Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 7 grudnia 2025

Tyle co nic, a jednak wszystko...

Kiedy pobierali się przed laty, wszyscy mówili jej, że małżeństwo to sztuka kompromisu. Brzmiało to jak rada dotycząca wyboru dywanu: weź taki, który nie będzie się za szybko brudził.

Nikt natomiast nie wspomniał, że kompromisem bywa również pogodzenie się z faktem, że mąż potrafi zostawić skarpetki w miejscach bardziej nieoczekiwanych niż fabuła telenoweli, a ona sama ma niezbywalną zdolność rozpoczynania poważnych rozmów dokładnie w chwili, gdy on walczy z masłem na kromce chleba — co dla niego najwyraźniej jest czynnością wymagającą pełnej koncentracji.

Ich wspólne życie nie było poematem o miłości. Bardziej długim, skomplikowanym serialem, z odcinkami, które chce się oglądać w nieskończoność, i takimi, w których ma się ochotę wyrzucić pilota przez okno.

A jednak serial trwał — z przerwami, zwrotami akcji i cichymi scenami, które rozgrywały się pod osłoną codzienności.

Kiedy dzieci dorosły, dom nagle zrobił się większy. Za duży na jedno „przepraszam”, za pusty na niewypowiedziane „kocham cię”. Tak jakby echo powtarzało ich własne myśli, które przez lata odkładali na później.

I wtedy nadeszła ta zwyczajna sobota. Ta, która miała trwać jak wszystkie inne — aż zrobiła coś odwrotnego.

Kobieta stała w kuchni, patrząc na kubek od kawy po raz kolejny porzucony w zlewie niczym artefakt po nieznanej cywilizacji.

— Ile razy mam prosić?! — krzyknęła w stronę salonu.

— To tylko kubek od kawy! — odparł. — Wyluzuj! Jest sobota!

Zacisnęła usta. Znakomicie. Jest sobota, a ona nadmiernie pochyla się nad zawartością zlewu. Ale tym razem poczuła, że ten kubek nie jest tylko kubkiem. Jest wszystkim, co się nazbierało — pretensją udającą troskę, bólem udającym obojętność, tęsknotą zakopaną pod zmęczeniem.

Usiadła przy stole i opuściła głowę. Nie płakała. To było bardziej jak powolne osuwanie się duszy na kolana.

Wszedł do kuchni.

Stanął w drzwiach, a gdy spojrzał na nią, coś w jego twarzy się wygładziło — jakby nagle odłożył wszystkie swoje racje, argumenty i drobne urazy.

— Hej — powiedział cicho. — To nie o ten kubek, prawda?

Pokręciła głową.

— Tęsknię — wyszeptała. — Za nami sprzed lat. Za rozmowami, za dotykiem, który nie był formalnością. Za tym, że teraz jesteśmy jak współlokatorzy z umową na czas nieokreślony.

Usiadł obok. Nieśmiało wziął jej dłoń — jak ktoś, kto dotyka czegoś cennego, czego nie chce uszkodzić.

— Myślę… że zapomnieliśmy, iż miłość nie jest czymś, co się ma. Tylko czymś, co się tworzy. Codziennie. I że to praca dla dwojga — nie dla dwóch samotnych wysp.

Uśmiechnęła się przez łzy.

— Ja chyba nie jestem łatwa.

— Nie jesteś łatwa — zgodził się poważnie. — Ty jesteś wersją premium. Z dodatkowymi funkcjami, które trzeba umieć obsługiwać.

Parsknęła.

— Jesteś idiotą.

— To prawda. Ale twoim idiotą.

Cisza, która spadła między nich, była inna niż ta sprzed kłótni. Ta była miękka, pojednawcza, jak ciepła chusta zarzucona na zmarznięte ramiona. W tej ciszy oboje zrozumieli, że choć życie ich przetrzebiło, wciąż mają w sobie niewyczerpane pokłady „chcę cię w moim życiu”.

Zrobili rzecz nieheroiczną, a jednak odważną: wyszli na spacer. Bez planu. Bez telefonu, który dyktuje rytm dnia. Po prostu wyszli — jak kiedyś, gdy byli młodzi i nie wiedzieli jeszcze, że miłość potrafi męczyć, ale też ratować.

Śmiali się z psa sąsiadów, który gonił liść jak wrogą jednostkę. 
Rozmawiali o głupstwach, a w tych głupstwach krył się powrót do siebie.

Słońce zachodziło powoli, jakby chciało dać im trochę więcej czasu.

A potem ona zatrzymała się nagle, jakby doznała olśnienia.

— Wiesz… kiedyś myślałam, że najgorsze w małżeństwie są kłótnie — powiedziała. — Ale najgorsze jest milczenie, kiedy oboje boją się powiedzieć: „zostań, bo jeszcze cię potrzebuję”.

Spojrzał jej w oczy — nie tak, jak patrzy się na żonę, z którą dzieli się rachunki, ale tak, jak patrzy się na człowieka, który jest twoją historią.

— To zostań — wyszeptał.

I została.

A on został z nią.

Nie dlatego, że tak trzeba, lecz dlatego, że tak chcieli.

Dziś ktoś patrzący z boku może widzieć zwyczajne małżeństwo. Brak w nim hollywoodzkich fajerwerków, namiętnych deklaracji, dramatycznych zerwań i jeszcze dramatyczniejszych powrotów. Ale jest w nim coś dużo cenniejszego: dwójka ludzi, którzy rozumieją, że miłość to codzienna decyzja. Czasem spektakularna jak wybaczenie, a czasem tak niepozorna jak umycie kubka, zanim stanie się powodem do kolejnej wojny.

Bo w małżeństwie zazwyczaj chodzi o drobiazgi.

Tyle co nic.

A jednak wszystko.

piątek, 5 grudnia 2025

Singielka bez instrukcji obsługi...

Gdy zadzwonił budzik, Anka pomyślała, że to na pewno pomyłka.

Bo przecież biologicznie niemożliwe jest, żeby była już siódma, skoro dopiero co zamykała oczy.

Może czas jakoś szybciej biegnie, kiedy nie ma się męża?

Kto wie — od kiedy w internecie krążą poradniki o tym, że „energia kobiety singielki przyspiesza kosmos”, Anka była skłonna uwierzyć we wszystko.

Wsunęła stopy w kapcie i ruszyła do kuchni z gracją, jaką zwykle prezentują ludzie, którzy jednocześnie śpią, żyją i się poddają.

Kiedy ekspres do kawy wydał z siebie jęk przypominający ostatnie tchnienie nosorożca, Anka stwierdziła, że będzie to dzień o złożonej strukturze emocjonalnej.

W pracy przywitał ją jej ulubiony kolega — ten, który zawsze zaczynał rozmowę od zdania typu: „Słuchaj, mam znajomego, fajny chłopak, może…”

Tego dnia jednak… nic.

Ani słowa.

Anka spojrzała na niego podejrzliwie, jakby istniało ryzyko, że ktoś go podmienił.

W ciągu dnia wydarzyło się coś jeszcze dziwniejszego.

Nikt nie zapytał jej:

— A kiedy ty się w końcu ustatkujesz?

Nikt nie westchnął znacząco na słowo „singielka”.

Nikt nie próbował jej przekonywać, że „miłość przychodzi wtedy, kiedy się przestaje jej szukać”, co było zdaniem równie logicznym jak „samochód pojawia się wtedy, kiedy przestajesz czekać na autobus”.

Anka zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie umarła i nie znalazła się w alternatywnej rzeczywistości. Takiej, gdzie ludzie są… normalni.

W porze lunchu wyszła do parku.

Siadła na ławce, rozpakowała sałatkę, która udawała, że jest sycąca, i obserwowała ludzi.

Zakochane pary, matki z dziećmi, babcie na spacerze, biegacze, psy.

Wszyscy wyglądali, jakby dokładnie wiedzieli, gdzie zmierzają.

A ona? No cóż.

Ona wiedziała tylko jedno: że jeśli jeszcze raz otworzy pudełko z sałatką, to trafi do programu o ludziach, którzy jedzą z obowiązku, a nie z potrzeby.

Nagle obok niej usiadła starsza pani. Taka, która nosi w torebce chusteczki, miętówki i prawdopodobnie wstyd całej rodziny.

— Ładny dzień — uśmiechnęła się serdecznie.

— Ładny — przyznała Anka.

— Wie pani, zawsze lubiłam patrzeć na młode kobiety. Tyle mają w sobie wolności.

Anka prawie zakrztusiła się kawałkiem pomidora.

— Wolności?

