Pokazywanie postów oznaczonych etykietą świąteczna opowieść. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą świąteczna opowieść. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 grudnia 2025

12 pierogów i jeden cud...

— Marek, czy ty wiesz, że Wigilia jest dzisiaj?! — głos Asi w telefonie brzmiał jak syrena alarmowa, która nie tyle ostrzega, co już oskarża.

Marek stał w kolejce do kasy. Przed nim choinka z krzywym czubkiem, za nim człowiek z karpiem patrzącym w wieczność. Święta przyszły nagle. Jak zawsze.

— Oczywiście, że wiem… tylko zapomniałem — odpowiedział spokojnie.

— Ty zawsze coś „zapominasz”. Ojca, prezentów, rozmów, emocji…

— Ale karpia mam.

— Gratuluję. Ojciec karpia nie przytuli.

Rozłączyła się. Marek spojrzał na karpia. Karp spojrzał na Marka. Byli na tym samym etapie egzystencjalnego pogodzenia.

W domu czekała już mała domowa apokalipsa w wersji świątecznej. W powietrzu unosił się zapach mąki, barszczu i rodzinnych pretensji podgrzewanych od kilku pokoleń.

— Kto mi ukradł wałek?! — ryknęła babcia z kuchni, w fartuchu dowódcy.

— To nie był wałek, tylko narzędzie tortur — mruknął ojciec, obejrzawszy swoje dłonie po kolejnej turze lepienia pierogów.

Asia siedziała na blacie, obierała pomarańcze i rozsypywała wokół siebie zapach dzieciństwa.

— Marek, pocałuj mnie na dzień dobry, zanim wszyscy zwariujemy.

Pocałował.

— Cud! — krzyknęła babcia. — On żyje emocjonalnie!

Do drzwi zapukał pan Zbyszek, sąsiad od wiecznych „chwileczek”. Miał minę człowieka, który wyszedł tylko po sól, a wróci po Nowym Roku.

— Przyniosłem śledzia. I żonę. Żona w trybie oszczędzania energii, proszę obchodzić się delikatnie.

Za nim rzeczywiście pojawiła się żona — drobna, w szalu owiniętym jak kokon, uśmiechnęła się nieśmiało i skinęła głową, jakby mówiła: potwierdzam, dziś tylko na niskich obrotach.

Zza jego pleców wyłoniła się wtedy niespodziewanie pani Krysia z klatki obok, w swetrze z reniferem tak wielkim, że wyglądał, jakby chciał przejąć mieszkanie.

— Przyniosłam makowiec. I dobrą nowinę.

— Jaką? — zapytał ojciec.

— Że żyjemy. Reszta to dodatki.

Stół rósł. Naprawdę rósł. Jak zaczarowany mebel z dziecięcej bajki. Dochodziły kolejne talerze, krzesła, ludzie i historie. Ktoś przyniósł barszcz, ktoś opowieść o złamanym sercu, ktoś tylko śmiech, który nagle zaczął się rozchodzić po domu jak ciepło od kaloryfera.

Nawet pies sąsiadów znalazł miejsce pod stołem i też postanowił świętować po swojemu, najwyraźniej uznając, że to najlepsze miejsce na obserwację cudów.

— No dobra — powiedziała babcia, łamiąc opłatek z miną polityka wygłaszającego mowę narodu. — Życzmy sobie mądrze. Bez banałów.

— Ja chcę spokoju — mruknął ojciec.

— Ja szczęścia — powiedziała cicho Asia, już mniej zaczepnie, bardziej prawdziwie.

— Ja, żeby Marek w końcu dorósł — dorzucił pan Zbyszek.

— A ja — odezwała się pani Krysia, poprawiając reniferowy róg na swetrze — żebyśmy za rok znowu byli nieidealni. Bo idealni ludzie się nie śmieją.

Cisza rozlała się po stole. Taka dobra. Ciężka od wzruszeń, ale miękka jak światło świec.

Marek spojrzał na nich wszystkich: na dłonie w mące, na oczy błyszczące od śmiechu, na serca w rozsypce, które jakimś cudem nadal trzymają się razem. I wtedy zrozumiał, że Boże Narodzenie nie zawsze przychodzi z nieba. Czasem przychodzi z kuchni. Z klatki schodowej. Z czyjegoś podobieństwa do naszego chaosu.

— Wiecie co? — powiedział cicho. — Ja wam życzę odwagi. Takiej, która pozwala zostać dobrym, nawet gdy świat wcale tego nie ułatwia.

— Ooo, filozof nam się włączył — prychnęła Asia.

— To przez karpia — westchnęła babcia. — On zawsze działa refleksyjnie.

Śmiali się długo. Po szybach powoli spływała zima. W kubkach parowała herbata. W sercach coś się rozwiązywało, prostowało, zaczynało od nowa.

I choć nikt nie zobaczył anioła, wszyscy wiedzieli jedno: Cud się wydarzył. Bo znowu byli razem.

"Nie chodzi o to, by świat był idealny. Chodzi o to, byśmy czasem byli dla siebie wystarczający."