środa, 24 lutego 2021

Migawki z życia kobiety... Epizod 8: Moja pierwsza ofiara

Odstawiłam się jak przysłowiowa szczurzyca na otwarcie kanału, a właściwie to całej galerii kanałów, na spotkanie z przeznaczeniem. Moja pierwsza ofiara z portalu randkowego ma na imię Janusz i właśnie na nią czekam. Imię tragiczne i niestety kojarzy się tylko i wyłącznie z borokiem, któremu matka natura rozumu poskąpiła. Mamunia powiedziała, że mnie kiedyś pokara, o ile już mnie nie pokarało, za te herezje, które głoszę przy okazji tych spotkań z mężczyznami. A więc Janusz przysłał też zdjęcie, tylko jakieś takie mało wyraźne, ale przynajmniej komunikuje się jako tako, gdyż aż całą, jedną rozmowę telefoniczną zaliczyliśmy. Siedzę w moim mustangu i zastanawiam się ile takich magicznych momentów dane mi będzie przeżyć i obym nie zwariowała po tej dawce momentów. 
Zbliżała się godzina spotkania, więc podążyłam w kierunku miejsca zbiórki, którym był Empik w galerii ”Kwadraty”. Udałam się nieśpiesznie, dość mocno podekscytowana i z modlitwą na ustach, by się nie okazało, że ten mój potencjalny kandydat na chłopa to jakiś maszkaron lub zaburzony na różne sposoby osobnik. 
Stoję grzecznie przy Empiku i już z daleka dostrzegłam jak zbliża się męski pokurcz, któremu do metra osiemdziesięciu brakowało jakieś dobre dziesięć centymetrów. W dłoni dzierży bukiet kwiecia i szczerzy się dziwacznie.
- No cześć! Janusz we własnej osobie! Miło cię poznać! – osobnik pałał entuzjazmem za mnie i za siebie. Ja natomiast z trudem powstrzymywałam się, żeby nie dokonać dezercji mając w dupie fakt co osobnik pomyśli o tej akcji. Miał okropne zęby, jakieś takie dziwnie szarawe i maciupkie. Wiedziałam, że przez resztę spotkania będę widziała tylko te zęby. Kątem oka dostrzegłam też jego dłonie – palce niczym dorodne, rasowe serdle osadzone na pucatej łapce. Wyobraziłam sobie, że te serdelki mnie obłapiają i aż mi się zimno zrobiło i gęsia skóra mnie zalała.
- Miło mi, Klara we własnej osobie – wydusiłam z siebie zdawkowe powitanie.
- Kwiaty są dla ciebie królewno! – osobnik wcisnął mi bukiecik, który stanął mi ością w gardle, ale przyjęłam podarunek z uśmiechem wymuszonym na okoliczności jakie mnie dopadły.
- To gdzie się zakwaterujemy? Jakąś kawkę chlapniemy, a potem się zobaczy. 
W mojej głowie biegało aktualnie stado bawolich myśli kombinujących jak najszybsze wymiksowanie się z obcowania z Januszem. Pomyślałam, że posiedzę z nim chwil parę, wypiję szybko kawę i udam, że boli mnie brzuch; to powinno załatwić sprawę. Mój plan był tak prymitywny, że tylko głupiec by się nie zorientował co jest grane, no ale było mi wszystko jedno.
Wylądowaliśmy w kafejce ”Cynamonka”, w której ostatnio tak dobrze bawiłam się z mamunią i ciotką Anką napychając się drożdżóweczkami. Mój amant pośpiesznie zamówił kawę i cynamonkę, ja wzięłam podobny zestaw. No i się zaczęło… Bułka wypadała mu z ust zwłaszcza, że mówił z pełną japą, no może nie do końca pełną, ale to i owo i tak wypadało. W sumie to nawet śmieszne to było i jakaś niekontrolowana głupawka mnie nawiedziła, co Janusz odczytał jako przyzwolenie do kontynuowania swojego bełkotu. 
- Klarcia, tak sobie tu gawędzimy, a ty w szkole uczysz, to ja ci coś przeczytam; napisałem opowiadanie do gazety na konkurs; weź posłuchaj i może co doradzisz jako fachowiec…
Miałam nadzieję, że opowiadanie nie będzie długie, bo mój poziom tolerancji na Januszka zaczął osiągać graniczne poziomy, tym bardziej, że przed moimi oczami stały tylko serdelki wkomponowane w tłuste łapki.
- Dobra, czytaj, zobaczymy co i jak – wygłosiłam zachętę nie spodziewając się z czym przyjdzie mi się zmierzyć.
- No to jadę… - Janusz wydobył telefon, pogmerał w nim i zaczął czytać:

