Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nfz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nfz. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 grudnia 2020

Jak COVID-19 uwolnił mój umysł, który zniewoliła borelioza...

Postanowiłam podzielić się moją historią, której główną bohaterką jest borelioza, a właściwie to neuroborelioza – podstępna choroba kameleon, która potrafi to o czym żadna inna nawet pomarzyć nie może. Mam nadzieję, że ta opowieść pomoże tym wszystkim, którzy męczą się z różnymi przypadłościami, wędrują od lekarza do lekarza, lądują w szpitalach i najczęściej słyszą, że nie wiadomo jakie są przyczyny takiego stanu.

12 października 2020 roku dostałam zwolnienie lekarskie z powodu bardzo złego samopoczucia, które zaczęło się biegunką. Zrobiłam się słaba, miałam gorączkę, nie miałam apetytu; jedyne co mi przychodziło z łatwością to bezmyślne zaleganie na łóżku. Lekarz rodzinny, z którym rozmawiałam, wskazał na infekcję wirusową, natomiast z chwilą gdy stracę węch i smak prosił, by zadzwonić po skierowanie na test na koronawirusa.

13 października obudziłam się bez węchu, a smak czułam tylko lekko kwaśny (nie miałam zatkanego nosa jak to bywa przy przeziębieniu). Moje ogólne samopoczucie miało się zdecydowanie gorzej niż poprzedniego dnia. Zadzwoniłam do przychodni prosząc o teleporadę. Po rozmowie z lekarzem dostałam skierowanie na test. (W pracy miałam kontakt z 2 osobami zarażonymi koronawirusem, z jedną z nich spędziłam kilka godzin z powodu egzaminu z języka angielskiego; uczę w szkole, więc prawdopodobieństwo zetknięcia się z covidem było długie i szerokie).

14 października pojechałam zrobić test; cudem stamtąd wróciłam - z modlitwą na ustach, że nie padłam po drodze. W domu właściwie tylko leżałam ciężko oddychając. Każdy ruch sprawiał mi ogromny wysiłek. Byłam pewna na 200%, że jestem kolejnym zarażonym „szczęśliwcem”. Następnego dnia wstałam w jeszcze gorszym stanie: zaczęłam się dusić, zsiniała mi twarz i ręce oraz stopy. W akcie funkcjonowania ostatnich resztek rozumu zadzwoniłam po pogotowie i wybełkotałam co mi jest; przysłano do mnie karetkę dedykowaną podejrzanym z zakażeniem koronawirusem. Ratownicy zmierzyli mi saturację, która była zdecydowanie poniżej norm. Wyniku testu jeszcze nie miałam. W karetce podano mi tlen. Zostałam odwieziona do szpitala. Na miejscu dostałam jakieś kroplówki. Sprawdzono też wynik mojego testu – był ujemny, ale na podstawie zgłoszonych przeze mnie objawów i tych zaobserwowanych zamknięto mnie na oddziale w izolatce. Zrobiono drugi wymaz i test na przeciwciała z krwi – żadne bananie nie wykazało zakażenia koronawirusem, co wszystkich wprawiło w osłupienie. Profilaktycznie postanowiono podawać mi dożylnie antybiotyk: Biofuroksym 1,5 – rano i wieczorem. Zaczęły się poszukiwania winowajcy: zostałam poddana licznym badaniom krwi i moczu – w tym wymazy, posiewy, zrobiono mi EKG, RTG, USG, badano ciśnienie oraz osłuchiwano moje serce i płuca, mierzono gorączkę – żadne z tych badań/działań nie wykazało nic nieprawidłowego. Postanowiono mnie przenieść na oddział wewnętrzny, na którym przebywałam do 21 października 2020 roku.

I nagle zaczęły dziać się cuda...

W sobotę (17.10), po kilku dawkach antybiotyku, odzyskałam węch i smak oraz odeszło to ciężkie uczucie przy oddychaniu. Następnego dnia zaczęłam lepiej widzieć: mam wadę wzroku: +1,75 i +1,5; nie potrafiłam czytać bez okularów, ponieważ bardzo bolały mnie oczy – zwłaszcza lewe (ból fizyczny i po czasie pojawiał się efekt halo), a tu nagle czytam malutkie literki na ekranie telefonu i nic mnie nie boli. Miałam też wadę słuchu – zaczęłam słyszeć o wiele lepiej niż wcześniej.