— No pewnie — skinęła głową staruszka. — Może pani iść, gdzie chce. Robić, co pani chce. Nikt pani nie mówi, że powinna pani… no wie pani, to, owo, tamto…

Wymachiwała ręką tak energicznie, że aż ptaki zerwały się z gałęzi.

— Zawsze myślałam, że ludzie myślą o mnie raczej jak o „tej, co jeszcze nikogo nie znalazła”.

Starsza pani spojrzała na nią tak srogo, jakby właśnie wygłosiła herezję.

— Dziecko kochane, nikt nie „znajduje” miłości — powiedziała, unosząc brwi, jakby to słowo naruszało zdrowy rozsądek. — Miłość to nie zagubiony kolczyk, który nagle wyskakuje z szuflady, kiedy człowiek szuka czegoś zupełnie innego. Miłość się wybiera. Świadomie. Z otwartymi oczami. A najlepiej — z otwartą głową.

Anka chciała coś powiedzieć, ale starsza pani kontynuowała z rozpędem, który mają tylko ludzie naprawdę doświadczeni.

— I proszę sobie nie myśleć, że uczucie spadnie z nieba, jak jakaś promocja z ulotki — mruknęła. — Miłość nie przychodzi, bo ktoś „ma szczęście”. Miłość przychodzi wtedy, kiedy człowiek potrafi stanąć prosto, pozbierać siebie do kupy i zdecydować, że chce iść przez życie obok kogoś, a nie za kimś albo zamiast kogoś.

Zrobiła krótką pauzę — taką, w której nawet parkowe wiewiórki zwalniają ruchy.

— Bo widzi pani… — dodała już ciszej, bardziej czule. — Najpierw trzeba polubić swoje własne towarzystwo. Inaczej każde inne będzie tylko ucieczką. A człowiek nie powinien szukać miłości po to, żeby od siebie uciec.

Zaśmiała się lekko, z tym rodzajem mądrego humoru, który nie wywołuje śmiechu, tylko lekkie ukłucie pod żebrami.

— Dlatego proszę nie przepraszać za to, że jest pani sama. Samotność mądrze użyta nie jest po to, żeby zastąpić ludzi, tylko żeby nauczyć się ich wybierać — tych właściwych.

Anka roześmiała się.

Pierwszy raz od dawna tak szczerze i tak bez powodu.

Po powrocie do pracy wydarzyła się ostatnia rzecz, która upewniła ją, że ten dzień był rzeczywiście wyjątkowy.

Jej kolega, ten od „fajnych chłopaków”, podszedł do niej i powiedział:

— Wiesz, pomyślałem… Nie będę ci już nikogo polecał. Jesteś spoko taka, jaka jesteś.

Anka poczuła nagły patos sytuacji i natychmiast go odrzuciła, żeby nie zalać się łzami. Bo po trzydziestce płacze się tylko z dwóch powodów: wzruszenie lub cebula. A cebuli akurat nie było.

W drodze do domu kupiła sobie lody pistacjowe. Zjadła je powoli, w ciszy, w swoim mieszkaniu, gdzie nikt nie przypominał jej, że powinna być kimś innym niż jest. I wtedy uderzyła ją myśl, prosta, ale mocna jak espresso bez cukru: Singielka nie żyje w oczekiwaniu na kogoś. Singielka żyje. Po prostu. A życie — nawet w pojedynkę — potrafi być całkiem, całkiem piękne. Szczególnie w dniu, w którym nikt nie próbuje go naprawiać.

środa, 3 grudnia 2025

Wszyscy jesteśmy specjalistami od jutra...


Pan Roman miał sześćdziesiąt dwa lata na karku i twarz człowieka, który widział już wszystko, ale niczego nie był do końca pewien. Pracował w firmie konsultingowej, która konsultowała głównie własne istnienie, a wolny czas spędzał zazwyczaj na patrzeniu w okno — czynność, która z wiekiem zamienia się w rodzaj medytacji, choć młodsi biorą ją za otępienie.

Tego ranka Roman jechał tramwajem, w którym — jak zwykle — połowa ludzi udawała, że nie istnieje, druga połowa, że istnieje zbyt intensywnie. Jakaś dziewczyna wpatrywała się w ekran telefonu z miną kogoś, kto właśnie został zwolniony z funkcji boga własnego życia. Ktoś inny kłócił się z kimś przez słuchawkę o sprawy ostateczne: wyprowadzenie psa.

Roman lubił tramwaje, bo przypominały mu jedno: człowiek, niezależnie od wieku, ma tyle samo — kilkanaście godzin dziennie na życie, wypłacane w sekundach, nieprzenoszalne na jutro.

Problem w tym, że wszyscy uparcie oszczędzają właśnie na jutro.

Na przykład Roman „od jutra” miał:

– zacząć biegać,

– zjeść coś zielonego,

– skontaktować się z synem, z którym od dwóch lat wymieniał tylko życzenia świąteczne wysyłane automatycznie z aplikacji,

– i przeczytać książkę, którą sam sobie polecił w zeszłym roku.

Na razie zrealizował plan minimum: przeżył.

Gdy wysiadł, zauważył mężczyznę w garniturze, który stał przed budynkiem firmy i palił papierosa. Wyglądał na człowieka, który wczoraj obiecał sobie rzucić to świństwo.

— Ciężki dzień? — rzucił Roman, choć nie znał go bliżej.

— Właściwie… zwyczajny — odparł tamten z gorzkim uśmiechem. — Ale zwyczajne dni też potrafią człowieka dobić.

Roman skinął głową. Wiedział coś o tym. Zwyczajne dni zabijają najskuteczniej — po kawałku, po cichu, bez fajerwerków.

W biurze czekał na niego mail od szefa, który zaczynał się jak wszystkie współczesne katastrofy: „Hej Roman, szybkie pytanko…”

Szybkie pytanko oznaczało zwykle niekończącą się serię problemów, za które nikt nie chciał odpowiadać, ale wszyscy chcieli, żeby Roman je naprawił.

Zanim zabrał się do roboty, zajrzał na portale informacyjne. To był jego rytuał autodestrukcji. Okazało się, że świat znowu płonie — metaforycznie i dosłownie. A pod postami ludzie wdawali się w dyskusje, które można by zamknąć jednym zdaniem: „Mam rację, bo tak.”

Wyłączył komputer i poszedł po kawę. W kuchni spotkał Dominikę, młodą analityczkę, wiecznie zmęczoną życiem, choć nie przeżyła jeszcze nawet połowy własnych przekonań.

— Panie Romanie — westchnęła — czasem mam wrażenie, że wszyscy tu tylko udają, że wiedzą, co robią.

— Masz rację — odparł. — Ale to nic nowego. Świat zawsze budowali ludzie, którzy szli na żywioł i liczyli, że jakoś się to potem wyprostuje.

— A wyprostowało się kiedyś?

Roman uśmiechnął się krótko.

— Czasem. Ale nie samo.

Wrócił do biurka i spojrzał na telefon. Na ekranie mignęło powiadomienie z aplikacji fitnessowej, która od dwóch lat próbowała mu wmówić, że ma „potencjał”. W odpowiedzi wyłączył aplikację, jakby odczuwał osobistą urazę.

Pomyślał jednak o synu.

Wziął telefon. Przez chwilę patrzył na numer, jak ongiś patrzył na własne decyzje — z dystansem graniczącym z tchórzostwem. Po minucie wcisnął „zadzwoń”.

— Halo? — usłyszał po drugiej stronie głos, którego nie słyszał od dawna.

Zabrakło mu słów.

— Synu… — zaczął. — Chyba czas, żebyśmy przestali udawać, że nie mamy czasu.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Ale to była dobra cisza. Otwierająca.

A Roman pomyślał, że to zabawne — człowiek całe życie odkłada sprawy na jutro, aż w końcu przychodzi moment, który wygląda zupełnie jak dziś. I nagle okazuje się, że „jutro” to tylko wytłumaczenie dla ludzi, którzy boją się żyć.

Tego dnia zrobił jeszcze dwie rzeczy: przeczytał trzy strony książki i zjadł jabłko. Niezbyt zielone, ale zawsze coś.

To nie było przełomowe.

Ale było prawdziwe.

A prawdę najtrudniej wpisać w kalendarz — zwłaszcza w taki, którego używamy tylko do przekładania własnego życia na kolejny dzień.

poniedziałek, 1 grudnia 2025

Filiżanka herbaty...

Kiedy pan Wiktor otworzył niewielką herbaciarnię „Pod Ciszą”, nad ranem wciąż unosiła się mgła, a pierwsze tramwaje brzmiały jak nerwowe westchnienia miasta. Starszy mężczyzna miał w zwyczaju przecierać witrynę miękką szmatką, jakby przygotowywał scenę do spektaklu, który codziennie – niezmiennie – zaczynał się od nowa, choć widzowie byli przypadkowi.

