Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PRL. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PRL. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 21 stycznia 2021

Zemsta kiełbasiana i poważna strata dla narodu...

Grafika: www.creoflick.net

W tym tygodniu był podobno najbardziej depresyjny dzień w roku, choć nie do końca rozumiem ideę wymyślania takich dni. Zdecydowanie wolę iść w przeciwnym kierunku i tworzyć dni antydepresyjne. W związku z tym być może mój post wywoła mały uśmiech u niektórych... Nie wiem dlaczego, ale przypomniało mi się pewne wydarzenie z czasów szkoły podstawowej… Dzieci niezależnie od epoki, w której żyją wykazują się sporą dawką kreatywności. W czasach PRL-u, kiedy to moje dzieciństwo wypełzło na ten świat, również ciekawe rzeczy się działy… 

Wybory Miss Papieru Toaletowego…

Mając, w porywach, lat dziesięć pojechałam na tak zwaną Zieloną Szkołę. Wyjazd był nad morze, wiadomo jod i te sprawy, a ja ze śląskiej, zakurzonej ziemi nasienie jestem. Po zakwaterunku w jakimś tam ośrodku kolonijnym rozpoczęłam swoje nowe, trzytygodniowe życie kolonijne... 
W pokoju byłyśmy w szóstkę i pewnego pięknego popołudnia, chyba dwa dni po przyjeździe, wymyśliłyśmy sobie wybory Miss Papieru Toaletowego. Cała gala polegała na tym, że jurorami i uczestniczkami byłyśmy my same, ubrane tylko i wyłącznie w papier toaletowy - jakże cenny w tamtych czasach. Nie muszę chyba wyjaśniać, że dokonałyśmy kradzieży w okolicznych, korytarzowych klozetach, aby materiału na wystawną kreację papierzaną wystarczyło dla każdej uczestniczki. Do tej pory zastanawiam się skąd potrzeba obnażania się i odziewania w taki materiał w małych dziewczynkach się narodziła?!? 
Nagroda była równie zacna jak oprawa konkursu: spory kawałek pieczonej kiełbasy w bułce, którą jedna z koleżanek miała jeszcze z domu - rodzicielka dała jej to w ramach suchego prowiantu (podróż nad morze trwała trochę, zwłaszcza, jeżeli odbywała się kolejami państwowymi). Rozumiem, że czasy wtedy były specyficzne, ale co myśmy widziały w tej kiełbasie, żeby się upadlać w zwojach szarego papierzyska - nie mam pojęcia...
Wybory odbyły się z wielką pompą. Zajęłam drugie miejsce; niestety poległam na jednej z konkurencji finałowych, którą było dzikie, ekspresyjne owinięcie się w papier, przy podkładzie "muzycznym", którym była pieśń kolonijna śpiewana przez współlokatorki. Niestety potknęłam się o łóżko w trakcie wykonywania wyszukanych piruetów i część srajtaśmy uległa poważnym zniszczeniom, a to jak wiadomo, znacząco umniejszyło wartości punktowe za wyraz artystyczny. W każdym razie nasza Miss kiełbasę wygrała, ale świnią nie była i się podzieliła z resztą - ku uciesze reszty. 
Potem nadszedł wieczór i noc niestety spędzone w przeważającej części z głową w muszli klozetowej, przy muszli, obok muszli, nad muszlą, ewentualnie w bliskim kontakcie z umywalką. Rzygałyśmy jak koty i nie wszystkie dostąpiłyśmy zaszczytu dopchania się do muszli i zlewu. Okazało się, że tak pazernie zeżarta kiełbasa zemściła się na naszych żołądkach i jelitach ze zdwojoną siłą; dodatkowo, jak można się było domyślić, nie do końca była świeża po zaliczeniu podróży ze Śląska nad morze i leżakowaniu przez dwa dni w pokoju. Ale na tym kiełbasa nie poprzestała… Rankiem, do pokoju przybyła nasza wychowawczyni i jak zobaczyła ten kiełbasiano-papierowo-gastryczny Armagedon to o mało co nie zeszła w progu. Jej wrażliwość na widoki drastyczne i zmysł węchu zostały poddane poważnej próbie. Kazała nam w miskach prać zapaskudzoną pościel, co w wykonaniu dziesięcioletnich rączek okazało się wyzwaniem godnym zdobycia jakiegoś ośmiotysięcznika. 
Po tym wyjeździe zapamiętałam jedno: jedzenie starej kiełbasy oraz udział w wyborach miss są źródłem kłopotów. Dlatego w późniejszym okresie życia starałam się unikać jednego i drugiego. W związku z czym nasz kraj stracił nieodżałowaną okazję poznania murowanej kandydatki na Miss Świata ;)

Jeżeli jacyś rodzice martwią się, że mają dziwne dziecko, to chyba niepotrzebnie… Ze mnie wyrosła w miarę ogarnięta kobieta, a nieświeża kiełbasa nie poczyniła, aż takich, spustoszeń w mózgu jakich się można było spodziewać ;)

wtorek, 17 marca 2015

Maltretowani uczniowie, pani Anielica i mysie zwłoki...

