Grafika: www.wykop.pl ("odznaczenie", które nosili wybrańcy ;))
Jakiś czas temu po telewizyjnych i radiowych kanałach krążyły wieści o strasznej nauczycielce, która zaklejała biednym dzieciom usta taśmą klejącą, krzyczała, nie pozwalała wyjść do toalety i tak w ogóle to zła kobieta była. Wszyscy na niej psy wieszali: Spalić! Ukamienować! Wbić na pal i wystawić na rynku! Oczywiście nie pochwalam tego jak się zachowała ta przedstawicielka ciała pedagogicznego, ale nasunęła mi się taka refleksja związana z moim pobytem w szkole podstawowej w charakterze ucznia. Jak sobie przypomnę te „fachowe” metody wychowawcze, które prawdopodobnie nie wyrządziły mi, aż tylu krzywd jak mi się pierwotnie zdawało, no bo na ludzi wyszłam, to pusty, ironiczny śmiech mnie ogarnia. Prawdopodobnie sporą część nauczycieli uczących dzieci w latach osiemdziesiątych należałoby zamknąć w więzieniach i już z nich nie wypuścić. Dlaczego? No przecież postępowali znacznie gorzej niż ta współczesna belferka. Ile to razy człowiek dostał w dupsko kijem plastikowym czy kablem? Ile razy usłyszał soczyste słowa skierowane do jego inteligencji, a właściwie jej braku? Ile razy dostał w łeb kredą rzuconą spod tablicy, zeszytem, dziennikiem czy innym przedmiotem nadającym się do tego czynu? Wymieniać można bez końca. I gdzie tu było poszanowanie godności osobistej ucznia? A jak się człowiek w domu poskarżył to, przy dobrych wiatrach, matka z ojcem jeszcze dorzucili swoje „fachowe” metody wychowawcze ;)
Ze szczególnym sentymentem wspominam panią od biologii, która w dużym stopniu przyczyniła się do zdefiniowania moich preferencji dotyczących przyszłego kierunku kształcenia ;) (Dla młodszego pokolenia wtrącę tylko mały rys historyczny: w tych czasach nie było gimnazjów, a podstawówka miała osiem klas). Jako mała dziewczynka, która wstąpiła w progi czwartej klasy i dowiedziała się, że w szkole jest dużo przedmiotów, których się trzeba uczyć, poznałam panią Aniołową nauczającą biologii. Wszyscy się jej w szkole bali – legendy na jej temat znało się już od momentu pierwszego dotknięcia klamki drzwi prowadzących do podstawówki. Pani Aniołowa miała w szufladzie swojego biurka czekoladki. Były to trzy plastikowe kije, którymi często wymierzała swoją sprawiedliwość. Ofiara sprawiedliwości mogła sobie, w ramach dobroci i miłosierdzia dla ucznia, wybrać długość kija. Pani Aniołowa lubiła również ciągnąć za policzki – człowiek po takiej procedurze miał czerwoną facjatę przez cały dzień. Natomiast ja panią Aniołową zapamiętałam wyjątkowo dobrze… Pewnego razu byłam dyżurną klasową, której obowiązkiem było wykonanie kilku czynności, które w sali biologicznej musiały zostać wykonane: przygotowanie pomocy naukowych do zajęć, wytarcie tablicy, podlanie kwiatków i nakarmienie licznie bytujących w tej sali zwierząt. Weszłam, więc, na przerwie do klasy, ponieważ dyżurny owe czynności robił właśnie wtedy, a tu pani Anielica od progu ryczy: Dziecko! Myszy wpadły do akwarium i się utopiły – trzeba je zakopać w ogródku szkolnym! Nie muszę chyba pisać co poczuła, niespełna dziesięcioletnia, dziewczynka słysząc taki wyrok. Smakowite, PRL-owskie śniadanie zjedzone w domu, podeszło mi pod samo gardło, skóra na twarzy niebezpiecznie zzieleniała, ale cóż było robić? Anielica kazała, trzeba podjąć wyzwanie. Wyłowiłam palcami te mysie zwłoki – sztuk trzy, zapakowałam w kartki z zeszytu, wsadziłam do kieszeni fartuszka i poszłam pochować biednych przedstawicieli świata fauny pośród grządek szkolnego ogrodu.
Przygoda z panią Anielicą trwała pięć lat (od klasy czwartej do ósmej). Zostałam jej „ulubienicą” i "asystentem". Jak sobie to wszystko przypominam to mi się gorąco robi, natomiast moja młoda psychika została tak napiętnowana biologią, że poszłam ją studiować :D
O tym, jakie fajne to studia były pisałam tutaj: TO NIE ODBYT! - proszę pani... ;)