Tego poranka na ławce naprzeciwko zauważył dziewczynę. Siedziała skulona, z opuszczonym wzrokiem, z ramionami zaciśniętymi tak, jakby próbowała utrzymać w środku cały swój świat, żeby się nie rozsypał. Wiktor przez chwilę patrzył na nią, po czym zaparzył filiżankę jaśminowej herbaty i wyszedł przed lokal.

— Proszę — powiedział łagodnie. — Czasem wystarczy łyk ciepła, żeby przypomnieć sobie, że świat dookoła tętni życiem.

Młoda kobieta podniosła głowę. Oczy miała pełne zmęczenia — nie tego fizycznego, lecz takiego, które gromadzi się latami, gdy człowiek upiera się, że „da radę”, choć pęka mu serce.

— Nie mam jak się odwdzięczyć — szepnęła.

— Nie trzeba — uśmiechnął się Wiktor. — Dobro nie jest pożyczką. Nie oczekuję zwrotu.

Dziewczyna skinęła głową i upiła łyk. Wtedy wydarzyło się coś, co pan Wiktor znał aż nazbyt dobrze: jej ramiona zadrżały, a z oczu popłynęły ciche, wyczekane łzy. Nie płakała z bólu — płakała z ulgi. Z tego, że pierwszy raz od dawna ktoś po prostu… zatrzymał się przy niej.

Wiktor nie pytał, co się stało. Nauczył się, że niektóre historie trzeba pozwolić ludziom wypić jak herbatę — powoli, w ciszy, aż przestaną parzyć.

Po dłuższej chwili kobieta wstała.

— Wie pan — powiedziała — ludzie mówią, że świat jest twardy, więc trzeba twardnieć razem z nim. Ale dziś zrozumiałam coś innego. Kiedy człowiek staje się zbyt twardy… zaczyna pękać jak porcelana.

— Świat nie potrzebuje twardych ludzi — odparł. — Potrzebuje takich, którzy potrafią zauważyć, kiedy ktoś siedzi na ławce i milczy zbyt długo.

Dziewczyna uśmiechnęła się i odeszła. 

Wiktor patrzył za nią chwilę, po czym wrócił do herbaciarni. Przetarł witrynę jeszcze raz — powoli, spokojnie, tak jak zawsze.

Bo nigdy nie wiadomo, kto jutro usiądzie na tej ławce.

I czasem wystarczy zwyczajna filiżanka herbaty, żeby człowiek wrócił do świata, który już prawie o(d)puścił...

niedziela, 17 października 2021

Usiadła baba i myśli nad pierdoletami pani Malinowskiej...

Usiadła baba i myśli nad upływem czasu, osiągnięciami życiowymi i innymi pierdoletami pani Malinowskiej. Zajęcie pozycji siedząco-kanapowej składnia do zagłębienia się w najczarniejsze zakamarki duszy, co nie zawsze jest zjawiskiem pożądanym, gdyż może doprowadzić nas do wniosków zgubno-destrukcyjnych lub wzmożonego popędu w kierunku sypania łba przysłowiowym popiołem w chwilach głęboko-refleksyjnych. Wychodzi na to, że lepiej za dużo nie myśleć ;) To tak tytułem wstępu mi się napisało, po długiej przerwie... Długie przerwy w blogowaniu są moją specjalnością - takie poczyniłam spostrzeżenia prosto z natury wzięte, a że z wykształcenia jestem biologiem to obserwacje prosto z natury mam w jednym palcu lewej stopy ;). Niestety jestem dziadongiem, któremu nie po drodze z tak zwanym systematycznym czynieniem zamierzonych przedsięwzięć ;) Często patrzę z zazdrością i podziwem zaopatrzonym w stosowny wytrzeszcz gałek ocznych (czy są inne gałki niż oczne...? chyba są, na przykład lodowe, ale czy zastosowanie gałek lodowych w tym momencie miałoby jakikolwiek sens...?) na blogi, które mają właścicieli wyposażonych w zjawisko porządnej systematyczności. Ja to taki macoch wstręciuch jestem - utrzymuje to moje blogowe dziecko w stanie zawieszonej agonii: za dużo by zemrzeć, za mało by żyć pełną piersią. Mój nieszczęsny blog żyje połową obwisłej piersi i obawiam się, że musi się z tym pogodzić, gdyż matka jego wyrodna i nie zanosi się chyba na poprawy ;)

Tym, którzy tu czasem wpadają lub piszą do mnie mailowo, że dlaczego ja tak mało piszę chciałam rzec, że mój korpus zalewa w tych wszystkich momentach fala wstydu, gdyż niewiele mam na swoje usprawiedliwienie. Udało mi się jako tako wyjść na ludzi i rozprawić z boreliozą w wydaniu mózgowym, więc może mój mózg po tych wszystkich naprawach zmieni podejście w wyżej poruszanych kwestiach. Na osłodę wstawiam fotografię uczynioną pod wpływem zetknięcia się z jednym z moich zakupów poczynionych porą letnią - był to niezwykle gustowny kapelusz plażowy zaopatrzony w opcję metalowych kółeczek - kusiło mnie by dżdżownice sobie powywieszać, ale zwyciężyła opcja miłosierdzia mówiąca o tym, że nie wolno istot żywych męczyć w celach rozrywkowych, w innych zresztą też nie można. A że ja rzadko pozuje do zdjęć normalnie to fotografia w pełni oddaje moje nastawienie do pozowania :) Osobisty chłop domowy, zwany Marianem obwieścił, że to wypisz, wymaluj misiek Paddington - kto nie zna to jest podobizna poniżej ;) No nie wiem, nie wiem; nie obraziłam się, ale ja tam podobieństwa nie widzę ;) 

W tym całym bajzlu niepokojące jest to, że wiek nie skłania do bycia poważnym - skończywszy jakiś czas temu lat czterdzieści i kilka odkrywam każdego dnia, iż głupota mnie nie opuszcza, a wręcz czasami przybiera na sile ;) Obawiam się, że jako staruszka poruszająca się z wykorzystaniem dodatkowych podpór będę równie rozwinięta w temacie bycia poważnym i dorosłym jak aktualnie ;) I tym optymistycznym akcentem zakończę te wywody niedzielne i nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wszystkim dystansu do siebie i otoczenia :) 

czwartek, 4 marca 2021

Mądrości życiowe zawsze w cenie...

Kiedyś zmontowałam na blogu zakładkę Przebłyski, która myśli, niekoniecznie złote, zawiera - częściowo wyprodukowane przeze mnie, częściowo przez inne głowy; dorzuciłam tam też cytaty i mądrości życiowe na różne okazje w nowej wersji graficznej, które powstały na potrzeby mojego profilu na Instagramie, na który serdecznie zapraszam - Kobietoskop. Jeżowce na zdjęciu to taka przenośnia literacka do komórek mózgowych nawiązująca; jakoś tak mi się z mózgownicą skojarzyły ;)
A dziś wrzucam hurtowo sztuk pięć tych mądrości; może komuś się do czegoś przydadzą, a może nie ;)





poniedziałek, 8 lutego 2021

Dzieci w kuchni i grzyb atomowy gotowy!

Grafika: www.cafeleniwiec.pl

W dzieciństwie urządzaliśmy sobie z bratem, tak zwane, kuchenne niespodzianki. Zabawa polegała na tym, że wytypowany zamykał się w kuchni i przyrządzał „danie” dla drugiej osoby. Oczywiście wszystko się odbywało pod nieobecność rodziców. Z racji na to, że w tamtych czasach (lata 80-te) niewiele było w lodówce specjałów to nasze kuchenne szaleństwo ograniczało się do kruchych ciastek z dziurką posypanych cukrem i dżemu domowej roboty o smaku truskawkowym, podanych na milion sposobów. Były więc:
- kanapka z kruchych ciastek z dżemem w środku,
- kruszone kruche ciastka z kleksem z dżemu,
- torcik z kruchych ciastek z kremem dżemowym,
- gniecione kruche ciastka wymieszane z dżemem,
- dżem z posypką z kruchych ciastek.
Na zmianę zamykaliśmy się w tej kuchni i przygotowywaliśmy te mistrzowskie „dania” z dużym namaszczeniem. Oczekujący na degustację koczował w przedpokoju i najczęściej bawił się papierem toaletowym hurtowo nagromadzonym w mieszkaniu; budowało się z tego wieżę, na którą należało siąść i zrobić pierdut! Cała radocha była w tym upadku i masakrowaniu rolek cennego surowca. Niestety nie spotykało się to ze zrozumieniem ze strony rodzicieli. Wróćmy do ciastek… Niespodziankę przygotowaną przez „kucharza” należało spożyć z uśmiechem na ustach. Po kilku kolejkach takich eksperymentów kończyło się to tak, jak skończyć się powinno, czyli w otchłaniach porcelanowej muszli klozetowej ;)

Inny wyczyn kulinarny stworzony w duecie z braciszkiem to produkcja krówek domowej roboty: schajcowaliśmy wtedy część półki wiszącej nad zlewem ratując palącą się patelnię. Od tego czasu wiem, że palącej się patelni zawierającej tłuszcz nie zalewa się wodą, ponieważ uzyskujemy efekt grzyba atomowego. 