W niedzielę (18.10) odkryłam, ze mam jakiś inny mózg – tak jakby ktoś zdjął z niego blokady: mówię szybciej, lepsza pamięć, opuściły mnie lęki, przestały drżeć mi ręce. Do tej pory utrzymanie szklanki w prawej ręce zawsze było naznaczone drżeniem; lewą nawet nie próbowałam tego robić; zaczęłam się nawet zastanawiać czy to nie początki stwardnienia rozsianego.

Z każdą dawką antybiotyku czułam jakby ktoś doładowywał mi wewnętrzną baterię: więcej energii, entuzjazmu, mocy. Często bywałam zmęczona, wręcz zdarzały się momenty gigantycznej ospałości  tak jakbym działała na zwolnionych obrotach. Potrzebowałam zawsze dużo snu, bo inaczej ciężko mi było funkcjonować w ciągu dnia.

Niestety na moje opowieści lekarze w szpitalu reagowali tekstami, że to niemożliwe, że antybiotyk nie mógł takich cudów zdziałać i tym podobne. Miałam wrażenie, że mają mnie za psychicznie chorą. Tylko jeden z nich zasugerował badanie w kierunku boreliozy, ale tym powinnam zająć się na własną rękę – oni są tylko od postawienia mnie na nogi.

Nie dawało mi to wszystko spokoju... Ponieważ jestem biologiem zaczęłam analizować fakty: skoro nie wykryto zakażenia wirusowego, bakteryjnego, wyniki innych badań są ok, nie jestem chora psychicznie i pomógł mi dość mocny antybiotyk to tylko jedna myśl przyszła mi też do głowy: borelioza lub neuroborelioza. Leżąc na szpitalnym łóżku zaczęłam szukać w internecie opracowań naukowych na ten temat i nagle do mnie dotarło dlaczego przeżyłam prawie całe swoje życie w innym ciele i skąd te wszystkie problemy ze zdrowiem. Największym jednak zaskoczeniem była ta zmiana w mojej głowie. Dodam jeszcze, że od dziecka chodzę po łąkach, lasach i kleszcza wyciągałam z siebie nie raz.

Postanowiłam spisać kolejne atrakcje „zdrowotne” i nie tylko, które mnie w życiu spotkały:

  1. W dzieciństwie w czasach szkoły podstawowej często bardzo bolała mnie głowa; badano mnie, ale nie znaleziono przyczyny. Dostałam tylko okulary do czytania, chociaż nie miałam wady wzroku.

  2. Zmieniło się moje zachowanie (mniej więcej od 4 klasy szkoły podstawowej): z otwartego, wesołego dziecka coraz częściej stawałam się zamkniętym w sobie, przestraszonym, zalęknionym człowiekiem, który siedzi w kącie i czyta książki. Pojawił się problem z okazywaniem emocji i odczuwaniem ich w odpowiednim natężeniu, który trwał do teraz.

  1. Zaczęłam mieć problemy z pamięcią i koncentracją, a byłam bardzo dobrą uczennicą; w pierwszej klasie szkoły podstawowej robiono mi testy na inteligencję i miałam ją ponadprzeciętną. Miałam problemy z zapamiętywaniem imion, nazwisk, dat; w szkole problem sprawiała mi historia – musiałam poświęcać sporo energii, żeby coś zapamiętać; zaczęły się problemy z orientacją w terenie – myliły mi się korytarze, ścieżki, itp.

  2. W okresie dojrzewania zaczęły mnie nawiedzać myśli samobójcze; w liceum było jeszcze gorzej; uczyłam się dobrze, ale moja głowa była jakaś inna – miałam wrażenie, że mam dwie osobowości w sobie.

  3. Chciałam iść na medycynę. Zrezygnowałam z tego przez drżące ręce, stwierdziłam, że nie mogę być lekarzem, któremu trzęsą się ręce. Poszłam na biologię, choć medycyna zawsze była moim marzeniem.

  4. Po skończeniu studiów dostałam pracę w szkole; bardzo dużo nerwów kosztowały mnie wystąpienia publiczne; do tej pory miałam z tym problem; wolałam siedzieć cicho z boku niż być na pierwszym planie i w centrum uwagi.

  5. Pojawiły się problemy z motywacją – zaczynałam różne rzeczy, ale żadnej nie doprowadzałam tak jak trzeba do końca.

  6. Interesowało mnie prawie wszystko; skończyłam 3 kierunki studiów podyplomowych, mnóstwo kursów: jestem księgową, kurs dietetyki, mam licencję nurka i inne. Nawiedzały mnie stany takiej nadaktywności, a z drugiej strony ospałość, zmęczenie.

