piątek, 30 października 2015

Zapiekany kogel-mogel z malinami, czyli smaki dzieciństwa grzechu warte :)

Zapiekany kogel-mogel z malinami

Często piekę Pavlovą - to takie moje ulubione ciacho, przy którego produkcji pozostaje mi sześć żółtek. Owe żółtka zazwyczaj wykorzystuję do wykonania pysznego deseru Crème brûlée lub popełniam kolejną rozpustę, czyli zapiekany kogel-mogel z malinami. To ekspresowy deser i doskonały na jesienne lub zimowe wieczory. Kto pamięta z dzieciństwa ucierane żółtka z cukrem ten z pewnością popadnie w zachwyt jedząc ten deser. 
A zatem...

Składniki (porcja dla 3 lub 4 osób):
6 żółtek
6 łyżek brązowego cukru (może być cukier puder lub zwykły cukier)
kilka kropelek olejku waniliowego
maliny (wykorzystałam mrożone; ze świeżymi malinkami deser jest jeszcze lepszy)

Mikserem ucieram żółtka z cukrem na gładką i puszystą masę. Dodaję kilka kropelek olejku waniliowego i dokładnie mieszam. Gotowy kogel-mogel przekładam do kokilek,  do których wcześniej włożyłam maliny. Kokilki wkładam do rozgrzanego piekarnika do 180ºC na ok. 10-15 minut. Piekę aż kogel-mogel się zarumieni. Wyciągam z piekarnika i jem na ciepło. Pyszna, jajeczna, słodka masa świetnie komponuje się z kwaskowatymi malinami - nic tylko się delektować i rozgrzewać smakami dzieciństwa.
Smacznego :)

Maliny w kokilkach zalane koglem-moglem

W piekarniku...

Kogel-mogel wyjęty z piekarnika - czas na łasuchowanie :)

Rozpływający się w ustach deser przenosi nas do raju :)
 Grafika: Eve Daff

wtorek, 27 października 2015

Obżarstwo... Kobietoskopowe przebłyski ;)

Wątek jedzeniowy często napastuje czytelników tego bloga. By tradycji stało się zadość - dziś o obżarstwie. Przebłysk nie do końca jest mojego autorstwa - znaleziony w sieci, lekko zmodyfikowany. Pewnie trafi prosto w serca miłośników jedzenia, dla których delektowanie się smakami i zapachami jest czymś w rodzaju sztuki :) Ja z pewnością w takim piekle wyląduję, chociaż mam dylemat czy to moje piekło będzie słodkie czy wytrawne ;) A gdyby ktoś chciał nawiedzić moje wymarzone niebo to zapraszam tutaj.


Grafika: Eve Daff

środa, 21 października 2015

Jak wejść bez wazeliny…?

Grafika: www.gazetapraca.pl

W każdej branży są takie osoby, które z radością, pełnym zaangażowaniem i oddaniem pełnią swoją życiową misję, tak zwanego, mówiąc brzydko, lizodupa władzy. Lizodup charakteryzuje się pozornie miłym usposobieniem, które to usposobienie swoje apogeum osiąga w obecności szefa bądź jego zastępców. Słodziakowania nigdy dość: lizodup zawsze śmieje się z dowcipów opowiadanych przez szefa, zachwyca się nowym płaszczykiem i otrzepuje z niego, przy każdej nadarzającej się okazji, niewidoczny pyłek, przyklaskuje wszystkim pomysłom, które zrodzą się w łepetynie szefa, jest zawsze zwarty i gotowy, by wazeliny użyć. Lizus specjalizuje się w prawieniu wyszukanych komplemencików łechcących podniebienie tegoż szefa: ma przygotowany cały wachlarzyk odpowiednich słów uwielbienia, które obficie wylewają się z jego gęby jak tylko szef pojawi się na horyzoncie. Oczywiście donosicielstwo na współpracowników jest jak najbardziej pożądaną cechą lizodupa; obowiązkowo wychwytuje on wszelakie niusy zasłyszane tu i ówdzie i donosi do szefa niczym polski rolnik wieniec na dożynkach pod stopy proboszcza. Przecież nie zaszkodzi, a może pomoże jak niechcący z ust lizodupa wyrwie się coś na temat spóźnienia pani Zosi czy też rzekomej choroby pani Stasi, która niby na l-4, a po sklepie osiedlowym buszowała. Swoje osiągnięcia, choćby maleńkie, lizodup z namaszczeniem przedstawia władzy w odpowiednim blasku, tak by najdrobniejszy szczegół mocno rzucił się na wzrok owej władzy i tego wzroku nie opuścił przez długi czas. Lizodup podziela zainteresowania szefa i "przypadkowo" spędza w jego towarzystwie wolny czas: a to do klubiku fitness się umówią, a to na zakupy wyskoczą, a to pograją w squasha. Każda okazja jest dobra, by się ogrzać w blasku władzy i podkarmić szefa nową porcją wazeliny. 

Nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę lizodupem! Wazelina wywołuje u mnie mdłości. Brzydzę się tym i nawet dla korzyści materialnych np. w postaci premii, nie zniżę się do takiego poziomu. Nie będę lukrować swojej gadki z szefem lukrem, którym się potem sama pewnie udławię. Aczkolwiek mam świadomość tego, że tracę. Jestem tym pracownikiem, który jest beee, rzucam się w oczy szefa w nieodpowiedni sposób, no i nie wchodzę w wiadomo co, nieważne czy z użyciem wazeliny czy bez użycia. A już uchowaj cię opatrzności od wygłoszenia prawdy w obecności szefa! Za to się dostaje po dupsku i tylko patrzą czy równo puchnie. Bo jak śmiałeś wywalić na światło dzienne taką prawdę, którą przecież dostrzegał każdy, ale dla świętego spokoju nikt nie mówił. Nawet lizodup. I tu rodzi się pytanie… Jakim idiotą musi być taki szef, który łakomi się na lukier tak podrzędnej jakości? Gdzie się podziewa jego inteligencja i zdolności szefowania skoro hołubi lizodupa i jego fałszywą gębę, a nie potrafi samodzielnie dostrzec wartości swoich pracowników? Gówno w złocisty, błyszczący papierek jak najbardziej można zapakować - świeci się i ładnie wygląda? Świeci się! Dopóki się nie rozpakuje tego cukiereczka i smród się nie rozniesie. Ale szef chyba nie ma węchu... Ważne, że papierek jest błyszczący! A wazeliniarstwo to świetna forma manipulacji, którą można uprawiać na ludziach - szefach, którzy są zakompleksieni, niepewni czy też sami wspinali się po szczebelkach kariery rozsiewając lizusostwo niczym wirusa grypy w szczycie sezonu zachorowań. 

poniedziałek, 19 października 2015

Spontaniczne ciasto marchewkowe :)

Ciasto marchewkowe: pyszne, aromatyczne i jesienią obowiązkowe :)

Czasami mnie nosi i muszę upiec ciasto - już, natychmiast, bo inaczej zwariuję. W domu mam zawsze jakieś składniki nadające się do wytworzenia wypieku, tylko muszę improwizować i wtedy powstają, o dziwo, najlepsze w smaku cudaki. Tym razem padło na ciasto marchewkowe. Marchewka w domu była, przyprawy i jakieś orzechy też, jaja i mąka się znalazły, nawet gotowa polewa czekoladowa się uchowała. Niestety nie miałam składników potrzebnych do zrobienia kremu, wtedy byłby prawdziwy wypas ;) Polecam to ciasto, jeżeli ktoś jeszcze go nie robił - rarytasik na jesienno-zimowe dni. 

Składniki na ciasto: 
1 szklanka mąki pszennej 
1/2 szklanki cukru pudru (można dodać brązowy cukier)
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka cynamonu
1/4 łyżeczki goździków 
1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej 
1/4 łyżeczki ziela angielskiego
1/4 łyżeczki soli
szczypta zmielonej kolendry
szczypta czarnego pieprzu
szczypta imbiru mielonego
1/2 szklanki oleju z orzechów włoskich (może być olej rzepakowy, słonecznikowy)
2 jajka
1 szklanka grubo posiekanych orzechów (użyłam pistacji i włoskich)
1 i 1/2 szklanki startej marchewki (tarłam na drobne wiórki)

Dodatkowo wykorzystałam gotową czarno-białą polewę czekoladową, którą polałam wierzch upieczonego ciasta.

Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej.