Do napisania powyższych wspomnień zainspirowała mnie opowieść znaleziona na www.forum.gazeta.pl, autorstwa - teresa104:
„Kiedyś jako dzieci wróciliśmy z bratem z kolonii, były wakacje, rodzice w pracy. I zapragnęliśmy odtworzyć wspaniały kolonijny przysmak, nieznany nam z domu, czyli pampuchy (drożdżowe kluski na parze). Wzięliśmy "Kuchnię polską" i tam z przepisu próbowaliśmy wyrobić te kluski i jakoś wciąż nie mogliśmy utrafić z konsystencją. Wreszcie wyszła cała mąka, jaka była w domu, brat poszedł zatem z moimi pieniędzmi zaoszczędzonymi na koloniach kupić surowca. Mojego majątku wystarczyło jeszcze na 3 kg mąki i drożdże. Kiedy ojciec wrócił z pracy, ujrzał na kuchennym blacie wielką górę suchych kłaków, których już nie byliśmy w stanie z bratem wyrobić naszymi siłami (ja ledwo nad ten blat wystawałam). Trudna rada, stary zdjął koszulę i wyrobił olbrzymią gulę ciasta, wciąż zresztą powiększającą się od drożdży. Resztę dnia wycinaliśmy szklankami kluski, które leżały na ściereczkach w całym domu, na balkonie, na szafkach, na stołach i partiami parowaliśmy je w garnkach na wszystkich palnikach. Powiem Wam... wreszcie najadłam się pampuchów. Na słodko, na słono, z masłem, z cukrem, z zupą, z kiełbasą, odgrzewane, na zimno, smażone, dopiekane, ojciec do pracy codziennie zabierał, matka też się starała, chociaż klusek nie lubi.”

Opis bardzo zadziałał na moją wyobraźnię i suszyłam zęby opluwając monitor. Najbardziej wzruszył mnie fragment dotyczący poświęcenia oszczędności, by surowiec zakupić potrzebny na pampuchy.

Pozostając w klimatach słodkości i zbliżającego się, wielgachnymi, pączkowymi krokami, tłustego czwartku zapraszam w wolnej chwili na post wspominkowy z wytryskiem w roli głównej - Gdy pączek atakuje cnotliwą kobietę... 😁

piątek, 1 stycznia 2021

Jak zbezcześcić imprezę sylwestrową i zostać dorodną szynką?

Wpadłam na pomysł powiązany z zabobonnictwem średniowiecznym i szamanizmem rodem z najdzikszych stron Afryki, iż pierwszego dnia Nowego Roku udziergam wpis, żeby taką pozytywną wróżbę uczynić i to moje pisanie przybrało postać bardziej zdyscyplinowaną. Zawsze wiedziałam, że jestem człowiekiem, który musi mieć nad sobą kopacza dodupnego lub nadzorcę z batem, żeby mi dupę i garb systematycznie obijali i bym bardziej ogarnięta była. Zatem przejdźmy do małego sprawozdanka sylwestrowego i garści przemyśleń z tym związanych…

Pierwszy raz w życiu, nie licząc etapu noworodkowo-niemowlęco-przedszkolnego, zasnęłam około 23.00 bezczeszcząc celebrowanie sylwestra. Dodam, że nie zasnęłam sama – Marian dzielnie mnie wspomagał w tym bezczeszczeniu. Owszem, na chwilę, obudziły mnie te efekty dźwiękowe produkowane przez istoty ludzkie, które bez fajerwerków żyć nie mogą i ważne jest tylko to, że oni żyć nie mogą, a to, że życie innych mniejszych braci zwierzęcych przybiera na ten czas formę koszmaru, to już jest mniej ważne. Tkwiąc w czymś w rodzaju zawieszenia między jawą i snem doszłam do wniosku, że nie chce mi się wstawać i celebrować, zwłaszcza, że anturaż nie skłaniał ku temu. Popadłam więc w ponowne objęcia Morfeusza i oddałam się snom o połowach pereł.

O poranku, w który wprowadziła mnie kłótnia sąsiadów z piętra, powitałam radośnie nowe cyferki na kalendarzu. Z tym radośnie to może bez przesady, ponieważ zrobiło mi się żal sąsiadki, którą małżonek soczyście pouczał. Miłość rodzinna ma swoje prawa… No nic, jakoś trza uczcić ten Nowy Rok…

W związku z tym, że alkoholu pić nie mogę, cukru mam unikać, nie bardzo wiedziałam czym ten Nowy Rok powitać, bo od prawie trzech miesięcy piję tylko zioła; kawy też mi nie wolno i wiele mi nie wolno – takie uroki boreliozy i antybiotyków. W związku z czym powitałam nowe kubkiem świeżo zaparzonego czystka. Niestety nie było mi dane odbyć wróżby z wykwintnego szampaniego płynu, o której przeczytałam w Internecie: „Wina musujące są nieodzowną częścią sylwestrowej nocy. Zanim jednak sięgniesz po pierwszy łyk szampana o północy, zwróć uwagę na to, jak zachowują się bąbelki w kieliszku. Jeżeli ich ruch będzie szybki i stosunkowo chaotyczny, ma to oznaczać, że nadchodzący nowy rok przyniesie wiele niespodziewanych zwrotów akcji. Gdy bąbelki będą spokojnie unosiły się ku górze w jednej linii, w twoim życiu zapanuje spokój.” W moim trunku unosiły się strzępki ziela czystkowego, ale obserwacja dynamiki ruchu była utrudniona, gdyż kubek serwujący płyn nie był przezroczysty. Znaczy się czeka mnie życie pełne tajemnic o zaburzonej dynamice – w sumie to nic nowego, zdążyłam się przyzwyczaić ;)

Hołdując dalej przesądom i wróżbom wiem też, że „Jaki sylwester, taki cały rok”… I tu roztoczyła mi się niezła wizja… Ja – otłuszczona niczym dorodna świńska szynka spędzę rok pański 2021 śpiąc w gawrze jak bieszczadzki niedźwiedź. Dobrze, że chociaż niedźwiedź Marian będzie obok. Przytuleni futerkami do siebie w przypływach świadomości będziemy się raczyć ziołowymi trunkami i spijać sobie z usteczek resztki wywaru z pokrzywy. Od czasu do czasu drapniemy się pazurem po niedźwiedzich zadkach i wymienimy kilka niewybrednych żartów. Aaa... Jeszcze nie jestem jak ta świńska, otłuszczona szynka, ale skoro grozi mi taki bezruch całoroczny to otłuszczenie jest nieuniknione.

Chyba jakoś to udźwignę :) Niestety obawiam się, że żadna wróżba czy przepowiednia nie jest w stanie zepsuć tego co mam w łepetynie, którą zamieszkuje cała armia odpałów dbających o to, żeby mi się nudziło ;) Dorzućmy jeszcze do tego Mariana, który też przy zdrowych zmysłach nie jest, i złudzenia o normalności pryskają jak bańka mydlana. Poniżej "dzieła" Mariana i ja w roli muzy, jeszcze nie pod postacią niedźwiedzia ;)




Grafika: evedaff, filmy: Marian

wtorek, 29 grudnia 2020

O staniu jak Wiesiek w odmętach firan i natchnieniu godnym Mickiewiczowskiej mózgoczaszki ;)


Tak sobie dziś usiadłam na kanapie, patrzyłam bezmyślnie w stronę uchylonego okna i gdzieś z oddali zaczęły docierać do mnie pojedyncze słowa babskiej rozmowy. Ostatnio niewiele ekscytujących rzeczy dzieje się w moim życiu (jak to zazwyczaj na zwolnieniu lekarskim), więc postanowiłam pobawić się w osiedlową kulę szpiegulę i podsłuchiwać co gadają :) 
W związku z czym cichaczem zabunkrowałam się w firance i pozwoliłam, by głodny zmysł słuchu wchłaniał newsy. W końcu też jestem kobietą i osiedlowe ploty mi się należą, nie? No i tak zapuszczałam tego żurawia i wypuszczałam uszy w nadziei, że to nie wiadomo czego się dowiem, a tu wielka kupa nowinkowa. Kobiety tylko i wyłącznie narzekały - chyba na wszystko na co można narzekać. No tak - typowa tematyka rozmów poświątecznych i przednoworocznych w wykonaniu statystycznych kobiet matkujących i mężujących (choć nie piętnujmy wszystkich).
Po kilku minutach znudziło mnie stanie w odmętach firan niczym przysłowiowy Wiesiek na weselu, który podpiera ściany, bo jego kontrowersyjna aparycja niestety nie zanęciła żadnej panny do wzięcia. To moje wieśkowanie jednak na poszło na marne, ale zainspirowało mnie do napisania Noworocznej Ody do Kobiet, a kuloszpiegowanie przeistoczyło się w natchnienie godne Mickiewiczowskiej mózgoczaszki ;) Efekty poniżej :)


Noworoczna Oda do Kobiet:

Postanowienia noworoczne dziś rozpocznę!