  7. Zawsze pobolewały mnie stawy kolanowe; mam tzw. strzelające kolana; natomiast po studiach zaczęły mnie coraz częściej boleć stawy barkowe; odwiedzałam różnych lekarzy, różne badania mi robiono – poza rezonansem magnetycznym; nie było żadnej przyczyny tego bólu.

    W 2013 roku zrobiono też badanie na przeciwciała Borrelia burgdorferi, ale na podstawie otrzymanych wyników nie podjęto niestety tematu boreliozy (IgG – 3,52 RU/ml; IgM – 7,37 RU/ml).

    W 2014 roku ból barków stał się tak mocny, że w końcu wylądowałam w szpitalu na ostrym dyżurze – prześwietlenie i badania krwi nic nie wykazały. Postanowiłam udać się do specjalisty w Sport Klinice w Żorach. Tam mnie w końcu zdiagnozowano – zwapnienia tkanek miękkich; uszkodzone ścięgna – wykonano USG i rezonans magnetyczny. Zrobiono mi dwie artroskopie barków – w 2014 i 2015. Przyczyna tego stanu nie została znaleziona.

  8. W 2017 roku zaczęły się krwawienia z jelita grubego; pojawiły się też uporczywe biegunki. Udałam się do lekarza rodzinnego; zrobiono badania, w tym kolonoskopię – nie znaleziono żadnych przyczyn. Przez 2 miesiące miałam problem z tym jelitem – strasznie schudłam, ponieważ mogłam jeść tylko gotowane ziemniaki i marchew.

  9. Badania krwi każdorazowo wykazywały podwyższone OB; w dorosłym życiu utrzymujące się na poziomie około 20 – 30; notorycznie to bagatelizowano twierdząc, że to może ząb mnie bolał, itp.. Od 2012 wychodził mi też zdecydowanie podwyższony poziom cholesterolu.

  10. Miałam w życiu epizody uporczywego kaszlu, który trwał np. 2 miesiące i też nie znajdowano przyczyn.

  11. Na lewym nadgarstku kilka razy miałam tzw. ganglion, który znikał bez leczenia.

  12. Jako dziecko miałam gęste, grube, mocne włosy; teraz zostało 30% tej objętości; odkąd pamiętam włosy mi wypadały w dużych ilościach, pomimo stosowania różnych rzeczy – też naturalnych metod na wzmocnienie i przeciw wypadaniu. Paznokcie też miałam bardzo cienkie; od dentystów słyszę, odkąd jestem nastolatką, że mam delikatne zęby, tak jakby za mało w nich szkliwa było.

  13. Od wczesnego dzieciństwa cierpiałam na chorobę lokomocyjną.

  14. Zawsze jadłam strasznie dużo, zwłaszcza słodyczy, a mimo to nigdy nie cierpiałam na nadwagę; teraz już wiem dlaczego – trzeba było to całe zamaskowane towarzystwo mikrobowe wykarmić.

Po wyjściu ze szpitala zaczęłam szukać lekarzy, którzy specjalizują się w leczeniu boreliozy, zwłaszcza takiej, której nikt nie leczył od wielu lat. Trafiłam do neurologa zajmującego się leczeniem chorób odkleszczowych metodą ILADS. Od tego czasu moja wiedza na temat boreliozy przeszła kosmiczną rewolucję – postaram się w skrócie wymienić to co najważniejsze:

- kleszcz, który nas ugryzie może wstrzyknąć nam cały koktajl mikroorganizmów chorobotwórczych: wirusy, bakterie i grzyby, nie tylko bakterie wywołujące boreliozę; dlatego warto zainteresować się tematem koinfekcji,
- rumień, który pojawia się po ugryzieniu przez kleszcza lub jego brak to nie jest wyznacznik zarażenia; ugryzienie przez kleszcza, który jest nosicielem groźnych bakterii wcale nie musi wiązać się z wystąpieniem rumienia (u mnie nigdy taki rumień nie wystąpił),
- bakterie wywołujące boreliozę to jedne z najsprytniejszych bakterii na świecie – potrafią się ukrywać w organizmie pod postaciami, których nie wykryją żadne testy; kwestia testów na boreliozę to temat rzeka; kluczowe jest tutaj trafienie na bardzo dobrego specjalistę, który na podstawie wywiadu z nami na temat przebytych chorób i interpretacji wyników różnych badań odpowiednio nas pokieruje,
- sposób leczenia boreliozy przez lekarzy rodzinnych powinien zostać zmodyfikowany; gdyby boreliozę dało się u każdego wyleczyć antybiotykoterapią trwającą miesiąc to nie byłoby tej całej rzeszy przypadków cierpiących przez wiele lat i szukających jak błędni rycerze pomocy u specjalistów lub co gorsza kończących jako wraki ludzi czy denaci.

