiem, pomimo tego, że swojego przychówki nie posiadam. Poza tym, nie trzeba być rodzicem, żeby dostrzegać, mało sensowne działania dyktowane tylko i wyłącznie faktem, że jestem matką przez duże M - pogrubione i podkreślone.
Może przytoczę kilka przykładów zachowań w wykonaniu naszej Matki. Czy Matka Polka ma prawo żądać absolutnej ciszy otoczenia, bo jej dzidzia śpi? Hmm… We współczesnym świecie niewykonalne, prędzej czy później, dziecko zmierzy się z decybelami naszego globu – niekoniecznie miłymi dla uszka. Czy wymuszanie z miną mordercy, aby przy spożywaniu śniadania tak manipulować sztućcami, by nie wydawać absolutnie żadnych odgłosów nie świadczy o lekkim zwichrowaniu naszej Matki? Nie wspomnę tutaj o biednym małżonku tejże rodzicielki – chłopina jest sprowadzony do poziomu usługiwacza, który na każde żądanie Matki Polki i jej bezcennego dziecięcia powinien stać w pełnej gotowości. Oczywiście Tatuś, wedle mózgowania naszej Matuli, absolutnie nie nadaje się do ululania dzieciątka – tylko Ona w pełni odpowiedzialnie zrealizuje to zadanie, a z drugiej strony zarzuca naszemu ojczulkowi, że nie interesuje się w wystarczającym stopniu dzieckiem. Zarówno Ona jak i On popadają w niewytłumaczalne koło absurdu, które toczy się w rytmie dyktowanym przez niemowlaka. No tak… dziecko wywraca świat rodziców do góry nogami, tylko czy dorośli ludzie powinni poddać się takiemu bezmyślnemu wywrotowi…? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Matka terrorystka zupełnie w innym świetle widzi swoje zachowanie – może to kwestia nadmiaru jakiś niewłaściwych hormonów? 
Ktoś kiedyś powiedział, że w wychowaniu dzieci powinniśmy być, przede wszystkim, nastawieni na siebie, powinniśmy znaleźć czas na przyjemności, zajęcia, które choć na chwilę wyzwolą nas z rodzicielstwa, w przeciwnym razie staniemy się sfrustrowanymi, niezadowolonymi z życia maszynami, które nie wychowują, tylko są wychowywane przez małolata/małolatę, który/która i tak w wieku dojrzewania wygarnie nam, jakimi to jesteśmy … ... ...; tu zapewne padną niecenzuralne, kwieciste słowa naszej ukochanej latorośli. 
Może warto się zastanowić nad swoim rodzicielstwem póki nie jest za późno, a nasz mózg nie stał się papką podporządkowaną dziecku. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

Jak utknąć w rurze i przeżyć? ;)



Z cyklu wspomnienia wakacyjne uznałam, że warto opisać jedną taką małą przygodę, która zadziała się kilka lat temu w Aquaparku w Sopocie. W tymże to aquaparku, niestety, dałam się namówić na skorzystanie ze zjeżdżalni w postaci rury. Przed jedną z nich nie było kolejki, co oczywiście, mogło dać mi do myślenia, ale jakoś na ten, dany moment , moje szare komórki przestały pracować na pożądanych trybach. Aaaa… dodajmy, że nie jestem, raczej, zwolenniczką, ostrych wrażeń… Wpakowałam, więc swój zacny tyłek do otworu wspomnianej wcześniej rury i … ocknęłam się na dole podtopiona, pół przytomna i prawie odarta z odzieży kąpielowej. Moje wspomnienia z tego przejazdu są bardzo ubogie – pamiętam tylko, że porwała mnie jakaś siła tajemna i z prędkością światła sponiewierała po ścianach tejże sympatycznej zjeżdżalni, która okazała się szybką rurą – kamikadze. Po otarciu się o śmierć i groźbie przeniesienia na tamten świat w dość nietypowy sposób, postanowiłam skorzystać z innej zjeżdżalni – tym razem poczytałam co i jak, więc wybrałam spokojną zjeżdżalnię rodzinną w kolorze słonecznej żółci. Siadam sobie na progu startowym, czekam na zielone światełko i ruszam…
I tutaj znowu moje młode życie zostało wystawione na próbę, tym razem groziła mi śmierć z powodu połamania kręgosłupa za pomocą mocnego uderzenia stóp należących do osoby jadącej za mną. Nie wiem jak to jest w przyrodzie możliwe, ale utknęłam w połowie zjeżdżalni… oczywiście nie z powodu nadmiernych gabarytów. 
Mój mózg zaczął rozpaczliwie myśleć: 
- odpychaj się intensywnie rękami i wszystkim co się do tego nadaje… niewiele tego było, oprócz rąk, ale i tak nie pomogło… 
- zaaranżuj stringi - wsadź sobie majty w tyłek – zawsze to bardziej poślizgowy materiał niż gacie od kostiumu kąpielowego… nie pomogło… 
- zmień pozycję, połóż się… nie pomogło… 
- zacznij krzyczeć, więc zaczęłam wrzeszczeć: Ludzie! Ja tu siedzę! Hamujcie! 
Na szczęście za mną jechała moja ukochana kuzynka i z wyszukaną gracją przepchnęła moje zrozpaczone jestestwo w kierunku wyjścia. Przeżyłam.

Jaki morał z tej opowieści: w życiu zawsze należy znaleźć złoty środek… ;)