Grafika: www.wykop.pl ("odznaczenie", które nosili wybrańcy ;))

Jakiś czas temu po telewizyjnych i radiowych kanałach krążyły wieści o strasznej nauczycielce, która zaklejała biednym dzieciom usta taśmą klejącą, krzyczała, nie pozwalała wyjść do toalety i tak w ogóle to zła kobieta była. Wszyscy na niej psy wieszali: Spalić! Ukamienować! Wbić na pal i wystawić na rynku! Oczywiście nie pochwalam tego jak się zachowała ta przedstawicielka ciała pedagogicznego, ale nasunęła mi się taka refleksja związana z moim pobytem w szkole podstawowej w charakterze ucznia. Jak sobie przypomnę te „fachowe” metody wychowawcze, które prawdopodobnie nie wyrządziły mi, aż tylu krzywd jak mi się pierwotnie zdawało, no bo na ludzi wyszłam, to pusty, ironiczny śmiech mnie ogarnia. Prawdopodobnie sporą część nauczycieli uczących dzieci w latach osiemdziesiątych należałoby zamknąć w więzieniach i już z nich nie wypuścić. Dlaczego? No przecież postępowali znacznie gorzej niż ta współczesna belferka. Ile to razy człowiek dostał w dupsko kijem plastikowym czy kablem? Ile razy usłyszał soczyste słowa skierowane do jego inteligencji, a właściwie jej braku? Ile razy dostał w łeb kredą rzuconą spod tablicy, zeszytem, dziennikiem czy innym przedmiotem nadającym się do tego czynu? Wymieniać można bez końca. I gdzie tu było poszanowanie godności osobistej ucznia? A jak się człowiek w domu poskarżył to, przy dobrych wiatrach, matka z ojcem jeszcze dorzucili swoje „fachowe” metody wychowawcze ;)
Ze szczególnym sentymentem wspominam panią od biologii, która w dużym stopniu przyczyniła się do zdefiniowania moich preferencji dotyczących przyszłego kierunku kształcenia ;) (Dla młodszego pokolenia wtrącę tylko mały rys historyczny: w tych czasach nie było gimnazjów, a podstawówka miała osiem klas). Jako mała dziewczynka, która wstąpiła w progi czwartej klasy i dowiedziała się, że w szkole jest dużo przedmiotów, których się trzeba uczyć, poznałam panią Aniołową nauczającą biologii. Wszyscy się jej w szkole bali – legendy na jej temat znało się już od momentu pierwszego dotknięcia klamki drzwi prowadzących do  podstawówki. Pani Aniołowa miała w szufladzie swojego biurka czekoladki. Były to trzy plastikowe kije, którymi często wymierzała swoją sprawiedliwość. Ofiara sprawiedliwości mogła sobie, w ramach dobroci i miłosierdzia dla ucznia, wybrać długość kija. Pani Aniołowa lubiła również ciągnąć za policzki – człowiek po takiej procedurze miał czerwoną facjatę przez cały dzień. Natomiast ja panią Aniołową zapamiętałam wyjątkowo dobrze… Pewnego razu byłam dyżurną klasową, której obowiązkiem było wykonanie kilku czynności, które w sali biologicznej musiały zostać wykonane: przygotowanie pomocy naukowych do zajęć, wytarcie tablicy, podlanie kwiatków i nakarmienie licznie bytujących w tej sali zwierząt. Weszłam, więc, na przerwie do klasy, ponieważ dyżurny owe czynności robił właśnie wtedy, a tu pani Anielica od progu ryczy: Dziecko! Myszy wpadły do akwarium i się utopiły – trzeba je zakopać w ogródku szkolnym! Nie muszę chyba pisać co poczuła, niespełna dziesięcioletnia, dziewczynka słysząc taki wyrok. Smakowite, PRL-owskie śniadanie zjedzone w domu, podeszło mi pod samo gardło, skóra na twarzy niebezpiecznie zzieleniała, ale cóż było robić? Anielica kazała, trzeba podjąć wyzwanie. Wyłowiłam palcami te mysie zwłoki – sztuk trzy, zapakowałam w kartki z zeszytu, wsadziłam do kieszeni fartuszka i poszłam pochować biednych przedstawicieli świata fauny pośród grządek szkolnego ogrodu.
Przygoda z panią Anielicą trwała pięć lat (od klasy czwartej do ósmej). Zostałam jej „ulubienicą” i "asystentem". Jak sobie to wszystko przypominam to mi się gorąco robi, natomiast moja młoda psychika została tak napiętnowana biologią, że poszłam ją studiować :D

O tym, jakie fajne to studia były pisałam tutaj: TO NIE ODBYT! - proszę pani... ;)