W Nowy Rok wkroczę śmiało z listą niemałą:

Pięć kilogramów zrzuć kobieto zapuszczona!

Zacznij się uśmiechać, bo wiecznieś skwaszona!

Przestań narzekać na wszystko co cię otacza!

Zrób coś z tym, bo wszystkich to przytłacza!

Pokochaj siebie jak nikogo na świecie!

Bądź czasem jak beztrosko biegające dziecię!

Zmień pracę, gdy stara ością w gardle stoi!

Wiem, wiem, każdy rewolucji się boi!

Uwikłana w kajdany ciągniesz nudne życie,

po kątach o cudach na kiju marząc skrycie!

Nie lękaj się zmian jak własnego cienia!

Wszak to najlepsza droga do spełnienia!

Grafika: evedaff

sobota, 26 grudnia 2020

Migawki z życia kobiety… Epizod 2: Imieniny mamuni i wielka księga siusiaków


- Klarcia przyszła! Iśka posuń się trochę to ją wciśniemy obok Ciebie! – mamunia w fazie pełnej ekscytacji wydawała ochoczo komendy.

- Siadaj, siadaj dziecko, miejmy nadzieję, że się wciśniesz, bo ostatnio to chyba się nie odchudzałaś? – ciocia Isia subtelnym zapytaniem dała do zrozumienia, że daleko mi do obiektu westchnień męskiego gatunku.

- Oj tam! Oj tam! Takie okrąglejsze to widać, że zdrowe. Siadaj dziecko i nie słuchaj starych ciotek – odzew ze strony babci Anieli był miłym gestem w stronę wszystkich zaokrąglonych. 

Starych… Hmm… - no ja też młoda nie jestem: prawie czterdziesta wiosna mija, a ja niczyja…

- Janinko naleweczki wyborne! No pigwóweczka mistrzostwo świata! A malinówka – brak słów! – babcia jako wytrawny znawca naleweczek nie szczędziła pochwał najstarszej córce. 

Mamunia słynie z produkcji nalewek, zawsze tego ma nachomikowane po wszystkich kątach i jak tylko jest okazja to złota kolekcja smaków wypełza na stoły ku uciesze zgromadzonego przy stole tłumu.

- Już nalewamy naszej Klarci! Której chcesz na początek? – zapytała solenizantka. Nie pozostawało mi nic innego jak zamoczyć usta w trunkach w obliczu znoszenia tej jakże górnolotnej dyskusji imieninowej…

- Aroniowej poproszę, mamuniu – na początek coś kwaśniejszego, żeby w tym cukrze nie zatonąć. Stół jak myślałam – suto zastawiony, aż mało nogi nie popękają.

- A wiecie, że ja to ostatnio widziałam w księgarni takie dzieła, chyba dla młodzieży: „Wielka księga siusiaków” i „Wielka księga cipek”, że to niby tematy trudne dla dojrzewających dziewcząt, ich rodziców i nauczycieli - od anatomii poprzez miesiączkę na masturbacji skończywszy! – Werka, kumpela mamy z czasów pracy, ogłosiła wszem i wobec nowinę dnia. 

- No popatrz, popatrz! Za moich czasów to nikt nawet po cichu o tym nie mówił. Każdy w swojej chałupie zrobił co trza było i tyle, a nie jakieś publiczne pranie brudów – babcia Aniela podjęła wątek.

- No jakie pranie brudów mamo – tu moja rodzicielka postanowiła wziąć w obronę "Wielką księgę siusiaków" – Przecież seks to normalna rzecz i dla ludzi. 

Odkąd mamunia zaprzyjaźniła się z panem Antkiem poznanym w sieci to jej spojrzenie na różne sprawy nabrało jakby bardziej rewolucyjnego rozpędu. W końcu wdowie też się należało małe co nieco.

- O! A ja to oglądam taki serial „Masters of sex”; wiecie, no o takim lekarzu, on ginekologiem jest czy seksuologiem i ma taką asystentkę i razem ten seks badają, ale nie, że to porno jakieś czy erotyczny, taki obyczajowy, bo tam się akcja taka telenowelowa toczy też, są inni ludzie, o taki doktor jeden mi się tam spodobał – ciocia Anka jak zwykle w sposób „sprecyzowany” zaczęła snuć opowieść.

- No i co z tym serialem ciociu? – wtrącam…

- A! No właśnie i oni tam w jednym odcinku to pojechali ratować takiego goryla, bo miał problemy z erekcją i był oziębły… 

Boże, co ta kobieta ogląda, zaczynam się bać końca tej historii... - pomyślałam i sporą porcją nalewki aroniowej połaskotałam gardło.

- I oni go obserwowali i dotarli do jego opiekunki co to ileś lat go oporządzała, no bo teraz to go facet oporządzał… 

Cokolwiek się kryje pod hasłem oporządzał chyba nie chciałam wiedzieć co oni temu gorylowi robili… 

- I ona im powiedziała, że trzeba być dla niego miłym, rozmawiać, ale widać było, że coś jeszcze ukrywała! Ja to od razu pomyślałam, że ona z tym gorylem to spółkowała! – ekscytowała się ciotka Anka.

- Nie no kobieto, w serialu takie bezeceństwa! – mamunia aż podskoczyła z talerzykiem pełnym sernika.

- Ale czekaj, tylko czekaj, powiem jak go uleczyli: no i oni tam pojechali do tego goryla, ta asystentka zaczęła do niego mówić tak jak dobra ciocia, a on podszedł w tej klatce do niej bliżej, wystawił łapę przez kraty i pokazał na jej cycki, no i ona się zorientowała, razem z tym doktorkiem, że ten goryl to musi biust oglądać, żeby się podniecić. To ona rozpięła bluzkę i mu pokazała co miała.

- No i co? Był seks? – ciotka Kaśka wyraźnie podjarała się historyjką ciotki Anki. 

- Eeee… No nie, on tylko chciał tego biustu i potem się zajął gorylicą.

- I całe szczęście, że zajął się gorylicą! W naturze wszystko musi mieć swoje odpowiednie miejsce! - mamunia stanęła na straży porządku wszechświata.

- To teraz ja wam coś opowiem – Kaśka wyraźnie chciała zabłysnąć wśród towarzystwa zwłaszcza, że chyba najwięcej wypiła… - A u mnie w klasie jak byłam w liceum to podsłuchałyśmy z dziewczynami jak chłopaki w szatni przed wuefem opowiadali jak sobie robią dobrze…

Babcia Aniela rzuciła minę numer pięć słysząc początek tej fascynującej historii: Dziecko a to aby przyzwoita na te imieniny ta opowieść?

- Ciociu! No jak Anka z gorylem wyjechała to co tam moja męska szatnia zmieni! Się czegoś nowego dowie ciocia na stare lata! 

Nie wiem czy babcia Aniela akurat takich nowości po osiemdziesiątce oczekiwała… - pomyślałam z trwogą, a z drugiej strony było mi to na rękę, bo nie gdakały nade mną.

- No więc taki jeden to powiedział, że super uczucie jest jak się złapie muchę, uwięzi w prezerwatywie, naciągnie na wiadomo co i jak ona się tam kotłuje to podniecenie gwarantowane! – Kaśka aż rumieńców dostała wygłaszając te nikomu nieznane procedury robienia sobie dobrze.

- Następna co za dużo wypiła! Do jakiej ty szkoły łaziłaś?!? Dewiantów?!? – Kryśka aż się nalewką z malin zadusiła. To kolejna koleżanka mamy z czasów pracy w urzędzie miejskim.

- Dziewczyny dajcie spokój już z tym seksem! – mamunia wyraźnie się poirytowała. 