"Kupuję bilet. Przechodzę przez ciężką mosiężną bramkę. Bileter przerywa bilet i życzy mi miłego zwiedzania. Wchodzę, przede mną tłok. To nie jest zwyczajny dzień. Oglądam dzikie pawiany, mamuty, osły, konie, psa z wścieklizną. Nagle czuję, że ktoś dotyka mnie po plecach. 
- Dzień dobry. Jestem Zbysiu - przewodnik w parku. Czy chce pan mnie o coś zapytać?
- Skąd pan wiedział?
- Jestem półetatową wróżką.
- Ja natomiast dziennikarzem gazety. Czy mogę zadać kilka pytań?
- Oczywiście, chętnie na nie odpowiem.
- Jak dużo jest tutaj zwierząt?
- Dokładnie nie wiadomo, ponieważ w pewnych granicach mogą one dowolnie zmieniać miejsce, a nawet wychodzić poza park.
- Cały czas idzie za nami dzik. Czy jest niebezpieczny?
- Owszem, jest. Proszę uciekać.
Dzik rzuca się w pościg za Zbysiem. Przewodnik ucieka ile sił w nogach, a ja idę po podwójnego cheeseburgera z serem i niesamowicie ostrym sosem tabasco. Kanapka rozpływa mi się w ustach. Ten smak jest nie do porównania nawet z pizzą z pieczarkami. To jest pyszne. Nagle usłyszałem krzyk malutkiego dziecka. To olbrzymi orangutan porwał je i żąda okupu w postaci banana. Moja ciepła bułeczka ląduje na ziemi. Każda sekunda staje się wiecznością. Moje mięśnie powoli się napinają, rzucam się w kierunku klatki niebezpiecznego zwierzęcia. Wyrywam mu dziecko, rzucam je w kierunku gapiów. Orangutan wbija swoje olbrzymie pazury w moją twarz, gwałtownie wypluwam jeszcze niezmieloną do końca bułeczkę wprost na pawiana. On postanawia się zemścić i rzuca się na mnie. Jestem na brzegu klatki otoczony przez parę krwiożerczych istot pragnących mojej krwi. One rzucają się na mnie, ja nie tracąc opanowania obezwładniam je i wyjaśniam ich prawa. Dzikie zwierzęta lądują z powrotem w klatkach. To jednak nie jest koniec wrażeń. Słoń ucieka z wybiegu. Nie zastanawiając się długo, wskakuję do ciuchci i włączam piąty bieg. Pędzę za słoniem pięćset metrów na godzinę. Wskakuję na dach ciuchci, a następnie na grzbiet rozjuszonego słonia. Oswajam go i parkuję nim. Tłum wiwatuje, matki z dziećmi klaszczą, emeryci się śmieją, a renciści skaczą. To ja Tarzan - król dzikich zwierząt."
Po wysłuchaniu popadłam w prawdziwą zadumę zawieszoną na obniżonym poziomie żuchwy i błędnym wzroku. Tyle się mówi o braku kreatywności wśród narodu, że tylko internet obrabia, żadnego polotu, wszelakie wypowiedzi pisze w myśl zasady - co by Polska nie zginęła, a tu taka perełka się trafiła... Kompozycja  opowiadania, zastosowanie dialogów, niesamowite zwroty akcji i szczęśliwe zakończenie prawie mnie zabiły. O niezwykłej wrażliwości autora świadczy skierowanie uwagi na małe dziecko i starsze pokolenie w postaci śmiejących się emerytów i klaszczących rencistów. Janusz zaskakuje tutaj swoim optymistycznym podejściem do życia, gdyż jak wiadomo te grupy społeczne nie są skore do takich harców. Niepokoi mnie tylko sposób odżywiania się głównego bohatera – czyżbym miała do czynienia z wielbicielem fast foodów…?
- Nie wiem na jaki to konkurs, ale powiem ci, że mnie rozwaliłeś tym tekstem; nie będę nic sugerować i poprawiać, żeby koncepcji nie burzyć – wydusiłam z siebie po dłuższych chwilach zadumy. – A tymczasem muszę znikać, bo… po prostu muszę; nie obraź się, ale chyba nie do końca nam po drodze.
Janusz wyraźnie posmutniał, ale wolałam być szczera niż dawać złudne nadzieje, tym bardziej, że chłop jakby się napalił. Tekst, serdelki, zęby i nikczemny wzrost krzyczały głośno i wyraźnie: Klara uciekaj!!!


Ciąg dalszy nastąpi… a wszelakie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe…

Klara serdecznie zaprasza na pozostałe epizody, które znajdują się tutaj.

poniedziałek, 22 lutego 2021

Niedaleko pada brunetka od blondynki, a głupota nie rodzi się w bólach...


Podjeżdżam na swoją ulubioną stację benzynową. Sporo klientów. Stacja jest samoobsługowa i dodatkowo ma pana w budce dla tych, którzy zechcą zapłacić gotówką. Po kilku minutach oczekiwania ustawiam swój wehikuł w odpowiedniej pozycji, wyciągam kartę płatniczą, odkręcam korek prowadzący do baku i podchodzę do magicznej skrzynki dla samoobsługowców. Kątem oka widzę, że obok skrzynki, po drugiej stronie wspólnego stanowiska tankującego, kręci się kobitka, brunetka, odstawiona jak żywa reklama strony numer pięć w katalogu z odzieżą dla pań z wyższej półki. Tymczasem ze skrzynki zaczyna się wydobywać dziwny dźwięk w postaci upierdliwego pisku. Zaniepokojona zbliżam się do kobiety i skrzynki. Widzę przerażenie w jej oczach...
- Kurcze coś źle wsadziłam chyba? Albo poprzyciskałam nie to co trzeba! Znowu... Ale ze mnie kretynka!
Na ekranie miga znaczek wskazujący na tankowanie z dystrybutora po mojej stronie. Sytuacja zaczyna się komplikować, gdyż za moim samochodem i koleżanki brunetki ustawiły się już inne pojazdy. Manewrowanie w celu zamiany miejsc wywoła poważne przetasowania i zapewne nieźle wkurzy oczekujących na tankowanie. Samochodów za pomocą teleportacji raczej nie zamienimy miejscami. Brunetka zaczyna wpadać w panikę:
- I co teraz? Zaraz nas zatrąbią! 
Zaraz, zaraz... Jakie nas? - pomyślałam. Przecie to ty babiszonie jeden rozumem się nie wykazałaś - kontynuowałam myślenie... A że ja dobry z natury człek jestem to nie wytrzewiłam swoich przemyśleń i zdusiłam zło w zarodku. Zamiast tego zabrałam się do oględzin budki, dystrybutora i wydałam wyrok: 
- Ciągniemy pistolet z "mojego" dystrybutora do pani samochodu, tego węża powinno wystarczyć.
I tak dwie brunetki zabrały się za ciągnięcie węża. Akcja przyniosła pożądane rezultaty i pistolet trafił do odpowiedniej dziury. Oczywiście dziwnym zamieszaniem zainteresował się pan nadzorujący z budki. Przybył na miejsce zbrodni i skomentował:
- A co tu panie wyczyniają? No tak! Wpuścić dwie baby to stację benzynową zdemolują! 
- Ale my nic nie demolujemy, rozwiązujemy problem natury logistycznej - wyjaśniam.
Pan dokonawszy oględzin i stwierdziwszy, że nie wysadzimy niczego w powietrze oddalił się, a moja "koleżanka" zaczęła mi wylewnie dziękować:
- Strasznie pani dziękuję, naprawdę, ja bym tego nie wymyśliła. Opatrzność panią zesłała! Ja to zawsze mam jakieś przygody na tej stacji. Kurcze taki wstyd!
O zesłaniu mojej osoby przez opatrzność nic nie wiem, ale nie powiem, że nie połechtało to mojego ego - poczułam się jak specjalista kategorii X w dziedzinie tankowania ;) Natomiast w ramach solidarności jajników do "koleżanki" brunetki rzekłam:
- Proszę się nie przejmować - ja też rozumem nie grzeszę, jeśli chodzi o obsługę samochodu - przez miesiąc jeździłam bez korka przy baku paliwowym, który zostawiłam na jakiejś stacji przy okazji tankowania, a raz to i stopy zdarzyło mi się oblać benzyną. Bez komentarza... 