Przyprawy typu goździki czy ziele angielskie tłukę tłuczkiem do mięsa na drobny pył; oczywiście wcześniej zamykam je w jakimś worku, żeby nie zbierać tego po całej kuchni ;) Można dodać zamiast tych wszystkich przypraw gotową przyprawę do pierników.

W jednym naczyniu (miska) wymieszałam łyżką składniki suche: mąkę pszenną, cukier, sól, proszek, sodę, przyprawy i orzechy. W drugim naczyniu roztrzepałam widelcem jajka z olejem. Połączyłam zawartość obu naczyń, następnie dodałam marchewkę i wszystko wymieszałam łyżką. Włożyłam ciasto do formy (można wyłożyć ją papierem do pieczenia) i piekłam w temperaturze 180ºC około 45 minut (patyczkiem sprawdzam czy jest upieczone, można skrócić lub przedłużyć czas pieczenia; w moim przypadku piec grzał: góra i dół, bez termoobiegu). Po upieczeniu i ostygnięciu marchewkowego cuda wylałam na jego wierzch polewę czekoladową, którą artystycznie rozmazałam patyczkiem w takie esy-floresy.
Fotorelacja: ciasto marchewkowe w roli głównej :) 
Smacznego :)
Grafika: Eve Daff
Wersja wzbogacona:
Ciasto można wzbogacić kremem; wtedy należy je upiec w tortownicy lub kwadratowej formie; następnie przekroić i przesmarować masą z serka.

Krem z serka philadelphia:
300 g serka philadelphia, w temperaturze pokojowej
90 g masła, w temperaturze pokojowej
1,5 szklanki cukru pudru (lub mniej, do smaku)
kilka kropli olejku waniliowego

Masło, cukier i olejek waniliowy umieścić w misie miksera. Utrzeć do otrzymania puszystej i jasnej masy maślanej. Dodawać serek kremowy, w trzech turach, cały czas ucierając. Wystudzone ciasto przekroić wzdłuż. Połową kremu przełożyć ciasto, resztę rozsmarować na górze. Ozdobić orzechami włoskimi, delikatnie oprószyć cynamonem. (Przepis na krem pochodzi ze strony: www.mojewypieki.com)

Ciasto marchewkowe z kremem - www.mojewypieki.com

czwartek, 15 października 2015

Przysięga małżeńska... Kobietoskopowe przebłyski ;)

Dzisiaj uczepiłam się ślubnego kobierca. Żyjemy w czasach, które są prawdziwym sprawdzianem dla tych wszystkich odważnych, którzy pobiegli do ołtarza i słowa przysięgi wypowiadali z mniejszą lub większą świadomością tego, co te słowa znaczą i jak poważne zobowiązania niosą. Coraz więcej małżeństw rozpada się jak bańki mydlane, często po bardzo krótkim okresie rozkoszowania się byciem mężem czy żoną. A szczególnie szybko ta miłość, wierność i uczciwość małżeńska ulatnia się w atmosferę, gdy ślub był odbyty z pompą godną królewskiego rodu. Im więcej blasku, błysku, poklasku, lukru i tiulu wylało się na świat w tym najpiękniejszym dniu życia, tym szybciej bajka się kończyła. Rodzi się pytanie: kto i po co bierze te śluby? Czy odzianie się w białą kiecę, wyprawienie weseliska dla dwustu gości i zazdrosne spojrzenia koleżanek są na tyle kuszącym wabikiem, że warto to przeżyć z chłopem, który niekoniecznie jest chłopem naszego życia? Bo gdzie jest ta miłość przysięgana po grobową dechę skoro po roku nie ma po niej nawet okruszka, a po wierności nawet ślad nie pozostał? Smutne, lecz niestety prawdziwe.


Grafika: Eve Daff

sobota, 10 października 2015

Czas na szczęśliwy chód...

