Crème brûlée: chrupiąca skorupka o smaku karmelu, a pod nią śmietankowo-waniliowo-jajeczny orgazm kulinarny ;)
O moim umiłowaniu do deserów, ciast i ciasteczek pisałam nie raz, nie dwa i nie trzy – spokojnie mogę jakąś powieść wielotomową o tym umiłowaniu pierdyknąć. Pavlova, jak wszyscy czytelnicy wiedzą, udała się i pozostało po niej niewiele: brudne naczynia, puste opakowania i mgliste wspomnienie. Kreatywny łasuch nie byłby kreatywny, gdyby zrobił jeden deser i nie było dalszego ciągu. Przy produkcji bezy pozostały mi produkty uboczne w postaci 6 żółteczek, które jak tylko ujrzały światło dzienne to rozdziawiały gęby i dość namolnie szeptały do mego lewego ucha: Zrób z nas Crème brûlée! Zrób, zrób, nie pożałujesz! No to nie stawiałam większego oporu i zrobiłam :) Niektórzy domownicy, charakteryzujący się wysokim poziomem złośliwości, rzekli, że specjalnie Pavlovą sobie wymyśliłam, żeby mi niby zbędne żółtka zostały, które musiałam koniecznie zużyć do kolejnego deseru ;)
Składniki potrzebne do wykonania deseru:
6 żółtek (moje pochodziły z jajek w rozmiarze M i pozostały mi, gdy robiłam Pavlovą)
400 ml śmietanki (użyłam śmietanki do ubijania 30% z firmy Piątnica, dwa opakowania)
2 łyżki cukru pudru (takie z kopczykiem)
1 laska wanilii
szczypta soli
brązowy cukier – kilka łyżeczek
Piekarnik rozgrzewam do 120 stopni – grzanie z góry i z dołu. Śmietankę podgrzewam na małym ogniu w garnku z dodatkiem ziarenek wyskrobanych za pomocą łyżeczki z przeciętej laski wanilii; ja dodałam również to co zostało po wyskrobaniu laski, żeby aromacik waniliowy był intensywny. Nie radzę dodawać olejków, cukrów waniliowych czy innych wynalazków imitujących prawdziwą wanilię – po prostu deser na tym straci. Gdy śmietanka się zagotuje odstawiam ją i lekko studzę – ma być taka intensywnie ciepła. Żółtka ubijam/mieszam kilka minut mikserem na minimalnych obrotach ze szczyptą soli i cukrem – nie wolno dopuścić do powstania puszystej masy. Ciepłą śmietankę wlewam powoli cienkim strumieniem do żółtek cały czas delikatnie mieszając. Powstałą masę przelewam przez sitko, a następnie rozlewam do glinianych naczyń (moje miały średnicę 11 cm i wysokość 3 cm, potrzebowałam 4 sztuki; mogą to być jakiekolwiek foremki żaroodporne, raczej niskie), które wcześniej umieściłam w żaroodpornym naczyniu. Do tegoż naczynia wlewam gorącą wodę, tak by sięgała do połowy wysokości glinianych miseczek, dzięki czemu deser piekę w kąpieli wodnej. Piec należy około godziny – wierzch nie może się zarumienić. Deser jest upieczony, gdy ma taką galaretowatą konsystencję – sprawdzam to dotykając go palcem. Po upieczeniu gliniaki wyciągam z wody, pozostawiam do wystygnięcia, następnie pakuję każdy w folię spożywczą i wstawiam do lodówki na kilka godzin; można na całą noc. Przed spożyciem deser posypuję łyżeczką brązowego cukru tak, aby pokrył dokładnie jego powierzchnię. Cukier karmelizuję za pomocą specjalnego palnika; ewentualnie można spróbować wstawić do piekarnika z opcją grill, na najwyższą półkę i chwilę zapiec – osobiście nie próbowałam tego rodzaju karmelizowania. Deserek, który otrzymałam to prawdziwe niebo w gębie: pod chrupiącą skorupką z cukru znajdziemy aksamitny, waniliowo-śmietankowo-jajeczny obłoczek, który przeniesie nas w inny wymiar. O kaloriach oczywiście nie będziemy tutaj wspominać. Niestety nie robiłam zdjęć w trakcie tworzenia deseru, ale polecam udać się tutaj, jeżeli ktoś potrzebuje wizualizacji poszczególnych procesów.
Smacznego :)