Siedziała na skraju łóżka, jakby bała się zająć zbyt wiele miejsca. Pokój był cichy, aż nazbyt cichy, a cisza miała ciężar mokrej wełny – przygniatała, grzała i dusiła jednocześnie. Na parapecie stał kubek z herbatą, zimną już od dawna, z cienkim pierścieniem osadu na ściankach. Lidia nie pamiętała, kiedy ją zaparzyła. Pamiętała tylko uczucie, że powinna była coś zrobić – i że nie zrobiła.
Depresja przyszła do niej cicho. Nie wdarła się jak burza, nie wywróciła mebli. Przysiadła w kącie, jak nieproszony gość, który jednak zachowuje się tak uprzejmie, że nikt nie ma odwagi go wyprosić. Na początku tylko odbierała kolory. Czerwień pomidora była już tylko informacją o czerwieni. Błękit nieba – pojęciem. Potem zabrała dźwięki. Śmiech ludzi na ulicy docierał do Lidii jak przez grube szkło, stłumiony, obcy. Na końcu wzięła jej ciało – sprawiła, że każda czynność zabierała z niej życie.
Najgorzej było rano. Moment przebudzenia był jak okrutny cud. Przez ułamek sekundy nie istniała depresja, nie było ciężaru, nie było wstydu, nie było lęku. Było tylko białe światło w głowie. A potem wszystko spadało naraz, jak zasłona teatralna, jak wyrok. Lidia wtedy leżała bez ruchu, wpatrzona w sufit, i negocjowała z czasem.
„Jeszcze pięć minut” – mówiła w myślach.
Czas nie odpowiadał.
Kiedyś była kobietą, która kochała spacerować. Miała zwyczaj liczyć kroki między latarniami i zgadywać, w którym oknie ktoś właśnie kończy kolację, w którym ktoś płacze, a w którym ktoś całuje się pierwszy raz. Teraz nie wychodziła. Drzwi były jak granica między światami: za nimi życie, tu – przechowalnia oddechu.
Telefon leżał na podłodze od kilku dni. Spadł i już tak został. Migające powiadomienia były jak maleńkie, bezradne wołania, ale Lidia nie miała w sobie siły, żeby po nie sięgnąć. Każda wiadomość brzmiała jak oskarżenie: „Dlaczego nie odpisujesz?”, „Dlaczego zniknęłaś?”. A ona nie znikała. Ona tonęła.
Najgorszy był wstyd. Wstyd, że nie potrafi być wdzięczna. Że ma dach nad głową, pracę, ludzi, którzy pytają — a jednak w środku zieje w niej czarna jama. Wstyd, że nie umie wytłumaczyć, iż nie chodzi o smutek. Smutek to uczucie. Depresja to brak uczuć, wypłowienie świata do odcieni szarości.
Któregoś dnia, kiedy nie miała już siły nawet płakać, zadzwonił dzwonek do drzwi. Dźwięk przeciął powietrze jak pęknięcie lodu. Lidia nie ruszyła się. Dzwonek zadzwonił drugi raz. I trzeci.
W końcu wstała – nie dlatego, że chciała, ale dlatego, że coś w niej pękło z irytacji, a irytacja była czymś. Jakimkolwiek ruchem.
Za drzwiami stała starsza sąsiadka z parteru, ta z wiecznie drżącymi rękami i z oczami, które wyglądały, jakby pamiętały wojnę, nawet jeśli jej nie przeżyły.
– Dziecko – powiedziała bez wstępów. – Od tygodnia widzę, że w twojej kuchni pali się światło dzień i noc. Pomyślałam, że albo umarłaś, albo bardzo cierpisz.
To zdanie było tak nieporadne, tak brutalnie prawdziwe, że Lidia zaczęła płakać. Nagle, gwałtownie, bez godności. Osunęła się na podłogę w przedpokoju jak pusta torba i szlochała, aż zabrakło jej tchu. Starsza kobieta nic nie mówiła. Usiadła obok. Jej ręka była ciepła i chropowata. Trzymała ją za dłoń, jakby trzymała cumę przy burcie.
– Ja też tak kiedyś leżałam – odezwała się w końcu. – Po śmierci męża. Myślałam, że już zawsze będę tylko oddychać. A potem pewnego dnia umyłam filiżankę. Jedną. I to było wszystko, na co było mnie stać. Ale wystarczyło, żeby nie umrzeć.
Filiżanka... Lidia pomyślała o zimnym kubku na parapecie.
Tego dnia nie wydarzył się cud. Depresja nie zniknęła. Nie stała się lżejsza. Ale w tym stalowym świecie pojawiła się rysa – cieniutka jak włos. Wieczorem Lidia wstała i zaniosła kubek do zlewu. Zsunęła z niego osad palcem, ostrożnie, jakby dotykała rany. Potem odkręciła wodę. Słuchała jej szumu długo, niczym opowieści o życiu, które mimo wszystko płynie.
Następnego dnia otworzyła okno. Tylko na kilka centymetrów. Wpuściła do środka zimne powietrze i zapach mokrego betonu. Oddychała nim nieufnie.
Nie było odrodzenia. Nie było światła jak z filmów. Był tylko bardzo powolny, bolesny powrót do ciężaru istnienia. Ale teraz ten ciężar miał sens. Jak noszenie czegoś, co jednak jest ważne.
Lidia uczyła się od nowa drobiazgów. Mycia kolejnego kubka. Odpowiadania na jedną wiadomość dziennie. Pięciu minut spaceru wokół bloku. Świat wracał w odpryskach – krzywym uśmiechu sąsiadki, skrzypieniu schodów, smaku chleba z masłem.
Depresja wciąż w niej była. Ale nie była już samotna.
A samotność – zrozumiała pewnego wieczoru, siedząc przy otwartym oknie – jest najciemniejszą formą choroby...
