Sobotni, późny wieczór. Marian rozkosznie wędruje z Morfeuszem w pokoju obok, słychać tylko cichutkie ;) pochrapywania. Leżę na kanapie omotana w kołderkę, oglądam jakiś film, przeglądam w Internecie przepisy na dania bez cukru zagłębiając się w temat kokosanek z mąki kokosowej, która ostatnio prześladuje mnie na różne sposoby.
Starość, nie radość… Robi się po 23 i jakoś tak senność zaczyna mnie mulić. Idę dokonać ablucji sobotnich, po czym wskakuję do łóżka właściwego. Kraina snów, po której od dawna błąka się już Maniek, nieśmiało zaczyna mnie wzywać, gdy ni stąd, ni zowąd słyszę podejrzane odgłosy: jakby zduszone pryknięcia. Nie, nie to nie Marian. Pryknięcia brzmią jakby je jakieś małe dupki emitowały, a dupka Marianowa choć zgrabna to miniaturowa nie jest. Hmm… Nie chce mi się wstawać, żeby sprawdzać kto jest sprawcą zamieszania, więc dalej nasłuchuję… Pryk, głośniejsze pryk, cichsze pryk… Czyżby gryzonie, o których istnieniu nic mi nie wiadomo, najadły się fasolki po bretońsku…? A może taka akustyka w bloku i to sąsiad z piętra powyżej najadł się fasolki…?
I nagle mnie olśniewa! To cieciorka zostawiona na noc w garze do namoczenia! Przecie Marian będzie z niej jutro pasztet montował! Analizuję więc, taka zalegająca łóżkowo, problem prykającej ciecierzycy: się moczy, chłonie wodę, pęcznieje, pęka jej skórka i bidula se poprykuje. Ale… Biorąc pod uwagę fakt, iż w garze jest 500 gramów towaru to w przeliczeniu na sztuki wychodzi, szacując, jakieś kilkaset? tysiąc? dwa tysiące sztuk? W wariancie optymistycznym czeka mnie kilkaset pryknięć?!? – moja matematyczna logika mocno zaniepokoiła się faktem towarzyszenia cieciorce w tylu momentach ulgi w środku nocy.
Niechętnie opuszczam cieplutkie łóżko i idę dokonać interwencji. Interwencja ogranicza się do przykrycia gara pokrywką i zamknięcia kuchennych drzwi.
No! W końcu cisza i spokój, można spać, a ciecierzyca alias groch włoski niech sobie „śpiewa” do woli.
Następnego dnia powstał pyszny pasztet z prykającej cieciorki. Marian orzekł, że lepszy niż te wszystkie sklepowe przemysłowo toczone paszteciska mięsne, gdzie dodają zapewne mielone w całości świniaki razem z chlewami i rolnikami z Podlasia ;)
To ci zbiorowy pryk, jak w tym wierszu o małpie, która wpada do morza i robi wielki PLUSK!
OdpowiedzUsuńMy testujemy pasty warzywne do chleba lub przekąsek, pyszne są, choć niezbyt tanie, trza by samemu...
Produkcja domowa zawsze na czasie, tylko komu się chce - czasami człowiek woli iść i kupić niż robić ten bałagan w kuchni, zwłaszcza, że taki świeży produkt znika potem w mgnieniu oka.
Usuń