Kolor włosów nie ma najmniejszego znaczenia, jeżeli chodzi o wykazywanie się czymś, co powszechnie zwane jest głupotą ;) O ile słowo "wykazywać" jest tutaj odpowiednie. Przecież głupota jest tworem spontanicznie wypełzającym na światło dzienne i czasami właściciel owej głupoty jest zupełnie bezradny wobec jej narodzin ;)

piątek, 19 lutego 2021

Piszczalscy, słonie i inne drące się japy...

Tematyka tego posta jakoś tak sama pchała się, by ujrzeć światło dzienne. Od kilku lat obserwuję pewien trend społeczny, który ostatnio nabiera na sile. A mianowicie zachowania ludzi na klatce schodowej, która jak wiemy jest obszarem wspólnego bytowania wszystkich zamieszkujących i z klatki korzystających.

Głośne rozmowy przez telefon to norma. Zastanawiam się jakiej rangi muszą to być rozmowy, że trzeba je koniecznie prowadzić wędrując z trzeciego piętra na parter czy w drugą stronę…? Dodatkowo jeszcze często zapodane na system głośnomówiący. Idzie taki Dotelefonuuwiązany i drze mordę tak, że wszyscy lokatorzy słyszą te żałosne wywody o dupie jeża. Hitem był osobnik, który wracał z roboty po północy i na cały regulator gaworzył. Sytuacja powtarzała się dość często, więc którejś nocy Marian dokonał na nim pacyfikacji słownej wyrażonej w sposób na tyle docierający, że od tego czasu jest przysłowiowy święty spokój. Natomiast zawsze zastanawia mnie w takich sytuacjach obojętność innych lokatorów, gdyż nie sądzę byśmy byli jedynymi słyszącymi te nocne bełkoty.

Chodzenie jak słoń. Niektórzy mają wielki problem z tym, by przemieszczać się po schodach w sposób normalny. I nie mam tu na myśli ludzi, którzy mają problemy zdrowotne. Co złośliwsze przypadki chód słoniowy praktykują wieczorową lub nocną porą – pewnie w ramach zemsty, że wracają z pracy lub do niej idą tak późno. 

Dzieci na klatce schodowej i w mieszkaniach. To temat rzeka… I nie wiem czy świadczy to o braku wychowania, bezstresowym wychowaniu czy o jakiejś innej niewydolności wychowawczej? Wędrówki dzieciątek po klatce schodowej często kojarzą mi się z jakimś rodzajem rzezi niewiniątek – wrzaski, piski i inne odgłosy, które temu towarzyszą prowokują do zastanowienia się co jest przyczyną tego stanu poza dysfunkcjami w wychowaniu. Może teraz takie pokolenia nam rosną z dużą potrzebą wyrażania się tu i teraz, a to że nie mieszkają w bloku sami to kogo to obchodzi…? Moja ulubiona rodzinka to Piszczalscy, gdzie procedura przemieszczania się po klatce schodowej wygląda zawsze tak samo: dwie, kilkuletnie postaci płci żeńskiej piszczą jak obdzierane ze skóry, do tego czasami pies, który wtóruje tym piskom i mamunia, która piskliwym głosikiem próbuje uciszyć to rozjuszone stado. Nawiązując jeszcze do zachowań dzieci w blokowiskach to na uwagę zasługują fantastyczne zabawy przeprowadzane w mieszkaniach, w trakcie których to ekspresyjnie dudni sufit i chce na łeb spaść, no ale latorośl musi się wyżyć, bo ma dużo energii. Może ja stara już jestem i cierpliwości nie mam, ale nie pamiętam, żeby w czasach mojego dzieciństwa ktoś się w taki sposób zachowywał.

Wszystkie te opisane przypadki zieją, niestety, egoizmem. Ludzie zapomnieli, że nie żyją sami w blokach i nie są panami tych przestrzeni. Na marginesie dodam, iż nie jestem jakąś upierdliwą babą, której każdy hałas przeszkadza, opisałam tu sytuacje, które zdarzają się często i jakoś autorom tych sytuacji nie przychodzi do łbów, że to może innym przeszkadzać, zwłaszcza jak pracują zdalnie w tych dziwnych czasach. 

środa, 17 lutego 2021

Zrób sobie domowy ser...


Dzisiejszy kącik kulinarny zachęca do zrobienia niezwykle interesującego sera, który przypomina mozzarellę. Każdy może sobie w domowym zaciszu wyprodukować to cudo, a na fotografii moje osobiste dzieło serowe. W trakcie procesu produkcyjnego można dorzucić różne różności i stworzyć ser dosmaczony: pieprzowy, szczypiorkowy, paprykowy - ogranicza nas tylko fantazja.
Ser powstał na podstawie propozycji przedstawionej w tym filmiku (z małymi modyfikacjami):


Składniki:

- 1 l mleka 3,2% - kupione w sklepie w butelce - świeże
- 250 g kwaśnej śmietany 18%
- 3 jajka
- 2 płaskie łyżeczki soli

Serek wyszedł pyszny! Delikatny, mleczny i co najważniejsze jest banalnie prosty do wykonania. Należy się wcześniej zaopatrzyć w chustę serowarską lub użyć gazy/bawełnianej ściereczki; przyda się też mała forma serowarska; chustę i formę można kupić na allegro za śmieszne pieniądze.