To tak w skrócie, pewnie nie raz napiszę jeszcze o boreliozie i jej leczeniu.

A czymże jest ta neuroborelioza? To odmiana boreliozy, która zaatakowała układ nerwowy; jest kameleonem wśród chorób i podszywa się pod inne choroby: najczęściej reumatologiczne, dermatologiczne czy neurologiczne. Moja neuroborelioza w 2020 roku postanowiła pobawić się ze mną w COVID-19, ale dzięki temu moje życie w końcu się zmieniło i po wielu latach zacznie wyglądać tak jak powinno; przestanie mnie dręczyć wrażenie, że mam w sobie dwie osobowości, odzyskam w pełni umysł i ciało, którymi do tej pory rządziła borelioza i współtowarzysze. Tylko ja wiem jak bardzo różni się mój mózg od tego, który znałam całe życie; tylko ja wiem ile siły i determinacji kosztowało mnie funkcjonowanie w życiu codziennym na takim poziomie na jakim funkcjonowałam. Mój układ odpornościowy jest chyba ze stali skoro wytrzymał kilkadziesiąt lat walki z wrogiem i nie skończyłam jako inwalida czy nieboszczyk. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale pandemii koronawirusa będę wdzięczna do końca życia za to, że dzięki niej urodziłam się po raz drugi...

Leczenie, któremu się poddałam nie jest łatwe i nikt też nie dał mi gwarancji, że pozbędę się na zawsze z organizmu krętków borelii i innych mikrobów towarzyszących temu świństwu, ale nie poddam się, ponieważ nie mam ochoty po raz kolejny przekonywać się jak to jest po drugiej stronie mostu, kiedy brakuje ci tlenu i zastanawiasz się czy po raz ostatni patrzysz na świat i słyszysz bliskich...
Takich historii jak moja znajdziecie w Internecie mnóstwo: dramaty mniejsze i większe, wędrówki po szpitalach, lekceważenie ze strony lekarzy, nietrafione diagnozy, wmawianie depresji, hipochondrii i co tam chcecie. A to „tylko” borelioza...

Grafika: evedaff

wtorek, 23 czerwca 2015

Miss Bikini Fitness w zasięgu ręki... O tym jak ZUS zaraził mnie bakcylem :)

