Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wędkarstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wędkarstwo. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Jurny karp o zachodzie słońca w niewieścich dłoniach...

Zachód słońca w południowo - zachodniej Polsce. Atmosfera prawie romantyczna, tylko świeczek i czerwonego wina brak. Zamiast tego są dżdżownice, białe robaki, kukurydza z aromatem anyżowym i zanęta o smaku kraba i mandarynek. Wędkarz zasiadł nad brzegiem stawu i oczekuje. Oczekuje na branie życia, bo wędkarz zawsze ma takie mało urozmaicone oczekiwania ;) No to siedzę z tą wędką, nawet nie jedną tylko mam dwie do obrobienia i gapię się na lustro wody. A że jestem wędkarzyną, który tak bez innych zajęć towarzyszących wysiedzieć nie potrafi to biorę w dłoń aparat i uwieczniam właściwie to samo miejsce z małymi odchyleniami w prawo lub w lewo. To poniekąd fascynujące, że niebo, chmury i zachodzące słońce potrafią malować takie obrazy. Nic tylko brać sztalugę, pędzle, farby i kopiować :) Ale wróćmy do wędkowania. Siedzę dalej, wpatrując się w spławik, skupienie wywala żyły na moim czole, odmawiam trzysta dwudziestą piątą zdrowaśkę w intencji obfitych połowów, aż tu nagle... Jakaś siła piekielna porywa mi spławik pod wodę, szarpie wędkę, którą w ostatniej chwili łapię i z szybkością światła wyciąga mi żyłkę z kołowrotka. Prawie tracę rozum, ale że mam system nerwowy odporny jak koń pociągowy to drę się do osobistego chłopa domowego, którego nie ma w zasięgu rąk i wzroku: Coś się złapało! Ogromne, wielkie, bo prawie wytargało mi wędkę! Bierz, szybko, bo mnie wciągnie! Wyobrażam sobie dwumetrowego suma na końcu żyłki i pośpiesznie oddaję wędzisko chłopu. No z dwumetrowym sumem nie mam żadnych szans, a cholerstwo targa mi tą wędką we wszystkie strony. Chłop, jak to chłop, bez oporów przejmuje kij i dzielnie walczy z bestią. Następuje holowanie "suma" do brzegu... Czekam i przebieram nogami, by ujrzeć łeb mojego potwora, który za chwilę się wynurzy. "Sum" okazuje się być jurnym karpiem, do dwóch metrów mu daleko, waży na oko jakieś trzy, cztery kilogramy. Trochę się rozczarowuję tym prawie swoim połowem, ale jestem wdzięczna niebiosom, że to jednak nie był dwumetrowy sum. Zadziwiająco dużo siły mają te ryby. Jak kiedyś stanę oko w oko z większym bydlakiem to może być dramatycznie :) Już widzę jak widowiskowo wpadam w odmęty stawu czy jeziora, a następnie jestem wleczona po mulistym dnie przez kolejne długie minuty dopóki nie wypuszczę wędki z dłoni. A że ja durna i uparta jak oślica na greckim bezdrożu to pewnie trochę pojeżdżę po tym mule, najem się wodnej zieleniny i bezkręgowców, a wodne monstrum solidnie mnie sponiewiera ;) Potem wylezę z bajora, otrzepię odzienie, poprawię gustowną fryzurę i z wdziękiem zasiądę na wędkarskim krzesełku oczekując na kolejne branie. Czego to się nie robi dla połowów życia...? Prawie wszystko ;)




   
 

 
Grafika: Eve Daff

niedziela, 28 czerwca 2015

Natura wzywa, czyli wakacyjne podboje Polki na Ziemiach Kszaubsko-Kociewskich :)

Grafika: www.bywajtu.pl

3, 2, 1, 0, start :) Jutro odpalam miotłę, pakuję na pokład osobistego chłopa i włochate monstrum w postaci wielce nieszablonowej mastifki tybetańskiej i odlatuję na wieś leżącą na pograniczu Kaszubsko-Kociewskim. Jak dobrze pamiętam, to niezwykle sympatyczna i utalentowana blogerka prowadząca blog KURA PAZUREM zamieszkuje Ziemię Kociewską. Mam nadzieję na spotkanie niezapomnianych zachodów słońca w towarzystwie ptactwa zamieszkującego jeziora i rzeki, odurzenia zapachem kwiecia panoszącego się po przecudnych łąkach kociewskich oraz naładowanie akumulatorów niezwykłą muzyką przyrody. Oczywiście tony sprzętu wędkarskiego zabrane, aparaty fotograficzne, lornetki i lupy, by przyrodę ojczystą poznawać z każdej możliwej strony. Jeżeli ktoś ma wizję moich morderczych połowów i konsumowania biednych rybek to informuję, że jestem zwolenniczką opcji "złap i wypuść"; nie pożarłam każdej złowionej ryby i ciężko przychodzi mi pakowanie do przewodu pokarmowego moich zdobyczy. 
Wszystkim czytającym życzę letnich powiewów radości, odpoczynku, natchnienia; w miarę możliwości będę nadawać blogowo, o ile technika i zasięg pozwolą :)

czwartek, 28 maja 2015

Starsi panowie trzej, wystrzał na orbitę i gigantyczny wytrzeszcz...