Polecam i smacznego 🙂

poniedziałek, 15 lutego 2021

Zboczeniec wakacyjny i to nie jeden, czyli pedałuj śmiało...


Dawno, dawno temu, gdy byłam piękna i młoda, wraz z moją kuzynką (nazwijmy ją roboczo A) udałyśmy się na krajowy wypoczynek, bez opcji all inclusive. Celem wypoczynkowym była wiocha nad jeziorem w okolicach puszczy Knyszyńskiej. Oczywiście okolica malownicza, cisza, spokój, swojskie żarło, pełna sielanka, agroturystyka pełną gębą. 

Wiadomo, że człowiek na wakacjach ma również potrzebę zażywania ruchu w różnej postaci. I w nas takowe pragnienie się zrodziło. Na pożyczonych rowerach, z lichą mapą w ręku, udałyśmy się na wycieczkę po wspomnianej wcześniej puszczy. Dla tych nie wtajemniczonych pragnę nadmienić, iż puszcza jest rozległym kompleksem leśnym z dziką zwierzyną w pakiecie; niestety ma również tendencje do tego, aby skutecznie wprowadzać w błąd wszystkich napalonych zwiedzaczy puszczowych. 

Jedziemy na tych rowerach, ja i A, piękna pogoda, ptaszki, futrzaki, zielono, kolorowo. Z pełnym profesjonalizmem stosujemy się do wskazówek mapy zakładając, że długość trasy wycieczkowej będzie w porywach miała 20 km – w końcu żadna z nas nie jest profesjonalnym cyklistą, a kondycja też nie zwala z nóg. Zachwycamy się dzikością puszczy, moja kuzynka sili się na niewybredne żarty o atakujących stadach dzików i wilków… 

Niestety Matka natura postanawia wystawić nas na próbę… Nasze, niczym nie zmącone, słoneczne niebo nagle przybiera formę mało przyjazną, zauważamy jakby błyskawice, słychać stłumione grzmoty. Pada komenda: „Szybciej, burza idzie, trzeba wracać…” No łatwo powiedzieć, gorzej zrobić… Zaczyna się ulewa, a leśna ścieżka zamienia się w błotnego potwora, który bezlitośnie wciąga nasze rowerowe koła. Powoli stajemy się obojętne na strugi wody lejące się na nasze, przerażone ciała. Trudno mówić o rozwijaniu zawrotnej prędkości w zaistniałych warunkach. Godzimy się z faktem nieuchronnej śmierci w leśnej dziczy; zawsze chciałam zostać szlachetnie pożartą częścią łańcucha pokarmowego. Tracimy zupełnie orientację w terenie, widać tylko drzewa, drzewa, drzewa, drzewa… Okazuje się, że sporo czasu już tkwimy w tej dziczy. 

Burza nagle odpuszcza, ale dociera do nas brutalna prawda, że mapa to już w niczym nam nie pomoże. Telefonów z GPS-em nie mamy, poza tym te, które mamy i tak nie mają zasięgu. Mokre, w zabłoconych buciorach docieramy w końcu na skraj puszczy - przed nami rozpościera się piękna równina z polami uprawnymi. Daleko na horyzoncie dostrzegamy zarysy domostw. Oczywiście, bez chwili wahania, wytaczamy nasze sprzęty na polną drogę i próbujemy jechać… A tu niespodzianka! Ulewa bardzo skutecznie rozmoczyła nawierzchnię, więc jedyna opcja, jaka pozostaje to prowadzenie dwukołowca. Po paru minutach nasze rowerki oblepiają się błockiem po samą kierownicę; stwierdzam, że mój waży, jak nic, ze sto kilogramów. W akcie desperacji chcę go nawet porzucać w polnym rowie.


Tymczasem moja kuzynka dostrzega w oddali wóz z koniem w postaci napędu, na wozie siedzi, podobnież, kilku wiejskich, dorodnych chłopów. Widać przerażenie w jej oczach: „Zboczeńcy! Zgwałcą nas w szczerym polu!” Osobiście jest mi obojętne czy zgwałcą nas w szczerym czy nieszczerym polu… Pada komenda: „Biegnij!!! Szybciej!!!”  No prawie konam ze śmiechu! Nie, żebym była tak zadowolona z potencjalnego gwałtu, ale opcja biegu z rowerem lub bez roweru w błocie po kolana i tak była skazana na niepowodzenie. Co najwyżej może tylko niepotrzebnie i niezdrowo dodatkowo podniecić naszych oprawców, jeżeli są fanami walk w kisielu, oleju lub błocie. Pozostaje nam konfrontacja twarzą w twarz ze sprawcami potencjalnego gwałtu zbiorowego… Szybko się okazuje, że panowie nie mają złych zamiarów lub po prostu nie gustują w błotnych, upoconych, zmoczonych  babach z dużą agresją w spojrzeniu.

Docieramy w końcu do wsi… Człek z pierwszego z brzegu gospodarstwa, jak nas widzi, to sam proponuje umycie wężem ogrodowo – gospodarskim. Doprowadziwszy siebie i rowery do, jako takiego, stanu użyteczności publicznej i uświadomione przez gospodarza wiejskiego, że długa droga przed nami, udajemy się w drogę powrotną. Jak się później okazało przejechałyśmy na rowerach ponad 50 km, w tym sporo w błotnistej mazi.  Jak widać, człowiek jak chce to potrafi: wystarczą tylko odpowiednie bodźce ;) Dodajmy jeszcze, że zapasy żywnościowo – napitne ograniczały się do dwóch batoników i dwóch małych butelek wody. Po dotarciu do naszego kwaterunku miałam ochotę, pierwszy raz w życiu, całować próg i obdarzać czułościami drzwi wejściowe.

Wakacje to jednak piękny czas…

Zapraszam również do zapoznania się z przygodami w wydaniu zimowym, gdzie to gacie pękły tak, że aż biała watka niczym baranek ujrzała światło dzienne: Zawartość gaciowych czeluści w zimowej scenerii...

piątek, 12 lutego 2021

Pasta z makreli co się sama pcha do gardzieli!