- Janka jeszcze ja opowiem! Jeszcze ja! – Iśka się napaliła jak szczerbaty na suchary i wiadomo było, że nikt jej nie zatrzyma. Mnie się przypomniała, jak już o tym seksie tak mówimy, taka opowieść znajomej, która ma dwójeczkę ślicznych dzieciątek. Pewnej nocy, jak już ululali z mężem pociechy, postanowili sobie urządzić erotyczny małżeński show: zapalili świece, erotyczna bielizna, winko, zapach kobiety i pożądania unosi się w powietrzu. Następuje dziki, wyuzdany seks i do pokoju wchodzi ich córka – 4-ro latka, zaspana, z tekstem, że miała okrutny sen i potrzebuje utulania. Znajomi oczywiście przerwali romantyczne uniesienia i poszli z córcią do jej pokoju. Dziecię zasnęło, a oni odetchnęli z ulgą, że nie musieli nic tłumaczyć. Następnego dnia o poranku z pokoju wyłania się córcia i od progu pyta: Mamusiu... A pamiętasz jak w nocy tak strasznie oddychałaś??? Co Ci było??? Mamusia zbladła, ale uruchomiła wszystkie szare komórki i rzecze: Wiesz, tyle świec się paliło, a one tlen zabierają i mamusia się dusiła z braku tlenu. Biedne dziecko od tamtej pory ma traumę i gasi wszystkie świeczki. I co powiecie kobitki?

- Ja się za te wszystkie opowiastki napiję cytrynóweczki! – babcia Aniela zarządziła, a wszystkie zgodnie rzuciły się w stronę butelki z cytrynóweczką, którą to buteleczkę trzymałam w dłoni.

- A ty Klarcia co nam opowiesz o seksie? – ciotka Anka w końcu na mnie wlazła.

- Ja to nic nie opowiem, bo nie wiem co to jest seks, ponieważ nie mam i nie miałam męża; w związku z czym nie godnam się wypowiadać… – czekałam czy moja prowokacyjna odpowiedź spotka się z życzliwym przyjęciem…

- Ty to już więcej dziecko nie pij! – mama z politowaniem wydała na mnie wyrok – Spróbuj kurczaka, nowy przepis od Antka mam, niebo w gębie!

Z kurczakiem na talerzu, a konkretnie to z jego prawą piersią, chociaż zależy od której strony patrzeć, bo może to lewa była, siedziałam kolejne dwie godziny i uczestniczyłam w tym babskim jazgocie z dużą ilością domowej roboty alkoholu i górą przysmaków powstałych z przerobienia połowy Lidla i Biedronki. 

Na szczęście jestem z tych co mają łeb jak sklep – moje myśli odbiegły od imieninowego jazgotu… Genetyka zrobiła swoje – mam to po tatusiu. W związku z tym ciężko mnie spić, no ale mam na swoim koncie wyczyny godne Oskarowej gali... Kiedyś na wakacjach w Grecji urządziliśmy sobie z ówczesnym chłopakiem tournée po miejscowych dyskotekach; chyba wypiłam sporo jak na mnie, ponieważ następnego dnia dowiedziałam się, iż: zdobyłam złoty medal za taniec na barze, a miejscowe dyskoteki zapraszały nas ponownie – takie odstawiliśmy show. Dobrze, że to na obcej ziemi było, bo w ojczyźnie to ze wstydu bym umarła. Poza tym upojona tymi procentami doprowadziłam do tego, że ten mój chłopak prawie zszedł na zawał, ponieważ wsadziłam głowę pomiędzy barierki balkonowe i ni cholery nie dało się jej wyjąć. Biedak ten mój czerep jakoś wyciągnął, ale już był bliski wzywania pomocy technicznej. Może dlatego ja taka jakaś inna jestem…


Ciąg dalszy nastąpi… a wszelakie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe…


Klara serdecznie zaprasza na pozostałe epizody, które znajdują się tutaj.

niedziela, 20 grudnia 2020

Migawki z życia kobiety… Epizod 1: Klątwa

O cholera!!! – zapomniałam o imieninach mamuni. Impreza o 17.00. Bez paniki, jest 16.00, zdążysz, chyba… W obliczu niestawienia się na uroczystość pewnikiem mamunia zawiesiłaby na mnie całe stado skundlonych, wiejskich Azorów w akcie rzucania klątw wszelakich. Tematyka klątw nie była mi obca, gdyż mamunia nieraz złowieszczyła, iż moje staropanieństwo jest wynikiem klątwy rzuconej na zlocie czarownic, który to zlot odbył się w czasach głęboko zamierzchłych. Owe czarownice, w towarzystwie demonów, oddając się orgiastycznym zabawom, naradom i ucztowaniu w ramach znudzenia wynikającego z mało urozmaiconej formy biesiadowania wymyśliły moją postać, osadziły w przyszłości i nadały piętno starej panny, która spełnia wszelakie wymogi tego gatunku. Swoją drogą to nie bardzo rozumiem, jak wyglądały te ich orgiastyczne uciechy skoro towarzystwo musiało uciekać się do tworzenia kogoś tak statystycznie nieciekawego jak moja postać. 

Koniec pierdulania, czas ruszyć zadek! Gustowny bukiet kwiecia sam się nie nabędzie! A i posypać łeb popiołem trzeba w drodze na imieninowe powinności, o kajaniu się w progu i przepraszaniu za spóźnienie nie wspominając… Tylko co ja, kurde, na siebie założę…? W okolicznościach sypania łba popiołem i kajania się w progu zasadne byłoby nadzianie pokutnej szaty w postaci wora po kartoflach. Może jednak ta czarna kiecka z ozdobnym łańcuchem u szyi wystarczy i zdołam ją założyć bez nadmiernego pomstowania na nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu…? Nie… Czarny kolor nie zwiastuje nic dobrego; dziś nie mam ochoty na wysłuchiwanie pojękiwań dotyczących bezguścia, z którym funkcjonuję od czasów dojrzewania. Kiecka przysporzy mi tylko dodatkowych problemów. 

Kudły! Jezu! Kudły! Leć i kręć wałki rzepowe! Walcząc z sianem na łbie kontynuuję rozważania: Może ta jasnoróżowa koszula i czarna spódnica…? O! I to jest myśl! Koszula będzie wyglądała profesjonalnie – taka niezobowiązująca biurowa kreacja imieninowa! Dobra, koszula jest, spódnica jest. Teraz pozostaje tylko to wszystko na siebie założyć. 

O dzięki ci patronko wszystkich z tłuszczowymi wałkami na plecach! Dopięliśmy się w biuście i nie ma straszących międzyguzicznych szpar, z których jeść woła prawy i lewy cycek, a właściwie to kawałek prawego i lewego cycka. Natomiast spódnica niepokojąco utknęła w okolicach bioder opinając wydatny zad. Jeśli łudziliście się, że stara panna ma niewydatny zad to przykro mi, ale nie stanowi to wyjątku w tym konkretnym przypadku. Niestety nie mogę z nią uczynić tego co bohaterka pewnego filmiku i zacząć się turlać w obłędzie po dywanie czy też nasmarować ud masłem, by kiecę naciągnąć na dupę, ponieważ postanowiłam walczyć ze stereotypem głupiej blond Klarci z dzióbdziającymi usteczkami i wiem, że te mało przemyślane zachowania nie zaowocują pozytywnym rozwiązaniem problemu. 

Majtki obciskające! I to jest myśl! Ja tu gdzieś w szufladzie takie cudo miałam! I to nie same majtki! Cały pancernik majtkowy! Od kolan po podcycki! Kochana! Nie ekscytuj się! – nadziewanie pancernika zawsze kończyło się tym, żeś spocona jak mysz z zadyszką lądowała na łożu. Szukaj dalej… Może czarne spodnie…? Elastyczne włókna, które producent zdecydowanie w zbyt małych ilościach w nich zamieścił, powinny uratować sprawę. 

No i spodnie jak ta lala przypasowały! Zero wielbłądziego kopyta czy też soczystej babówy wyzierającej z okolic łona! Jeszcze podkolanóweczki antygwałty i można wychodzić. Zaraz, zaraz… Jakie wychodzić? Majtki, jak przystało na porządną kobietę, załóż. I przyzwoity, aseksualny biustonosz załóż. Z tym ”porządną” to bym polemizowała, ale na ten czas porzućmy rozważania na ten temat. 

Niestety znalezienie podkolanóweczek zajęło mi kolejne bezcenne minuty. Jedna z dziurą, druga bez pary, trzecia wymiśkowana – znaczy się zakulkowana na piętach. No wiecie o co chodzi. Wstyd to prezentować społeczeństwu. Z biustonoszem aseksualnym poszło łatwiej – cudo w kolorze cielistym zgrabnie otuliło moje radośnie dyndające piersi. Bo w samej bluzce, z piersiami na wolności, iść nie wypadało.