Grafika: www.willybmum.com

Obiecałam się podzielić wrażeniami z rehabilitacji leczniczej w trybie ambulatoryjnym w ramach prewencji rentowej. Więc się dzielę :) Niektórzy dopytywali o relację fotograficzną - no nie pokusiłam się niestety o taką ekstrawagancję. Moja rehabilitacja trwa już trzy tygodnie, został mi tydzień, by szczęśliwie zakończyć przygodę z ZUS-em. O innych przygodach z tą instytucją pisałam tutaj i tutaj.
W ramach wspomnianej prewencji rentowej obiecywano sporo atrakcji. I wiecie co? Jestem zmuszona ten ZUS pochwalić - nie wszystko wygląda oczywiście tak jak obiecywano, ale i tak jestem pozytywnie zaskoczona. Codziennie rano przychodzę do wyznaczonej na skierowaniu niepaństwowej placówki zlokalizowanej w mieście, w którym na co dzień bytuję. 
Udaję się do szatni i rozpoczynam swój rytuał rehabilitacyjny, który obejmuje w moim przypadku:
- basen - zajęcia w wodzie oparte na aerobiku, gdzie gromada ludzi w wieku średnim radośnie szarżuje w toni wodnej dzierżąc w dłoniach na przykład piankowe makarony. Zabawa jest przednia i człowiek w każdym wieku potrafi odnaleźć w sobie dziecko. Sama słodycz obserwować panie z siwym włosiem na głowie jak usiłują zaparkować sobie tego makarona między nogami :) Po czym radośnie pląsają niczym koniki morskie w oceanie. Poza tym takie tyranie w basenie sześć razy w tygodniu ma zbawienne skutki dla naszego ciała - widać, że to moje osobiste wyrobiło się znacząco: cellulit je prawie opuścił, jędrność też poprawiona, brzuch też się postanowił ogarnąć. Jak tak dalej pójdzie to ZUS zrobi ze mnie kandydatkę na Miss Bikini Fitness ;) Zatem stara, dobra zasada mówiąca o tym, że ruch to zdrowie sprawdza się jak mało co. Gdyby taki zwyczaj basenowania wprowadzić w swoje życie to ciało powalające rzeźbą i smukłością gwarantowane. W związku z czym po opuszczeniu turnusu zapisuję się dla zdrowotności na zajęcia typu: aqua aerobik.
- zabiegi z wykorzystaniem specjalistycznych urządzeń również są: leczenie polem elektromagnetycznym i terapię światłem bioptron też zaliczam sześć razy w tygodniu,
- ćwiczenia z rehabilitantem i potem indywidualnie puszczona samopas odbywam, a jakże, sześć razy w tygodniu,
- rehabilitację psychologiczną, w tym między innymi psychoedukację i treningi relaksacyjne; treningi relaksacyjne to zbyt wielkie słowa ;) - polega to na odbywaniu dwa razy w tygodniu posiadówek na wygodnych fotelikach i słuchaniu muzyki w połączeniu z głosem lektora, który wysyła nas na przykład od ogrodu i nakazuje spożywać tęczę :) Raz w tygodniu odbywają się spotkania z psychologiem, który wygłasza pogadanki - ostatnio było o stresie,
- edukacja zdrowotna odbywa się również raz w tygodniu i mądrzy ludzie starają się przekonać nas do zdrowego odżywiania, zdrowego stylu życia i tych tam innych atrakcji, które mają z nas zrobić młodych bogów i boginie.
Grupa, w której jestem obejmuje około 30 osób w różnym wieku i różnej płci. Moja sprawność zdecydowanie uległa poprawie. Nie mam tu na myśli tylko operowanych barków, ale całościowo się ogarnęłam. Wobec czego jestem wdzięczna naszemu kochanemu ZUS-owi i składam oficjalne podziękowania :)

czwartek, 28 maja 2015

Starsi panowie trzej, wystrzał na orbitę i gigantyczny wytrzeszcz...

Grafika: www.neomedia.info

Chciałam się pochwalić i ogłosić, wszem i wobec, że zdałam egzamin na kartę wędkarską i teraz wyposażona w stosowną dokumentację ruszam na podbój łowisk dzikich i niedostępnych. Do tej pory wędkowałam tylko na komercyjnych, czyli takich, gdzie nie jest wymagany stosowny papier. Egzaminowało mnie trzech panów w kwiecie wieku – czyli dobrze po 60-tce. Z natury jestem stworzenie ambitne to się wyuczyłam tych paragrafów z Regulaminu Amatorskiego Połowu Ryb na blachę, żeby wstydu nie było. Bo w takim wieku to już obciach iść coś zdawać i udawać, że wiem, że coś wiem ;) Gdyby, któraś błąkająca się po tym blogu dusza chciała zasięgnąć języka w sprawach wędkarskich to służę pomocą :)

A teraz płynnie przejdę do spraw bardziej przyziemnych...