Tak sobie umyślałam, że raz w tygodniu będzie o jedzeniu. Może się oczywiście zdarzyć, że będzie częściej co jest bezpośrednio związane z faktem wielkiego uwielbienia dla jadła właścicielki tego miejsca. Ostatnio pojawiły się buły orkiszowe, no ale samych bułek nikt jeść nie będzie, więc dziś dorzucam pastę - smarowidło dla wielbicieli makreli.

Składniki:

- 1 duża, wędzona makrela - obrać z ości, mięso rozgnieść widelcem

- 1 mały, naturalny serek wiejski - 200g

- pęczek pietruszki - drobno posiekać

- kawałek pora - drobno pokroić

- 2 łyżki oleju lnianego - można zastąpić innym

- sól i pieprz do smaku - pieprz najlepiej świeżo zmielony

Wszystkie składniki mieszamy dokładnie w misce; można je również zblendować, wtedy uzyskamy kremową konsystencję. Pasta najlepiej smakuje ze świeżym, pełnoziarnistym pieczywkiem i ogórkiem kiszonym. Marianowi na ten przykład smakuje najlepiej sama wyjadana cichaczem z michy, tak żebym nie widziała 😉 A potem się nazywa, że ja to zjadłam tylko nie pamiętam kiedy, bo w pewnym wieku to pojawia się wybiórcza amnezja spożywcza 😉



Smacznego 🙂

środa, 10 lutego 2021

Migawki z życia kobiety... Epizod 7: Obyś cudze dzieci uczył!

Sponiewierana jak pług po solidnej orce rozwarłam wrota swojego domostwa, gdy telefonicznie zaatakowała mnie Gośka. Zwaliłam dupsko na kanapę i rzekłam:
- Gocha jestem… jakby to poetycko ująć głęboko rozdygotana wewnętrznie, znaczy się potocznie wkurwiona i zmęczona. Nie obraź się, ale muszę odreagować. Naskrobię ci parę zdań w mailu, bo nie mam siły mówić. – Trochę mi było głupio, że ją zbyłam, ale trafiła na mój złoty dzień. Ogarnęłam swoje jestestwo, wydobyłam lapa i poniosło mnie nieco literacko w mailu do Gośki…

Małgorzatko wiesz, nie od dziś, że ludzie, którzy mnie znają uważają za osobę mającą system nerwowy konia - znaczy się mało co lub mało kto jest w stanie mnie doprowadzić do załamania nerwowego. Wykazuję się też dużą stabilnością emocjonalną itp., itd.. Niestety obawiam się, że mój system nerwowy w najbliższym czasie podejmie jakiś straszliwy bunt...
Moja robota... Po trzech dniach jestem wrakiem... I nie chodzi tu o wstawanie przed szóstą. To co dzieje się w tej placówce to jest jakiś dramat - bynajmniej dla mnie… Każdą lekcję mam w innej sali, w związku z czym łażę jak jakiś bezdomny z miliardem rzeczy po dwóch piętrach. Nie mam czasu sikać i jeść. Ale to nic nowego… Przez najbliższy rok będzie trwał remont... W związku z czym wiercenie i stukanie tu i ówdzie to norma. Lekcje biologii z najgorszą klasą w szkole odbywam w sali przeznaczonej do zajęć fitness - i tu można umrzeć ze śmiechu - w sali nie ma krzeseł i stołów: są lustra i piłki do skakania. Serio... ja nie wiem czy się śmiać czy płakać w progu?!??! W tejże sali mam też lekcje plastyki z inną równie "fajną" klasą, która robi przysłowiowe bydło u każdego na każdej lekcji. Pomijam potencjał intelektualny tych dzieci. Ze ścian w tej sali wystają kable i kontakty na kablach... Dziś w ramach "dowcipu", żeby mieć światło postanowiłam dotknąć tegoż kontaktu na kablach uwieszonego; zanim to zrobiłam rzekłam do tłumu: kochane dzieci, jeżeli mnie prąd zabije to proszę łaskawie powiadomić dyrekcję. No cóż życie musi boleć… Prąd mnie na szczęście nie zabił...
Pani dyrektorowa po tym jak poszłam zapytać "nieśmiało" jak długo mam w takim cyrku pracować stwierdziła, że być może rok i nic się nie da zrobić… Ostatkiem sił powstrzymałam się, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem lub nie zacząć rwać włosia ze łba. 
Oczywiście w klasach siódmych mam "kochane" dzieci, które rzucają tekstami w stylu: Pani łamie moje prawa!!! Na mnie nie wolno krzyczeć!!! (to tak w skrócie wielkim pozwoliłam sobie zacytować jedną z wypowiedzi). Generalnie to dziś resztką sił powstrzymałam się, by kolesiowi jednemu z drugim nie walnąć w japę. Jeżeli to zrobię to mnie wywalą z roboty, co w sumie może wcale nie byłoby takie złe.
Doszłam do jakiejś ściany, chyba... Wiem, że praca w innych miejscach też ma swoje blaski i cienie, ale czy to jest normalne by od 8.00 do 15.00 przez trzy dni w tygodniu tkwić w czymś w rodzaju wyżymaczki mózgu, w której nie mam szans na załatwienie w spokoju swoich prymitywnych potrzeb typu sikanie? W poniedziałki i wtorki mam krócej, ale równie atrakcyjnie. Ja się obawiam, że nie jestem w stanie przez rok tak funkcjonować, o dobrnięciu do emerytury nie wspominając.
Aaaa... W naszej szkole dzieci nie noszą nic na lekcje plastyki, gdyż nauczyciel plastyki - znaczy się ja, ma obowiązek zakupu gadżetów na plastykę dla całej szkoły ze środków finansowych pochodzących ze składek rodziców. Zatem materiały plastyczne zalegają w sali nr 1. W tym roku nie mam tam wszystkich lekcji plastyki, w związku z czym pozostaje mi targanie pudeł po piętrach. Moi mili koleżanki i koledzy z pracy w ramach dowcipu wytworzyli już wizje mojej postaci targającej pod pachą kościotrupa, laptop, teczki i ze cztery pudła z materiałami plastycznymi; w tak zwanym międzyczasie mam stać na dyżurze i dobrze by było gdybym coś zjadała, bo podobno źle wyglądam.
Mam jeszcze zajęcia indywidualne z dzieckiem z klasy czwartej, które nie potrafi czytać i pisać. Ja nie wnikam już jak ono się znalazło w klasie czwartej?!?! I ja mam to dziecko uczyć przyrody, informatyki, techniki, plastyki i w-fu. Przeżyłam kolejne "załamanie nerwowe".
I jak ja mam żyć i nie zwariować :))))) Chyba pozostaje mi tylko modlitwa o rozum albo zacznę pić lub coś brać ;))))) 
Zaczęłam się zastanawiać nad pracą w Biedronce - może bycie kasjerką w tym zacnym przybytku ma większy sens niż to co robię :) Przynajmniej będę siedzieć na przysłowiowej dupie i sikać do pampersa, bo w mojej pracy to jakby jest luksus: pampersa nie założę, bo mnie wyśmieją, a o siedzeniu to też generalnie mogę zapomnieć ;)
Dobra, dosyć... 

