W grudniu miasto zachowywało się podejrzanie grzecznie. Jakby wiedziało, że jest obserwowane przez kalendarz. Chodniki skrzypiały pod butami niczym stare kości tradycji, a w powietrzu unosił się zapach choinek, mandarynek i lekkiej paniki. Tej samej, która każe ludziom mówić: „w tym roku bez prezentów”, po czym kupować je w ilościach hurtowych.
Bohater tej opowieści, nazwijmy go Aleksandrem (bo dorosłość polega m.in. na tym, że ma się na imię jak bohater powieści, a czuje jak statysta), stał w kolejce po karpia. Karp był martwy, lecz cieszył się większym zainteresowaniem niż on sam na portalach randkowych. Aleksander uznał to za znak czasów. Przed nim mężczyzna negocjował z rybą cenę spojrzeniem, za nim starsza pani opowiadała historię swojego życia, cofając się do czasów, gdy karp był jeszcze młody.
W domu czekał stół — solidny, doświadczony, pamiętający czasy, gdy rozmowy przy nim kończyły się kłótnią o politykę, a nie o gluten. Aleksander ubierał choinkę z namaszczeniem archeologa. Każda bombka była reliktem: tu firmowa impreza, po której „już nigdy”; tam wakacyjna miłość, która nie przetrwała kontaktu z listopadem; gdzie indziej aniołek, który stracił skrzydło w 2009 roku i od tamtej pory symbolizował budżet domowy.
Rodzina przybyła punktualnie według własnej strefy czasowej. Wraz z nią wkroczyły pytania „i co u ciebie?”, zadawane z miną mówiącą „ale szybko, bo barszcz stygnie”. Były życzenia zdrowia od osób, które brzmiały jakby kaszlały alfabetem Morse’a, i prezenty, które wymagały wyjaśnienia. Najdłuższe. Z użyciem gestów.
A potem — jak co roku — wydarzył się cud. Ktoś zaśmiał się szczerze, nie ironicznie. Ktoś przyznał, że jest zmęczony, zamiast mówić, że „wszystko gra”. Barszcz wyszedł idealny: taki, który nie rozwiązuje problemów świata, ale sprawia, że świat na chwilę przestaje ich wymagać. Nawet karp zdawał się patrzeć z talerza z pewnym zrozumieniem.
Aleksander pomyślał wtedy, że Boże Narodzenie to jedyny moment w roku, kiedy dorośli pozwalają sobie być nie do końca dorosłymi. Kiedy ironia odpoczywa, ambicje milkną, a człowiek siedzi przy stole i myśli: „może nie jest idealnie, ale jest… dobrze”. I dokładnie o to chodzi.
I kiedy już opłatek skruszał w palcach, a rozmowy zeszły z wielkich planów na małe nadzieje, przyszła pora na życzenia — te prawdziwe, niewypolerowane.
Niech te Święta będą dla Was jak dobrze napisana powieść:
z humorem, który ratuje w trudnych rozdziałach,
z ironią, która nie rani, i z czułością, która zostaje
na marginesach długo po ostatniej stronie.
Niech będzie Wam dane ciepło — nie tylko z kaloryfera,
spokój — nie tylko na trzy dni,
i bliskość — taka, która nie potrzebuje instrukcji obsługi.
A jeśli Nowy Rok przyniesie niespodzianki,
niech będą one dopasowane do Waszych potrzeb i oczekiwań.
Wesołych, mądrych i naprawdę Waszych Świąt.