Grafika: www.progress4u.pl

Czas na szczęśliwy chód…
Naukowcy lubią badać wszelakie aspekty naszego życia szukając dróg, które zrobią z nas ludzi idealnych, zatopionych w krainie szczęśliwości. Zbadano również chód i jego wpływ na zapamiętywanie dobrych i złych doświadczeń. Grupę badanych poproszono o spacerowanie po bieżni; część z nich chodziła z uniesioną głową, w pozycji wyprostowanej, pewnym krokiem; pozostali poruszali się niepewnym krokiem, przygarbieni. Wszystkie badane osoby zostały poproszone o zapamiętanie jak największej ilości słów spośród czterdziestu; słowa miały wydźwięk negatywny i pozytywny. Wyniki jednoznacznie wskazały, że sposób chodzenia ma kolosalne znaczenie: szczęśliwi chodziarze zapamiętali dwa razy mniej słów negatywnych niż smutni i przypomnieli sobie aż trzy razy więcej pozytywnych słów. Zatem drogie panie: Pierś do przodu, proste plecy, głowa w chmurach i ruszamy na podbój świata!

W objęciach ploteczki…
Podobno rodzaj usłyszanej plotki jest w stanie wytyczyć tor naszego działania. Osoby, które usłyszą pozytywną plotkę mają skłonność do samodoskonalenia się, a osoby, które dopada plotka o negatywnym wydźwięku skłaniają się ku autopromocji i bronią swojego wizerunku. Słysząc negatywne plotki o innych, jesteśmy dumni, bo wypadamy lepiej. Te same informacje mogą też powodować lęk, gdyż są źródłem informacji o otoczeniu i tym co otoczenie akceptuje. Tak na marginesie to plotka ma niespotykaną moc rażenia i przekształcania się na trasie swej wędrówki w zaskakujące formy, nie wspominając o bogactwie szczegółów, o które się wzbogaca.

Zakupy internetowe: towar pomacany - towar dobrze sprzedany…
Zaskakujące zjawisko wylazło na światło dzienne: rodzaj sprzętu używanego podczas zakupów internetowych ma ogromne znaczenie, gdyż można popaść w pułapkę efektu posiadania. Polega on na zawyżaniu wartości przedmiotów, które już posiadamy. Oczywiście przeprowadzono stosowne badania. W pierwszym z nich uczestnicy eksperymentu surfowali po internecie w poszukiwaniu swetra lub wycieraczki, korzystając z ekranu dotykowego, touchpada albo myszki. W drugim badaniu obiektem pożądania była bluza dresowa lub namiot, które to przedmioty były wyszukiwane za pomocą iPada albo laptopa. Okazało się, że badani, którzy korzystali z dotykowych ekranów, byli gotowi zapłacić średnio o 12 dolarów więcej za przedmioty niż ci używający myszek lub laptopów. „Dotykanie” produktów za pomocą ekranów generuje poczucie ich posiadania, a to wpływa na zwiększoną chęć ich kupienia. Od dzisiaj mam szlaban na macanie ;)

Zawody przyszłości…
Gdyby ktoś chciał zmienić zawód to najnowsze badania sugerują edukowanie się w kierunku zdobycia zawodów przyszłości, którymi są: coach, trener i doradca. Zainteresowanie rozwojem osobistym podobno rośnie z roku na rok, więc idąc z duchem czasu powinniśmy rozważyć poznanie i wypróbowanie nowych technik i narzędzi z dziedziny coachingu, trenerstwa i doradztwa. Muszę przemyśleć sprawę; może czas rzucić się w odmęty nowych trendów na rynku pracy ;)

Zapiski powstały w wyniku inspiracji, które posiadłam po lekturze magazynu Coaching, który to czytuję od czasu do czasu. 

czwartek, 8 października 2015

Czy każde ZOO to zło?

Dawno nie byłam w ZOO, więc w pewien październikowy weekend poniosło mnie do Opola. Wiem, że to zwierzęta w niewoli, ale może takie ZOO jest ich ostatnią bezpieczną ostoją? Zawsze mam mieszane uczucia jak jestem w takim miejscu, ale pocieszające jest to, że mieszkańcy ogrodów zoologicznych mają naprawdę dobre warunki życia.