Gośka została uszczęśliwiona moją opowieścią z krypty, zresztą nie pierwszą i pewnie nie ostatnią. Ja, Klara, dokonałam solidnego wyrzygu na moją pracę, którą już i tak częściowo zdradziłam na rzecz ZOO, w którym przez kilka godzin w tygodniu udzielam się w dziale edukacji. Tam też mam do czynienia z dzieciakami, ale jakoś to wszystko inaczej wygląda, choć też bywa i straszno i śmieszno.
Praca w szkole w tym kraju to niezły dowcip. Obawiam się, że za kilka lat nikt nie będzie chciał tam z własnej, nieprzymuszonej woli przyjść i nauczać. Statystyczne społeczeństwo nie szanuje pracy nauczyciela. Wystarczy wpaść na niektóre fora, gdzie sączy się solidna rzeka jadu na temat tego jakimi to nierobami są nauczyciele. Słyszą to i czytają uczniowie i też szacunku coraz większa ich grupa nie ma do nauczycieli co widać na przykład w wiadomościach przesyłanych za pośrednictwem dziennika elektronicznego. Można się natknąć na wpisy typu: Proszę mi wyjaśnić dlaczego wstawiła mi pani minus?!?! Nic tylko się odwinąć i zdzielić w papę. Za moich szkolnych czasów to było nie do pomyślenia, by tak się zwrócić do osoby dorosłej pomijając już wątek wykonywanego zawodu.
Pensja dla kogoś kto zaczyna swoją „karierę” w szkole to kolejna jedna wielka kpina – młodzi ludzie nie przyjdą za takie pieniądze pracować i wcale im się nie dziwię. Jeżeli państwo nie zmieni swojego podejścia do edukacji to wkrótce najemnicy zza wschodniej granicy będą nauczać dzieci na polskiej ziemi. 
To wytrzewiłam ja, Klara, i już mi jest lepiej na umyśle ;)


Ciąg dalszy nastąpi… a wszelakie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe…

Klara serdecznie zaprasza na pozostałe epizody, które znajdują się tutaj.

poniedziałek, 8 lutego 2021

Dzieci w kuchni i grzyb atomowy gotowy!

Grafika: www.cafeleniwiec.pl

W dzieciństwie urządzaliśmy sobie z bratem, tak zwane, kuchenne niespodzianki. Zabawa polegała na tym, że wytypowany zamykał się w kuchni i przyrządzał „danie” dla drugiej osoby. Oczywiście wszystko się odbywało pod nieobecność rodziców. Z racji na to, że w tamtych czasach (lata 80-te) niewiele było w lodówce specjałów to nasze kuchenne szaleństwo ograniczało się do kruchych ciastek z dziurką posypanych cukrem i dżemu domowej roboty o smaku truskawkowym, podanych na milion sposobów. Były więc:
- kanapka z kruchych ciastek z dżemem w środku,
- kruszone kruche ciastka z kleksem z dżemu,
- torcik z kruchych ciastek z kremem dżemowym,
- gniecione kruche ciastka wymieszane z dżemem,
- dżem z posypką z kruchych ciastek.
Na zmianę zamykaliśmy się w tej kuchni i przygotowywaliśmy te mistrzowskie „dania” z dużym namaszczeniem. Oczekujący na degustację koczował w przedpokoju i najczęściej bawił się papierem toaletowym hurtowo nagromadzonym w mieszkaniu; budowało się z tego wieżę, na którą należało siąść i zrobić pierdut! Cała radocha była w tym upadku i masakrowaniu rolek cennego surowca. Niestety nie spotykało się to ze zrozumieniem ze strony rodzicieli. Wróćmy do ciastek… Niespodziankę przygotowaną przez „kucharza” należało spożyć z uśmiechem na ustach. Po kilku kolejkach takich eksperymentów kończyło się to tak, jak skończyć się powinno, czyli w otchłaniach porcelanowej muszli klozetowej ;)

Inny wyczyn kulinarny stworzony w duecie z braciszkiem to produkcja krówek domowej roboty: schajcowaliśmy wtedy część półki wiszącej nad zlewem ratując palącą się patelnię. Od tego czasu wiem, że palącej się patelni zawierającej tłuszcz nie zalewa się wodą, ponieważ uzyskujemy efekt grzyba atomowego. 

