piątek, 19 grudnia 2025

Bielizna wyszczuplająca – czyli opowieść o iluzji, pocie i godności...

Każda kobieta ma w życiu przynajmniej jeden moment słabości. Taki, w którym patrzy w lustro i zamiast realnego odbicia widzi wizję siebie „po drobnej korekcie rzeczywistości”. Dwa centymetry mniej brzucha, trzy więcej godności, poproszę. U jednych kończy się to grzywką, u innych tatuażem, a u mnie – bielizną wyszczuplającą.

Nie była to decyzja impulsywna. To była decyzja głęboko przemyślana… przez jakieś cztery minuty. To wystarczająco długo, by zniszczyć życie. W głowie miałam wizję: smukła sylwetka, gładka linia bioder, brzuch jak z photoshopa. Klik. Kupione. Rozmiar oczywiście ambitny – bo przecież człowiek nie tyje, tylko ma „potencjał”.

Gdy wyjęłam to dzieło nowoczesnej inżynierii tekstylnej z opakowania, przez chwilę byłam przekonana, że zaszła jakaś pomyłka. To wyglądało jak sprzęt nurkowy dla lalki Barbie. To ma wejść NA MNIE? Czy producent wierzy w cuda? Materiał elastyczny, owszem – ale tylko w teorii. W praktyce przypominał gumę do żucia po tygodniu zalegania na chodniku.

Zakładanie przypominało pojedynek: ja kontra lateks.

Najpierw łydki – jeszcze ufne. No widzisz, współpracujemy.

Kolana – punkt graniczny cywilizacji. Dlaczego wszystko co dobre w moim życiu kończy się na kolanach?

Potem uda – wyjątkowo podejrzliwe. Nie pchaj się, tu nie ma miejsca, tu już ktoś mieszka!

Dalej było tylko negocjowanie godności w zamkniętym pomieszczeniu z lustrem, które wszystko widziało i niczego nie zapomniało.

Kiedy w końcu osiągnęłam poziom „jako tako wciągnięte”, zrozumiałam, że ten strój nie modeluje sylwetki – on ją przesuwa.

Tłuszcz jak w urzędzie – zmienia okienko. Z dołu w górę, z góry na boki, z boków w miejsca, których istnienia wcześniej nie podejrzewałam.

Efekt? Owszem. Talia była. Brzuch zniknął. Halo, był tu przed chwilą, gdzie on jest? Ale w zamian pojawił się nowy, nieznany dotąd kontynent w okolicach żeber. Biust awansował o dwie kategorie geograficzne. Oddychanie weszło w tryb ekonomiczny. Oddychamy oszczędnie, jak w czasie kryzysu.

W pracy usłyszałam:

– Jakoś tak… szczuplej dziś wyglądasz.

Uśmiechnęłam się dumnie, nie zdradzając, że pod bluzką toczy się cicha walka o dopływ tlenu. (Nie rozśmieszaj mnie, bo mi pękną szwy i relacje międzyludzkie).

Po trzech godzinach zrozumiałam, że bielizna wyszczuplająca nie działa na zasadzie „noszę – chudnę”, tylko „noszę – paruję”. Proces odwadniania zachodzi błyskawicznie. Organizm, nie mogąc wydalić emocji, wydala wszystko inne. Jeśli tak dalej pójdzie, zostanę rodzynkiem.

A potem przyszła chwila próby. Zwykła, ludzka potrzeba fizjologiczna... Nie. Nie teraz. Przełóżmy to na jutro?!?

I wówczas dotarło do mnie, że to nie jest bielizna. To jest system zamknięty. Zdjęcie tego ustrojstwa w warunkach publicznego szaletu graniczy z cudem. To jak próba rozbrojenia bomby w windzie, bez instrukcji i z drżącymi rękami. Którą warstwę odwijam pierwszą? Czy to jeszcze lateks, czy to już moje fałdy? Udało się. Z minimalnymi stratami psychicznymi. Psychika przeżyje. Godność została lekko poturbowana.

Wieczorem, zdejmując ten wynalazek, poczułam coś, czego dawno nie czułam: prawdziwe rozprężenie materii. Ciało wróciło do swoich naturalnych kształtów z ulgą godną powracających z emigracji. Witajcie w domu, dziewczyny, rozpakujcie się! A ja spojrzałam w lustro i zobaczyłam siebie – nie wersję „premium”, tylko oryginał.

Nagle mnie olśniło... Wiecie – jak w tych kreskówkach, kiedy na łeb spada ciężki przedmiot...

Bielizna wyszczuplająca nie powstała po to, żeby odchudzać kobiety. Ona powstała po to, żebyśmy przez kilka godzin uwierzyły, że problem nie leży w ubraniach, tylko w nas. A kiedy ją zdejmujemy – żebyśmy doceniły, jak pięknie oddycha się bez kompromisów. I jak cudownie można usiąść bez efektu „strzału bocznego” ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

KTO POSTY KOMENTUJE TEN POMNIKI, DLA POTOMNYCH, ZE SŁÓW BUDUJE :)