Mój ukochany ZUS (o wzajemnej miłości pisałam tutaj) zaskoczył mnie tak, że wyrwało mnie z butów i gdyby nie mocne sznurówki to prawdopodobnie zostałabym kolejnym naturalnym satelitą ziemskim ;) Nie wspomnę tutaj o gigantycznym wytrzeszczu moich gałek ocznych. Po ostatniej komisji ZUS wydelegował mnie, na cały czerwiec, na rehabilitację leczniczą w trybie ambulatoryjnym w ramach prewencji rentowej :) Szczególnie przypadło mi do gustu hasło o prewencji rentowej. Cała akcja nastąpiła po tym jak to się dowiedziałam, iż robię słabe postępy i za rzadko chodzę na rehabilitację – taki pani ZUS-owa wydała wyrok. Dodam tylko, iż rehabilitację finansuję z własnej kiesy, bo na NFZ liczyć za bardzo nie można w tej kwestii, więc częstotliwość spotkań z rehabilitacją jest wyznaczana przez zasobność mojego portfela. Ale wróćmy do rzeczy: rehabilitacja fundowana przez ZUS będzie odbywała się w moim mieście, w niepaństwowej placówce, z basenem, saunami, siłownią i gabinetami przeznaczonym do specjalistycznych zabiegów. Poza tym dostałam kartkę z informacją jakie to atrakcje mnie tam czekają, a więc (radzę mocniej zawiązać sznurówki):
„Kompleksowa rehabilitacja lecznicza prowadzona jest na podstawie indywidualnie ustalonego programu ukierunkowanego na leczenie schorzenia będącego przyczyną skierowania na rehabilitację oraz na schorzenia współistniejące. Program uwzględnia w szczególności:
· różne formy rehabilitacji fizycznej, tj. kinezyterapię indywidualną, zbiorową i ćwiczenia w wodzie oraz zabiegi fizykoterapeutyczne z zakresu ciepłolecznictwa, krioterapii, hydroterapii, leczenia polem elektromagnetycznym wielkiej i niskiej częstotliwości, leczenia ultradźwiękami, laseroterapii, masażu klasycznego i wibracyjnego,
· rehabilitację psychologiczną, w tym między innymi psychoedukację i treningi relaksacyjne,
· edukację zdrowotną ukierunkowaną na przekazanie informacji w zakresie: 
- nauki zasad prawidłowego żywienia,
- znajomości czynników ryzyka w chorobach cywilizacyjnych, 
- podstawowej wiedzy o procesie chorobowym uwzględniającej profil schorzenia,
- znajomości czynników zagrożenia dla zdrowia w miejscu pracy,
- podstawowych informacji o prawach i obowiązkach pracodawcy oraz pracownika,
- udzielania instruktażu odnośnie kontynuacji rehabilitacji w warunkach domowych po zakończeniu turnusu rehabilitacyjnego.”

Kto się dziwił dlaczegóż to mnie z obuwia wytargało to myślę, że wyjaśniłam sprawę jak trzeba ;) A może ZUS czyta moje wypociny na tym blogu i postanowił ocieplić swój wizerunek i mnie, szarą obywatelkę, obdarować swoimi dobrami wszelakimi ;) Oczywiście nie omieszkam podzielić się wrażeniami z prewencji rentowej :)

Miłego dnia :)

wtorek, 24 marca 2015

Przychodzi Tuptuś do lekarza i okupuje stołek...

Grafika: www.dobrebadania.pl

Ostatnio często bywam w poczekalni pewnej kliniki o profilu mocno ortopedycznym. Wiadomo – jak człeka lekko naruszą operacyjnie to potem muszą kontrolować co jakiś czas czy właściwie naruszyli i dziadostwa nie narobili. 
Nie zawsze mam ze sobą książkę czy innego zabawiacza, więc zdarza mi się z nudów obserwować zgromadzone tam społeczeństwo. Rzuciły mi się w oczy dwa rodzaje zachowań, które umieściłam w kategoriach: brak logicznego myślenia i nadpobudliwość ruchowa z elementami agresji. W poczekalniach, jak powszechnie wiadomo, nie ma tylu krzeseł, by zasiadły zgromadzone tam tłumy. Chociaż w tej mojej klinice jest sporo miejsc do siedzenia i wielkie tłumy są rzadkością. Niestety wiele osób przybywa w celu odbycia wizyty z dość pokaźną obstawą, do tego nastawioną na okupację siedzisk przeznaczonych dla pacjentów. Nie wiem po co baba, wiek na me oko – lat 30, potrzebuje członków rodziny w ilości – sztuk trzy, by odbyć wizytę u specjalisty. Spójrzmy dalej – chłopak, lat około 20, w towarzystwie mamusi i tatusia. Ja nie mam nic przeciwko członkom rodzin i zacieśnianiu więzi rodzinnych w szpitalnych gmachach, ale te towarzyszące osoby bezmyślnie zajmują miejsca i ktoś kto przychodzi o kulach czy z ręką zaopatrzoną w ortezę, nie ma gdzie usiąść. A to towarzystwo udaje, że nikogo i niczego nie widzi – ważne, że doopa posadzona i można swobodnie oddawać się konwersacjom. Dodajmy, że osoby przychodzące do tego lekarza nie wymagają opieki i świetnie dają sobie radę same; ewentualnie potrzebują jednej osoby w sytuacji, gdy są świeżo po operacji.
Kolejny ciekawy obiekt do obserwacji to Tuptusie. Tuptusie chodzą tam i z powrotem po korytarzu zamiast posadzić zacne zakończenie pleców – oczywiście jak jest gdzie lub grzecznie podpierać ściankę lub tuptać w odosobnieniu, a nie przed „widownią” w postaci siedzących oczekujących. Chodzi taki czy taka przed oczami wydeptując ścieżkę męczennika, a mój poziom agresji rośnie. Chociaż może o to właśnie chodzi? Często są to członkowie świty poszkodowanego, którym nie udało się załapać na miejscówkę. Niektóre Tuptusie są agresywne – jak tylko otwierają się magiczne drzwi prowadzące do gabinetu to lecą na złamanie karku i atakują pielęgniarkę proszącą pacjentów z listy, po to żeby po raz któryś usłyszeć: Proszę czekać, pani ma wizytę umówioną na godzinę 12.40, a teraz jest 12.20.