Do napisania powyższych wspomnień zainspirowała mnie opowieść znaleziona na www.forum.gazeta.pl, autorstwa - teresa104:
„Kiedyś jako dzieci wróciliśmy z bratem z kolonii, były wakacje, rodzice w pracy. I zapragnęliśmy odtworzyć wspaniały kolonijny przysmak, nieznany nam z domu, czyli pampuchy (drożdżowe kluski na parze). Wzięliśmy "Kuchnię polską" i tam z przepisu próbowaliśmy wyrobić te kluski i jakoś wciąż nie mogliśmy utrafić z konsystencją. Wreszcie wyszła cała mąka, jaka była w domu, brat poszedł zatem z moimi pieniędzmi zaoszczędzonymi na koloniach kupić surowca. Mojego majątku wystarczyło jeszcze na 3 kg mąki i drożdże. Kiedy ojciec wrócił z pracy, ujrzał na kuchennym blacie wielką górę suchych kłaków, których już nie byliśmy w stanie z bratem wyrobić naszymi siłami (ja ledwo nad ten blat wystawałam). Trudna rada, stary zdjął koszulę i wyrobił olbrzymią gulę ciasta, wciąż zresztą powiększającą się od drożdży. Resztę dnia wycinaliśmy szklankami kluski, które leżały na ściereczkach w całym domu, na balkonie, na szafkach, na stołach i partiami parowaliśmy je w garnkach na wszystkich palnikach. Powiem Wam... wreszcie najadłam się pampuchów. Na słodko, na słono, z masłem, z cukrem, z zupą, z kiełbasą, odgrzewane, na zimno, smażone, dopiekane, ojciec do pracy codziennie zabierał, matka też się starała, chociaż klusek nie lubi.”

Opis bardzo zadziałał na moją wyobraźnię i suszyłam zęby opluwając monitor. Najbardziej wzruszył mnie fragment dotyczący poświęcenia oszczędności, by surowiec zakupić potrzebny na pampuchy.

Pozostając w klimatach słodkości i zbliżającego się, wielgachnymi, pączkowymi krokami, tłustego czwartku zapraszam w wolnej chwili na post wspominkowy z wytryskiem w roli głównej - Gdy pączek atakuje cnotliwą kobietę... 😁

piątek, 5 lutego 2021

Czasami człowiek musi, bo inaczej się udusi...

Wiecznie siedzieć w domu nie można, nawet jak się ma obniżoną odporność i połyka się wory prochów. Dla zdrowotności psychicznej musowo było łeb wywietrzyć i udać się w jakieś zadziczone miejsce. No może nie do końca zadziczone, bo trochę ludzi wpadło na podobny pomysł. Zapakowaliśmy zatem zadki z Marianem i udaliśmy się w kierunku Rzeczki - wsi położonej w gminie Walim. Celem wyprawy była przebieżka po Parku Krajobrazowym Gór Sowich. To może tytułem wstępu kilka mądrości na ten temat, nie mojego autorstwa, żebyśmy wszyscy o tym miejscu garść informacji liznęli...
Park Krajobrazowy Gór Sowich o łącznej powierzchni 8140,7 ha, leży na terenie czterech powiatów: kłodzkiego, wałbrzyskiego, dzierżoniowskiego i ząbkowickiego, a jego zachodnia część, o powierzchni 784,09 ha znajduje się w granicach gminy Walim. Park obejmuje szczytowe partie Gór Sowich, chroniąc Puszczę Sudecką – lasy z udziałem buka, wiązu i modrzewia. Park położony jest w Sudetach Środkowych. 
Góry Sowie, zbudowane z prekambryjskich skał gnejsowych, przez wielu uważane są za najstarsze góry w Polsce, a nawet w Europie. Ich wiek ocenia się na 2,5 miliarda lat.
Najwyższe szczyty to, w północnej części gór Wielka Sowa (1025 m n.p.m.) wraz z sąsiednią Małą Sową (972 m n.p.m.) oraz na południu Kalenica (964 m n.p.m.) z sąsiednim szczytem – Słoneczną (949 m n.p.m.). (Źródło: walim.pl)


Na miejscu powitał nas wiatr, który najbardziej szalał na parkingu, co nieco ostudziło nasze podekscytowanie piękną zimą rozciągającą się dookoła. Wiatr na szczęście przestał wiać po wejściu na szlak i zrobiło się całkiem przyjemnie. 


Wędrówka początkowo szła opornie i nawet zadyszka się pojawiła, co mnie wcale nie zdziwiło, bo od prawie czterech miesięcy siedzę w domu i mało co się ruszam; aż dziwne, że nie padłam jak mops u wrót parku ;) Oczywiście spacer w śniegu zmusza mięśnie do większego wysiłku, czego efekty pojawiły się już następnego dnia w postaci dotkliwego bólu w łydkach. Ale czego się nie robi dla takich widoków...






Nie byłabym sobą, gdybym się nie rzucała do fotografowania obiektów mijanych po drodze i tak uzbierała się spora kolekcja zdjęć. Modele i modelki trafili się wyborni, ładnie pozowali i nawet żaden nie darł japy o zapłatę ;)






Było magicznie, malowniczo i od razu człowiekowi się lepiej zrobiło jak pohasał po śniegu niczym bielutki zajączek polarny; znaczy się w moim przypadku niczym czarna owca podhalańska co widać na pierwszej fotografii. Skusiłam się nawet po drodze na gorącą czekoladę prosto ze schroniska, co w przypadku nie picia takich trunków od października było jak uczta w czasach dobrobytu i beztroski, gdy w Rzeczypospolitej panowali królowie z saskiej dynastii Wettynów. 
Także polecam te rejony Polski - i zimą, i latem jest pięknie, a szlaki nie są wcale wymagające; warto poszukać takich szlaków, gdzie nie ma tłumów i wtedy mamy prawdziwą przyjemność z wycieczki.

Na koniec tego bajdurzenia, żeby nie było tak biało to się pochwalę faktem, iż stworzyłam, w końcu, logo dla Kobietoskopu. Jak się można było domyślić jest kolorowe, bo takie jest to miejsce i taki jest jego cel - kolorowy świat na przekór wszystkim i wszystkiemu. Oczy też się pojawiają, bo jestem obserwatorem rzeczywistości; są oczy gada, ptaka i człowieka jako obraz sposobu patrzenia na to i owo. A mój avatar to literka K z kobietą w tle, bo tak Marian podpowiedział, a ja jak przystało na kobietę niezwykle ugodową uległam tej sugestii ;) 


czwartek, 4 lutego 2021

Emeryt-dziad, czyli świetlana przyszłość żwawej babuni tirówki...