Grafika: www.neomedia.info

Chciałam się pochwalić i ogłosić, wszem i wobec, że zdałam egzamin na kartę wędkarską i teraz wyposażona w stosowną dokumentację ruszam na podbój łowisk dzikich i niedostępnych. Do tej pory wędkowałam tylko na komercyjnych, czyli takich, gdzie nie jest wymagany stosowny papier. Egzaminowało mnie trzech panów w kwiecie wieku – czyli dobrze po 60-tce. Z natury jestem stworzenie ambitne to się wyuczyłam tych paragrafów z Regulaminu Amatorskiego Połowu Ryb na blachę, żeby wstydu nie było. Bo w takim wieku to już obciach iść coś zdawać i udawać, że wiem, że coś wiem ;) Gdyby, któraś błąkająca się po tym blogu dusza chciała zasięgnąć języka w sprawach wędkarskich to służę pomocą :)

A teraz płynnie przejdę do spraw bardziej przyziemnych...

Mój ukochany ZUS (o wzajemnej miłości pisałam tutaj) zaskoczył mnie tak, że wyrwało mnie z butów i gdyby nie mocne sznurówki to prawdopodobnie zostałabym kolejnym naturalnym satelitą ziemskim ;) Nie wspomnę tutaj o gigantycznym wytrzeszczu moich gałek ocznych. Po ostatniej komisji ZUS wydelegował mnie, na cały czerwiec, na rehabilitację leczniczą w trybie ambulatoryjnym w ramach prewencji rentowej :) Szczególnie przypadło mi do gustu hasło o prewencji rentowej. Cała akcja nastąpiła po tym jak to się dowiedziałam, iż robię słabe postępy i za rzadko chodzę na rehabilitację – taki pani ZUS-owa wydała wyrok. Dodam tylko, iż rehabilitację finansuję z własnej kiesy, bo na NFZ liczyć za bardzo nie można w tej kwestii, więc częstotliwość spotkań z rehabilitacją jest wyznaczana przez zasobność mojego portfela. Ale wróćmy do rzeczy: rehabilitacja fundowana przez ZUS będzie odbywała się w moim mieście, w niepaństwowej placówce, z basenem, saunami, siłownią i gabinetami przeznaczonym do specjalistycznych zabiegów. Poza tym dostałam kartkę z informacją jakie to atrakcje mnie tam czekają, a więc (radzę mocniej zawiązać sznurówki):
„Kompleksowa rehabilitacja lecznicza prowadzona jest na podstawie indywidualnie ustalonego programu ukierunkowanego na leczenie schorzenia będącego przyczyną skierowania na rehabilitację oraz na schorzenia współistniejące. Program uwzględnia w szczególności:
· różne formy rehabilitacji fizycznej, tj. kinezyterapię indywidualną, zbiorową i ćwiczenia w wodzie oraz zabiegi fizykoterapeutyczne z zakresu ciepłolecznictwa, krioterapii, hydroterapii, leczenia polem elektromagnetycznym wielkiej i niskiej częstotliwości, leczenia ultradźwiękami, laseroterapii, masażu klasycznego i wibracyjnego,
· rehabilitację psychologiczną, w tym między innymi psychoedukację i treningi relaksacyjne,
· edukację zdrowotną ukierunkowaną na przekazanie informacji w zakresie: 
- nauki zasad prawidłowego żywienia,
- znajomości czynników ryzyka w chorobach cywilizacyjnych, 
- podstawowej wiedzy o procesie chorobowym uwzględniającej profil schorzenia,
- znajomości czynników zagrożenia dla zdrowia w miejscu pracy,
- podstawowych informacji o prawach i obowiązkach pracodawcy oraz pracownika,
- udzielania instruktażu odnośnie kontynuacji rehabilitacji w warunkach domowych po zakończeniu turnusu rehabilitacyjnego.”

Kto się dziwił dlaczegóż to mnie z obuwia wytargało to myślę, że wyjaśniłam sprawę jak trzeba ;) A może ZUS czyta moje wypociny na tym blogu i postanowił ocieplić swój wizerunek i mnie, szarą obywatelkę, obdarować swoimi dobrami wszelakimi ;) Oczywiście nie omieszkam podzielić się wrażeniami z prewencji rentowej :)

Miłego dnia :)

niedziela, 15 czerwca 2014

PRZYPON, NIE PRZYPAŁ, czyli o moczeniu kija...


Jak na porządną kobietę przystało nadeszły czasy, kiedy to postanowiłam zmierzyć się z wędkarstwem. Tu bez bicia się przyznaję, że nie była to moja inicjatywa. Wędkarstwo kojarzyło mi się z bezsensownym staniem na pomoście i bezmyślnym gapieniem się na kolorowy patyczek bujający się w toni wodnej.