Na poprawę pewności siebie i ogólnego samopoczucia wrzucę trochę delicji na ząb i można wychodzić. Zgłupiałaś!?! Delicje na poprawę?!? To że gacie morderczo nie wrzynają się w bebech i w krocze nie znaczy, że można żreć słodkie! Wyżresz po powrocie! O ile będzie miejsce w żołądku, bo znając mamunię to pewnie przerobiła na biesiadę pół Lidla i Biedronki. Na omastę, do efektów przerobu połowy Lidla i Biedronki, trzeba będzie z godnością jeszcze znieść najazd barbarzyńskich pytań stada bab w postaci: ciotek, babci Anieli i koleżanek mamuniowych. A za ciasne spodnie mogą tylko sprowokować towarzystwo do pastwienia się nad efektami bezrozumnego obżarstwa w obliczu osobistej tragedii życiowej jaką jest brak męża i przychówku w stosownej ilości.

No nic. Idźmy na ten imieninowy zlot czarownic osadzony w realiach XXI wieku. Ciekawe czy klątwy też będą rzucać…? 


Ciąg dalszy nastąpi… a wszelakie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe… 


Klara serdecznie zaprasza na pozostałe epizody, które znajdują się tutaj.

niedziela, 6 grudnia 2020

Podstępna mąka kokosowa, czyli o tym jak zostać kuchennym kreatorem (nie mylić z kreaturą)...

Dawno mnie nie było, więc się wizualizuję, żeby nie zebrać nadmiernej ilości ciosów skierowanych na mój czerep :) Może prościej będzie jak nie będę tu snuć obietnic, nie wiadomo jakiego kalibru, że pisać będę - się pożyje, się zobaczy. Generalnie to mam problem z tym, że wydaje mi się, iż pisanie o rzeczach przyziemnych jest mało atrakcyjne i kto to będzie chciał czytać :) Postanowiłam to zmienić i odziać szatę przyziemności straszliwej. Wobec czego dziś będzie o mące kokosowej... 

Ostatnimi czasy jestem zmuszona, z powodów zdrowotnych, zaprzyjaźniać się z różnymi rodzajami żywności, które to rodzaje do tej pory były mi mało znane. Na ten przykład nie mogę jeść mąki pszennej, więc wstępnie padło na mąkę gryczaną i kokosową. Mąka gryczana to dość przyjazne stworzenie - chętnie współpracuje z człowiekiem i daje się ładnie oswajać. Gorzej z tym drugim dziadem. 

Piekłam ostatnio ciasto marchewkowe; wszystko zrobiłam według przepisu, który zamieściłam w zamierzchłych czasach na tym blogu (spontaniczne ciasto marchewkowe); zamieniłam tylko mąkę pszenną na gryczaną i kokosową, a zamiast cukru użyłam ksylitolu. Smakowo wyszło pięknie tylko to ciasto jakieś podejrzanie suche było; tak jakby ktoś całe soki z niego wychlipał, zabrał życie i wyrzucił jak starego kapcia w kąt przedpokoju. No tak to bywa jak jełop nie przeczyta nic wcześniej o właściwościach takich nieznanych, dotąd, mąk i działa spontanicznie. Wkrótce ustaliłam, że sprawcą wyduszania soków jest mąka kokosowa. 

Skoro taka mąka wysysa wilgoć to postanowiłam użyć jej do panierki, żeby filet z morszczuka nie pocił się wodnie (skutki mrożenia), by się na złocisto i chrupiąco usmażył, a jeszcze do tego roztaczał kokosowe aromaty :) Zatem na patelni wylądował olej rzepakowy i pierwszy kawałek ryby otulony kołderką z mąki kokosowej. Podstępna mąka w pierwszej kolejności wychlała cały olej i nie w głowie jej było zasysanie nadmiernej ilości soków morszczukowych, co zmusiło mnie do przemyśleń typu: jeśli tak dalej pójdzie to na usmażenie trzech kawałków ryby pójdzie z litr oleju - moja kuchenna logika kazała się puknąć i ratować rybny posiłek. Wrzuciłyśmy, więc, razem z logiką resztę ryby w tej panierce na patelnię, nie dodając więcej tłuszczu. Niestety wszystko zaczęło się przypiekać w tempie ekspresowym. No to podziabałam to łychą na drobne elementy, mieszałam z zaangażowaniem godnym mistrza patelni teflonowej i tak powstało coś w rodzaju jajecznicowo - kaszankowej papy w kolorze ecru; ewentualnie można pobiec wyobraźnią w kierunku stratowanego przez stado osłów kalafiora wymieszanego z żółtym serem - przy założeniu, że stado pędzących osłów gubi po drodze żółty ser ;) Żeby podnieść punktację za walory estetyczne posypałam to świeżą, posiekaną natką pietruszki i dorzuciłam kaszę gryczaną. Smakowało o dziwo nieźle, ale wygląd nie pozostawiał złudzeń. 

Chłop domowy (nazwijmy go roboczo Marianem na cześć pewnego misia) nawet się skusił i pogmerał sztućcem, ale zachwytów i łez wzruszenia nie było ;) Dodam też, że nikt nie cierpiał, po spożyciu, na wzmożone kontakty z porcelanową misą łazienkową ;) W każdym razie zostałam stwórcą nowej potrawy, której z wiadomych powodów nie polecam ;)


Samą mąkę kokosową polecam, bo to kopalnia zdrowotności:

- zawiera 10 razy więcej błonnika niż mąka pszenna - oczyszcza układ pokarmowy i wspomaga trawienie, reguluje poziom cukru i insuliny we krwi;

- zawiera więcej białka niż mąka pszenna - główny budulec organizmu człowieka;

- nie zawiera glutenu - jest alternatywą dla osób na diecie bezglutenowej;

- zawiera 8,7 gramów tłuszczów na 100 gramów produktu, z czego 8 gramów to tłuszcze nasycone - działają przeciwwirusowo, przeciwgrzybiczo i wspomagają metabolizm, dlatego poleca się stosowanie mąki kokosowej podczas diet odchudzających. (źródło: https://beszamel.se.pl/maka/maka-kokosowa-wlasciwosci-i-zastosowanie-w-kuchni,17101/)

środa, 2 listopada 2016

Kobieto (i nie tylko)! Nadziej plusze na garb i podbijaj świat ;)

Grafika: Internety :)

Wszystkie żywe istoty na tej planecie, zwłaszcza te, z którymi stykam się walcząc o przetrwanie na łonie osobistego miejsca zarobkowania, marudzą, że ta jesień straszni są: wieje, zimno, leje, tylko brać sznur, zamontować na przydrożnej topoli i poddać się podmuchom wichru, który sponiewiera nasze umęczone jestestwo wywijając nim na prawo i lewo jak wujek Zenek, w stanie zamroczenia trunkiem nielichej mocy, ciotką Ziutą na weselu kuzynki Jadwini. Gdy już tak podyndajem w rytmach weselnych pieśni i wijących się dziko ciał wspomnianego wujka Zenka i ciotki Ziuty opadniem na glebę naszej planety zamroczeni jesienną depresją ;) 
Czy faktycznie ta pora roku musi przyginać nas do ziemi? Bardzo spodobał mi się komentarz jednej takiej pojechanej babiny, która zamieściła pod moim ostatnim postem takież oto słowa (mam nadzieję, że nie zaciągnie mnie przed oblicze sądów za dystrybucję jej myśli wyrywających się tak swobodnie z jej swobodnych połączeń mózgowych):
"Moja droga, właśnie rozpoczęła się moja ulubiona pora roku! Jest cudownie, chociaż wciąż zbyt dużo słońca, ale jestem cierpliwa... to najcudowniejszy czas, kiedy po wejściu do domu czujesz to obejmujące cię ciepło, kiedy bez zbędnych tłumaczeń zaszywasz się w ukochanym fotelu z kubkiem gorącej czekolady w ręku, i możesz nosić ogromniaste swetry i te papucie z uszami królika, i te fajne rękawiczki z perłowymi koralikami, i traperki (moje ukochane, tęskniłam od marca). Auuu...naprawdę jest super!!!!!" Autorkę tegoż wywodu można poczytać tutaj: Czarny Pieprz 
No nie powiecie, że nie ma w tym magii? :) Taki mały romans z ciemnością, ciepłem kaloryfera (szczęśliwcy mogą się romansować z kominkami), czekoladą, grzanym winem, ulubioną muzyką i tymi pluszami, które roztaczają swoje wdzięki i kuszą na wszelakie możliwe sposoby. Wiem, wiem, ktoś mi zaraz przywali tekstem typu: z czego tu się cieszyć jak człowiek sam w tej chałupie?!? Męskiej piersi włochatej czy też damskiej niewłochatej, do której się przytulić można - nie ma, wsparcia słownego - nie ma, ciepła drugiego osobnika gatunku Homo sapiens - nie ma!!! I czym tu się durna babo ekscytować?!? Fakt! Nie samym pluszem człowiek żyje, więc należy znaleźć kogoś kto zawsze jest dla nas dobry, patrzy z tym samym zachwytem każdego dnia na nasze oblicze, szanuje nasze ciało, ubóstwia to co mówimy, rozpieszcza nas na wszelkie możliwe sposoby, itp., itd. Pewnie ktoś zapyta jak to zrobić? Nie ma nic prostszego na tym padole :) Spójrz w lustro :) Gdy pokochasz siebie znajdzie się też ktoś kto uzupełni to, co stworzy tą trudną do ubrania w słowa całość i żadna jesień nie będzie straszna :) Aaa... w przypływach osłabionego stanu miłości do własnej postaci można się oczywiście wspomóc substancjami lekko odurzającymi ;) Trzymcie się pluszowo :)