Dziś me tory myślowe tragikomicznie wybiegły w daleką, daleką przyszłość… Emerytura… Zainspirowała mnie do tego rozmowa ze znajomą, która po 35 latach pracy dostaje na rękę 1380 zł emerytury; nie wiem czy śmiać się czy płakać...
Spojrzałam dość brutalnie, realistycznym okiem, na tenże czas: zapewniono mi zajęcie, póki co, do sześćdziesiątego roku życia, ale jestem optymistką i cichaczem liczę na to, że ten lub kolejny fantastyczny rząd wydłuży mój wiek emerytalny o minimum 20 lat. Oszczędzi mi tym samym żałosnego żywota emeryta dziada, który trzęsącą się dłonią, na początku każdego miesiąca, będzie skrupulatnie rozdzielał na co tym razem wydać dzierżoną w łapie bajońską sumę. 

Emeryci przyszłości będą ludźmi bardzo kreatywnymi; pomimo starczego mózgu wykazującymi się ogromną inwencją twórczą, aby dotrwać do następnej wypłaty. ZUS i państwo zastawią na nich pułapki, więc przetrwają tylko najsilniejsze jednostki - o ile przetrwanie będzie miało jakikolwiek sens…

A zatem puśćmy wodze fantazji… 

1. Czynsz i inne opłaty domowe… Emeryt może zamieszkać w ziemiance lub jaskini – tutaj ukłon w kierunku żywota człowieka pierwotnego; wykopanie ziemianki lub znalezienie odpowiedniej jaskini i wywalczenie sobie do niej dostępu powinno skutecznie osłabić emeryta, więc jest szansa na dość szybkie pozbycie się go z grona ziemskich istot żywych.

2. Odzienie wierzchnie… Zmienia się klimat, emeryci mogą zasilić rzesze nudystów, oporni mogą się okrywać roślinnością lub innymi nadającymi się do tego niepotrzebnymi przedmiotami; gdyby jednak klimat się drastycznie nie zmienił to coroczna fala mrozów powinna wspomóc nasze państwo w pozbywaniu się emeryciego balastu.

3. Emeryt może sobie dorobić… No nikt mu nie zabrania! Więc:

a. Co żwawsze babunie mogą roztaczać swoje wdzięki przy leśnych drogach jako tirówki, kategoria trzecia w promocji; gratis do usługi seksualnej - koszyczek świeżo uzbieranych jagód lub grzybów.

b. Fascynaci surowców wtórnych z pewnością zrealizują swoje skrywane od dzieciństwa pragnienia i bez skrępowania będą mogli przegrzebywać osiedlowe śmietniki. 

c. W szalonym, zapracowanym świecie, gdzie rodzice nie mają czasu dla dzieci, emeryt będzie mógł się oddać do komisu i zostać sprzedany lub wynajęty jako babunia-zabawka lub dziadunio-zabawka; oczywiście tutaj też rząd liczy na dość szybki zgon w wyniku wyeksploatowania przez odpowiednio w tym celu szkolone dzieciątka.

d. Drastycznie wzrośnie liczba emerytów przestępców i żebraków – to profesje dla odważnych i zdeterminowanych; emeryci złapani na gorącym uczynku będą publicznie pozbawiani emerytury i skazywani na prace społeczne w charakterze układacza towarów na półkach w marketach.

4. Leczenie emerytów będzie bezpłatne!!! Oczywiście czas oczekiwania na wizyty u specjalistów zostanie celowo wydłużony, aby emeryta skutecznie zniechęcić do luksusu darmowej służby zdrowia; będzie natomiast kierowany na darmowe kursy rozpoznawania, zbierania i przyrządzania mikstur z roślin trujących, aby miał szansę skrócić swoje cierpienia w zgodzie z naturą.

5. Rodzina emeryta nie będzie się nim interesować; będzie pochłonięta zarobkowaniem; poza tym Ministerstwo Edukacji i Nauki od przedszkola wprowadzi program edukacyjny: Znieczulica. 

A tak poważnie rzecz biorąc to chyba najlepiej nie myśleć o tym aspekcie życia… Człeka pusty śmiech ogarnia ;)


poniedziałek, 1 lutego 2021

A gdzie to pani takie bułki kupiła!?!


A pokłuję w oczy i się pochwalę jakie buły ostatnio zrobiłam. Pierwszy raz wzięłam się za produkcję pieczywa w domowym zaciszu. Sprawa okazała się banalnie prosta i mistrzem wyrobów piekarskich nie trzeba być, żeby taką radość kulinarną sobie sprawić. 
Oczywiście jak tylko się te moje osobiste buły upiekły rzuciłam się na jeszcze ciepłe. Przy końcówce pieczenia, gdy zapach rozsierdził mój zmysł powonienia, Marian trzymał mnie za lewą łydkę, żebym łba do piekarnika nie wsadziła i nie pałaszowała nie zważając na poparzenia każdego stopnia. Kto próbował świeżych wypieków ten wie, że to zguba i przekleństwo. Tylko zdrowy rozsądek powstrzymał mnie, by nie zeżreć wszystkiego, a ciężko się było powstrzymać. Marian też zżerał, żeby nie było, że tylko ja taka pazerna. Dobrze, że kilograma masła przy okazji nie wchłonęliśmy, tylko pół kilograma 😉 
Poniżej zostawiam przepis, gdyby komuś się zachciało i nie zdzierżył po obejrzeniu mych fotografii.

Bułeczki orkiszowe bez drożdży z pestkami dyni 😊

Składniki:
- 2 szklanki mąki razowej orkiszowej
- około 250 g jogurtu naturalnego
- 1 łyżka ksylitolu (można dodać cukier zwykły lub trzcinowy)
- 1 płaska łyżeczka soli
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 2 łyżki oleju rzepakowego dobrej jakości
- pestki dyni - około 1 szklanki

Wszystkie składniki zagniatamy na jednolite ciasto; formujemy kulki i lekko spłaszczamy; posypujemy pestkami dyni. Bułki układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na około 20-25 minut, 180 stopni (grzanie góra i dół, bez termoobiegu), pieczemy na złocisto-brązowy kolor.

Smacznego 🙂