Ogród Zoologiczny Opole powstał w latach 30-tych XX wieku na terenie parku położonego na Wyspie Bolko, którego prywatny fragment zajmujący około 1 ha został przekształcony w zwierzyniec. W 1936 roku, ze względu na ogromną popularność tego miejsca, ówczesne władze miejskie udostępniły ZOO publiczności, jednocześnie opłacając jego utrzymanie. W czasie II Wojny Światowej zwierzęta zostały wywiezione do Niemiec, a zniszczenia spowodowały likwidację obiektu. Dopiero w 1952 roku powstał Komitet Odbudowy Zwierzyńca w Opolu, którego staraniem 22 lipca 1953 roku Ogród został ponownie otwarty zajmując powierzchnię 2,4 ha. Klatki i wybiegi budowano w czynie społecznym, a kolekcję krajowych zwierząt wzbogacano o rzadkie i egzotyczne gatunki. Ogromnym sukcesem okazał się pierwszy w Polsce przychówek niedźwiedzi himalajskich i walabii Bennetta.

W 1980 roku powiększono powierzchnię ZOO do 19 ha, co stało się impulsem do dalszej rozbudowy, prowadzonej jednak w sposób prosty i tani gdyż przypadła na okres kryzysu.

W 1996 roku powstała nowa koncepcja modernizacji ZOO, w myśl której zwierzęta z danych kontynentów mają być eksponowane na jednym obszarze ogrodu, w tak zwanych krainach zoogeograficznych.

W 1997 roku Ogrodowi grozi ponowna likwidacja, kiedy to powódź stulecia, która nawiedza Opole, całkowicie niszczy jego teren i obiekty.

W 1998 roku ZOO odradza się po raz trzeci. Krok po kroku oddawane są kolejne obiekty, budowane wg nowej koncepcji. Przebudowywana jest również kolekcja zwierząt. Po raz pierwszy do Opola zostają sprowadzone, żyrafy, nosorożce, pandy rude, mrówkojady oraz różne gatunki małp i małpiatek. Specjalizacją ZOO staje się hodowla pazurkowców, lemurów i zwierząt kopytnych. W 2002 roku powstaje żyrafiarnia, w 2005 - wybieg goryli, a w 2007 - basen z jedynymi w Polsce uchatkami kalifornijskimi. W 2011 roku zostaje oddany pawilon płazów - najbardziej zagrożonej wyginięciem gromady kręgowców, oraz nowa żyrafiarnia, gdyż świetnie rozmnażającego się stada żyraf stary obiekt już nie jest w stanie pomieścić. 
Informacje pochodzą ze strony internetowej: ZOO Opole

A poniżej moja krótka fotorelacja:





















Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 5 października 2015

Cellulicie ty mój ukochany... Kobietoskopowe przebłyski ;)

Generalnie to jestem normalna i cellulit nie spędza mi snu z powiek. Wiadomo, że walka z nim może trwać całe życie. Fakt - ładnie to on nie wygląda, ale żeby się katować od rana do nocy, by go wyplenić to już lekka przesada. 
Z osobistych doświadczeń wiem, że jedyna skuteczna metoda to ruch plus odpowiednie odżywianie. Z odżywianiem to u mnie różnie bywa - po prostu kocham jeść i to "jeść" może być właściwie w każdej postaci. Złośliwi twierdzą, że lepiej mnie ubierać niż żywić ;) A zatem zostaje mi ruch. Morduję więc erotyczną powierzchnię użytkową, a przy okazji cellulit korzystając z wynalazku, o którym pisałam tutaj. Jako że nie mam w sobie duszy fitness woman to z oporami, choć wołami mnie nie ciągną, chodzę na tą dziwną siłownię dwa lub trzy razy w tygodniu. Robię to również z powodu operacji barków - muszę sobie mięśnie np. na grzbiecie wzmocnić. Ilekroć tam jestem, spocona i mokra jak ta sławetna skarpeta wietnamskiego żołnierza i to nie jednego, to w duszy poklnę na te wszystkie sprzęty, że aż miło i rasowy szewc, by mnie z pewnością poklepał po plerach za takie siarczyste wiązanki. I jak już się tak wypocę i zeklnę całe zło tego świata, które mnie prześladuje głównie na tej siłowni to czuję się jak młoda bogini strzelająca magicznymi mocami z każdej komórki tłuszczowej ;) Wiem, wiem - endorfiny wyzwolone podczas wysiłku fizycznego wpędzają mnie w stany euforyczne i zaczynam bredzić ;) A więc dzielnie ciągnę ten wózek z cellulitem, a on coś mocno do mnie przywiązany i nie odpuszcza tak łatwo, tylko czy walka z cellulitem jest aż tak ważna w życiu? Oczywiście, że nie :)


Grafika: Eve Daff

piątek, 2 października 2015

Rozważania z papierem toaletowym w tle...