Bez komentarza…

Dodam jeszcze, że nie jest to miejsce kojarzące się z typową placówką służby zdrowia – jest to przykład miejsca, gdzie pacjenci to ludzie, a nie zwierzyna, która koczuje pod drzwiami od 5 rano, żeby się dostać do specjalisty. Wizyty są umawiane na określone godziny i rzadko zdarzają się poślizgi.

piątek, 20 lutego 2015

Poborowe drżyjcie! Kobicina nadciąga ;)

Grafika: www.polki.pl

Dzisiaj wydali wyrok na Kobicinę ostatecznie potwierdzony – w przyszłym tygodniu będą ciąć, a właściwie dziurkować bark lewy :) Prawy już podziurkowali – w roku pańskim poprzednim. Może za dużo rękami w życiu machałam i mnie pokarało ;) W każdym razie część żywota spędziłam w dyskomforcie, aż w końcu znalazłam lekarzy, którzy dokonali właściwej diagnozy i w związku z tym reszta mojego życia będzie wyglądała nieco bardziej różowo.
Nawiązując do wątku służby zdrowia – jestem zmorą, zakałą i najgorszym koszmarem wszystkich pielęgniarek, które chcą mi pobrać krew czy też założyć kaniulę dożylną, czyli wenflon. Mam podobno dziwne żyły, które uciekają od igieł – no ja im się wcale nie dziwię, każdy by uciekał. W związku z tym ilekroć idę na jakieś krwiste pobory przypomina to małą masakrę: wychodzę pokłuta średnio 6 do 8 razy pozostawiając biedną pielęgniarkę mocno spoconą i sfrustrowaną. Dziś też mi pobierali… Pani pobierająca miła, sympatyczna, pochwaliła się, że niemowlakom krew pobiera, także boleć nie będzie i szybko, sprawnie wszystko pójdzie… Oj to się babina przejechała… Pobieranie krwi wyglądało tak jak zazwyczaj wygląda – babina się poddała i skończyło się na toczeniu krwi do słoiczka z dziwnej żyły pomiędzy dłonią i łokciem. Na szczęście jestem z tych co mają mocny nerw – w końcu lekarzem chciałam być, więc masochistyczne eksperymenty na moim ciele nie robią na mnie większego wrażenia. Ale na innych niestety tak… Pamiętam jak na studiach robili nam badania okresowe i kolejka stała na korytarzyku; pani pielęgniarka od krwi miała stanowisko przy ścianie w tymże korytarzyku. Wszystko odbywało się pięknie, radośnie i sprawnie, dopóki Kobicina nie zasiadła na pozycji strategicznej. Bidula pobierająca dar życia kłuje raz, drugi, trzeci… Po wykorzystaniu swojej inwencji twórczej w kierunku poboru metodami tradycyjnymi decyduje się na wbicie samej igły w dłoń, podstawia u wylotu słoiczek i mówi: Pani pompuje! Oczywiście stojący za mną ogonek studentów zaczął jak domino ulegać procesowi zielenienia i stopniowo osuwać się na podłogę. 

Zazwyczaj w miejscach związanych z poborem krwi słyszę: My sobie panią zapamiętamy ;) Jak pani następnym razem będzie miała zamiar przyjść to proszę mnie uprzedzić – zapłacę za uprzedzenie ;) Ubiorę w to koleżankę ;) Pani przyjdzie przed otwarciem przychodni, szpitala, żeby kolejki nie blokować ;) Jak długo żyję to takiego przypadku nie zaliczyłam ;)