niedziela, 16 października 2016

Sezon na puchate odzienia i skarpety babci Jadzi uważam za otwarty ;)


Nie wiem jak u Was, ale u mnie pogoda dziś rodem z horroru... Nic tylko brać sznury i obwieszać się na przydrożnych latarniach ;) Obawiam się tylko, że owych latarni może zabraknąć jak wszyscy wpadną na podobny pomysł. Sezon na grubaśne, puchate piżamki i skarpety babci Jadzi też uważam za otwarty ;) No i obowiązkowo herbatki z wkładką w dłoń brać należy :) Rodzaj wkładki pozostawiam do wyboru, ale polecam nalewkę malinową, miód i przyprawy korzenne :)
Zrodziło się w mojej łepetynie przemyślenie nie najwyższych może lotów: jak przetrwać ten pogodowy zawis w czasie i przestrzeni? Nadciągają najgorsze dni w roku - ciemno, mokro, wstrętnie i ogólnie do przysłowiowej doopy :) 
Hmm... jakoś od kilku lat nie mam z tym problemu. Któregoś dnia wytworzył się w mojej głowie stan niezdiagnozowanego optymizmu niezależnie od okoliczności przyrody i ludzi, którzy skutecznie usiłują wciągnąć mnie do bajora pesymizmu. Czasami ktoś zapyta skąd mi się to wzięło? Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak zwyczajnie, najzwyczajniej na świecie pokochałam chyba ten dziwny świat i przede wszystkim samą siebie :) Nie ukrywam, że pomógł mi w tym ten blog i te wszystkie słowa, które miałam okazję przeczytać w pozostawionych komentarzach i wiadomościach mailowych. Może to moje pisanie nie zaprowadzi mnie na salony sławy czy nie postawi w blasku fleszy bijących po oczach, ale poczułam smak tej niewyobrażalnej satysfakcji, że ta moja bazgrolina komuś poprawia humor i robi dzień :) Pieniądze i sława to nie wszystko, a czasami za jedno i drugie trzeba zapłacić cenę, która nie jest tego warta. Dla mnie więcej znaczą te wszystkie oznaki sympatii, które pojawiają się niespodziewanie i mam okazję ich doświadczać odkąd zostałam sobie blogerką :) 
Post powstał z okazji stuknięcia 100000 odsłon tegoż miejsca - dziękuję wszystkim, którzy tu wpadają, a przede wszystkim tym, którzy wspomogli mnie dobrym słowem, kiedy mój optymizm nieco podupadł, a życie postanowiło sobie ze mną zatańczyć, niekoniecznie walca ;) 

Grafika: evedaff

piątek, 30 września 2016

Orka na ugorze i tylko głupi może ;)

Grafika: przepastne internety ;)

Ostatnio bredziłam coś o dniu leniwca chyba… No to mię pokarało i ten tydzień przeorałam solidnie niczym rasowy dziobak. Co prawda nie do końca wiem jak rasowy dziobak orze, ale coś mi mówi, że jak się takiż weźmie do roboty to cała Australia stoi, patrzy, podziwia i gęby rozdziawia ;) Dla tych co nie wiedzą co to jest dziobak to śpieszę wyjaśnić, iż to taki ssak stekowiec żyjący na australijskim padole. Ja biolog jestem i zboczenia w tym kierunku są zmorą mego żywota ;) W imię tejże nauki dokonałam mordu na ponad trzystu dżdżownicach w rozmiarze XXL, które to nabywałam w sklepie wędkarskim, więc nie ma ze mną żartów ;) 
Ale wróćmy do tematu zasadniczego, czyli kieratu... Nie było zmiłuj! Codziennie pobudka przed szóstą rano i dawaj w imię Polski Ludowej. Dobrze, że mnie nikt rano nie musi oglądać jak latam toczona obłędem bez składu i ładu, w jednej dłoni dzierżąc kawę, w drugiej suszarkę do włosów i jedną nogą stojąc w brodziku. Tylko cud powoduje, że nie ginę śmiercią tragiczną rażona prądem pochodzącym ze wspomnianej suszarki, która widowiskowo ląduje w brei wodno-kawowej, kiedy to ja tracę równowagę poślizgnąwszy się na kapciu króliczku, który postanowił zemścić się na mnie za lata poniewierki ;) Chociaż myślę, że ten stan o poranku jest znany większości społeczeństwa ;)
Wczoraj po dyskotece z okazji Dnia Chłopca, którą musiałam radośnie zaliczyć w towarzystwie dziesięciolatków padłam jak polski emeryt co to obejrzał wysokość swej podwyżki - całe złoty trzy, kiedy to umyłam swe zacne członki i poczułam zapach i miękkość łoża. Wiecie jak fantastiko jest na takiej imprezie? Mniej więcej czuję się tam tak jak ten metalowy element w budziku co to się obija o te metalowe dekle ;) Żyć nie umierać ;) Człowiek po takim obijactwie to generalnie niewiele wie o otaczającej go rzeczywistości i można zrobić z nim prawie wszystko ;) 
Tak się zastanawiam na ile lat starczy mi cierpliwości i samozaparcia, by uczestniczyć w tym radosnym szkolnym cyrku. Ja i moi współpracownicy zgodnie orzekliśmy, że w wieku lat: sześćdziesiąt i plus, wymordujemy nasze kochane szkolne dziecięcia i będzie nam wszystko jedno czy nas zamkną na trzy czy cztery dożywocia w zakładzie karnym o podwyższonym rygorze ;) Jak się można zorientować pętając się po tym blogu to ja optymistyczna postać jestem i pozytywna głupota nie jest mi obca, więc współczuję tym co tych cech nie mają i uprawiają ten zacny zawód. 
Mój optymizm jest długi i szeroki, ale opatrzności wszelakiej maści!?! – czy ja zdzierżę do sędziwej starości ten swój kierat i nie zwariuję? Tego to nawet najstarsi górale nie wiedzą ;) Pocieszam się faktem, że wcześniej ogłuchnę i oślepnę i sami mnie wywalą na bruk polskiej edukacji narodowej ;) I wtedy segregacja surowców wtórnych, śmietniki i bliskie kontakty ze składnicami złomów będą moim drugim domem ;)
Póki co trzymam się dzielnie, mieszczę się w normach społecznych i z radosnym wyrazem twarzy przekraczam progi mej placówki. Dlatego też zajęłam się nurkowaniem. Pod wodą panuje taka cisza i spokój, człowiek jest odcięty od tego świata nad wodą i zapada się w rodzaj bytu nie z tej ziemi ;) Dzięki temu może mój system nerwowy w jako takiej formie dobrnie do wieku emerytalnego i kaftany bezpieczeństwa nie będą potrzebne ;) 
A z drugiej strony czyż żywot wariata nie jest radosny? Przywdzieję sobie kokardę ze starej firanki, szydełkową kiecę w kolorach tęczy, złote balerinki z różowymi kokardami, wylegnę na trasę szybkiego ruchu i będę udawać ekran dźwiękoszczelny dzierżąc w dłoni pęk baloników w kształcie Minionków ;)

Zbaczając z tematu to wszystkim chłopakom dużym, średnim i małym, z okazji ich Święta, 
życzę nieustającego entuzjazmu i zadowolenia z życia :) 
Dzięki Wam żywot każdej kobiety jest nietuzinkowy, a ja mam o czym pisać na tymże blogu ;)