Grafika: www.tapeciarnia.pl

Mam chyba zawieszkę… Zawieszkę blogową, która wynika z braku czasu. Proza życia i zajęcie zarobkowe, etatowe mnie pochłonęło i wchłonęło. Moja miłość do blogowania nie osiągnęła jeszcze szczytów rodem z Himalajów, by nie spać po nocach i rozkoszować się życiem blogera. Generalnie to około dwudziestej drugiej zalegam na wyrku w piżamce i morda mi się cieszy, że jestem w pozycji horyzontalnej otulona światłem nocnej lampki, kołderką i ciszą nocną. Noc mija szybko. Nadchodzi poranek, a z nim poranne korki spowodowane remontami dróg skutecznie zaprzątającymi mój umysł, który usiłuje w takiej sytuacji znaleźć odpowiedź na pytanie: Ludzie! Dlaczego wy tych remontów w wakacje nie robicie? Widać tak musi być. W związku z tym zmierzając w kierunku miejsca zarobkowania napotykam malownicze krajobrazy okupowane przez drogowców. Staram się zachować zimną krew, ale nie jest to proste, gdyż owa krew już z rana się wzburza zanim z chałupy wypełznę. Takie dni nazywam dniami wybrańca losu. Wstaję rano, idę do toalety; oczywiście miejscówka przeznaczona dla rolki papieru toaletowego rozpaczliwie macha do mnie tym co pozostało z rolki papieru czyli samą rolką. To też mnie zawsze fascynuje – dlaczego faceci nie potrafią zamontować nowej rolki papieru z papierem? Sięgam więc siedząc na klozecie do kąta i klnąc pod nosem montuję nową rolkę z papierem. Niby duperela, a coś tam już podnosi w mózgownicy. Idę do kuchni. Wyciągam puszkę z kawą i oczywiście w trakcie gmerania łyżką w tej puszce rozsypuję sporo kawy po kuchennym stole i podłodze. Ot takie poranne urozmaicenie żywota. A niech sobie baba pozamiata z rańca, trochę gimnastyki nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Szczęśliwie kawę udaje mi się wypić, nawet mleko się znalazło, a to jak wiadomo w moim domu też jest śliska sprawa. Kto czytuje tego bloga ten wie, że mieszkam z nocnym wypijaczem mleka w ilościach hurtowych. Dobrze, że pustych kartonów po mleku i innych takich w lodówce nie zostawia, a wiem od znajomych kobiet, że niektórzy panowie to lubią sobie mleko, kefir czy śmietankę wypić z lodóweczki, a opakowanie zastawić – tak dla zmylenia przeciwnika. Może się cudownie samo znowu napełni w trakcie bytowania w urządzeniu chłodzącym? No, ale wróćmy do poranka. Po spożyciu kawy i owsianki udałam się do łazienki, by jakiś tam makijaż uskutecznić. Licho mnie podkusiło, żeby użyć pudru w kulkach. A w dniu wybrańca losu to nie jest najlepszy pomysł... Tak ten puder sprytnie z szafki wyjmowałam, że kulki się rozsypały po podłodze. Teraz zbieraj durna babo! Zbieram. Wyrzucam zebrane kulki do muszli klozetowej. Z pudru mało co zostało, a moje siarczyste przekleństwa słychać na całym osiedlu. I niech mi ktoś powie, że przedmioty martwe nie są złośliwe! Te cholery doskonale wiedzą kiedy zaatakować i dobić leżącego ;) Pomimo licznych zamachów na moje zdrowie psychiczne szczęśliwie wydostałam się z domostwa i dotarłam do pracy. Żadne inne kataklizmy mnie nie nawiedziły. Znaczy się może i nawiedziły, ale po tych porannych atrakcjach system nerwowy załapał tak zwanego zwisa na przeciwności losu. W końcu mamy piąteczek ;)

Aaa... 
Gdyby ktoś się nudził w weekend i chciał mnie posłuchać to zapraszam do ściągnięcia 
darmowej aplikacji na telefon lub tablet - Audio-blog
pocę się tam na potęgę w charakterze lektorki czytając swoje posty.
Zapraszam :)

Grafika: Eve Daff