W roku ubiegłym, po wielu debatach, na wypoczynek wakacyjny udaliśmy się do mazurskiej wioski. Oczywiście z punktu widzenia faceta Mazury równa się wędkowanie. W związku z tym faktem męska część gospodarstwa domowego zadbała o zaopatrzenie naszej wyprawy w tony sprzętu wędkarskiego, pożyczonego od sąsiada oraz zakupionego na tę okoliczność w sklepie. Miałam wątpliwą przyjemność uczestniczyć w tych zakupach… wędka jak wędka, nie ma się czym podniecać, jedynie kolor miała ładny, bo groszkowy. Wszelakie inne dodatki do wędki stanowiły dla mnie równie tajemniczy świat jak konstrukcja najnowszego modelu sprężarki pneumatycznej, cokolwiek to jest…

Nadszedł w końcu ten, długo wyczekiwany przeze mnie, dzień kiedy to stanęłam i ja na pomoście z kijem w ręce… Poza tym, że stanęłam to nic więcej konstruktywnego, póki co, nie udało mi się uczynić. Po krótkim instruktarzu, wykonanym przez Lubego: co jest co, wykonałam ruch przypominający, mniej więcej, zarzucanie wędki. Posiadanie osobistego instruktora wędkowego jest raczej niezbędne dla kobiet, same nie ogarniemy tematu - taka moja mała sugestia. 

Po trzydziestej ósmej próbie trafienia w taflę wodną, a nie w przybrzeżne zielsko, które skutecznie mordowało spławiki i połykało haczyki, w końcu udało mi się doprowadzić do stanu, w którym koniec mojej żyłki z haczykiem i spławikiem lądował tam, gdzie ja chciałam, a nie siły bliżej nie zdiagnozowane. 

I tu się zaczęła moja przygoda… 

Pierwsze branie… Spławik rytmicznie podskakuje… Napięcie rośnie… Teraz czy nie teraz… Spodziewam się złowić 20 kg szczupaka… Teraz... Zacinam (czyli szarpię wędką, aby haczyk wbił się w japę rybią)… Niestety wyciągam małą płotkę… Co tam... nie ważny rozmiar, ważne, że jest, się nabiło i nie uciekło... Radość i duma napędzają moją wędkarską pazerność... Zarzucam znowu i znowu branie… Dziwię się, że to tak wciąga i te ryby jakieś takie naiwne i łapią się na tą moją wędkę. 
Nabieram wprawy w nakładaniu przynęty (robakami z racji na skończone studia się nie brzydzę). Kombinuję… może kukurydza z robakiem… może robak z ciastem o zapachu waniliowym... może robak w cieście i kukurydza na okrasę... No dobra... Przesadzam ;) 
Pewnie w moich oczach widać obłęd charakterystyczny dla zboczenia zwanego wędkarstwem. Nawet się nie orientuję, że stoję na pomoście od piątej rano… Jest trzynasta, gorąco jak cholera, a ja w grubych skarpetach deptając po kaczych kupskach przyklejonych do desek pomostu, mam na sobie obleśne gacie wymazane rybim śluzem, grubą bluzę polarową, na głowie bardzo gustowny fioletowy kapelusz, pod którym prawdopodobnie mój mózg za chwilę się zagotuje. I absolutnie nic mi nie przeszkadza, bo jest branie… W mojej siatkowej torebce na rybki połyskują w słońcu miliony, samodzielnie złowionych, egzemplarzy… I tak zostaję RASOWYM WĘDKARZEM! 

Jaki morał z tej opowiastki moje drogie panie… Wędkowanie to jeden z bardziej ekscytujących sportów wakacyjnych; najlepsze jest to, że osoby nie mające o tym większego pojęcia mają niewytłumaczalne powodzenie w połowach, ku zazdrości pozostałych bytujących na pomoście wytrawnych wędkarzy. Znajomość fachowej terminologii wędkarskiej nie jest konieczna do satysfakcjonujących połowów – wiedza fachowa przychodzi z czasem i tak jakoś samoistnie wtłacza się do naszej głowy. W tym roku zamierzam powtórzyć swój sukces – mam zamiar zasadzić się na większego zwierza :) Tony sprzętu już przygotowane... 

A zatem... Kobitki łapcie za kije! 

A przypon to: cienka żyłka lub plecionka używana w wędkarstwie służąca do połączenia haczyka, kotwiczki, sztucznej przynęty, ciężarka albo kombinacji tych elementów z żyłką główną. Przypon stosuje się w celu zmniejszenia średnicy i sztywności (a zatem i wykrywalności) tej części zestawu wędkarskiego, który ryba może ujrzeć lub wyczuć dotykiem. Miękki i cienki przypon pozwala również na podanie przynęty w sposób bardziej zbliżony do jej naturalnego zachowania się. Ponieważ przypon jest zwykle najsłabszym elementem zestawu wędkarskiego, stosowany jest również po to, by uniknąć utraty żyłki głównej w następstwie zaczepu. (według wikipedia.pl)