Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szpital. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szpital. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 stycznia 2021

Pokaż kotku, co masz w środku...

Jakiś czas temu byłam na rezonansie magnetycznym głowy. Kto czytał post Obecność mózgu stwierdzono! dowiedział się, że to niezwykle interesujące doznanie, jeżeli rozpatrujemy je pod kątem doznań słuchowych. Niestety nie jest to atrakcja dla ludzi ze skłonnościami ku klaustrofobii. Każde badanie ma to do siebie, że po jakimś czasie dostajemy wynik tegoż procederu. Dostałam, więc, opis i płytkę z nagraniem. Opis na szczęście zawierał informacje jak najbardziej pozytywne: zmian patologicznych nie stwierdzono; odkryto tylko drobne niedociągnięcia w mojej głowie, ale nie będę na ten temat truć. 

Z wykształcenia jestem biologiem i jak na biologa przystało zainteresowałam się nagraniem, którego głównym bohaterem jest mój mózg. Przeglądając kolejne ujęcia natknęłam się na kilka niebanalnych obrazów, które mocno pobudziły moją wyobraźnię i nieco mnie przeraziły... A jednak mam kumpli, nie jestem sama... W zakamarkach mojej czaszki ukryło się kilka podejrzanych dziwaków...

Spójrzmy na zdjęcie powyżej... Postać jak najbardziej sugeruje brak kontaktu z rzeczywistością; gałki oczne skierowane ku górze i rozwarty otwór gębowy mogą wskazywać również na brak przytomności czy też wariactwo, które osiągnęło stadia końcowe. Ewentualnie można się tutaj doszukać wiecznie głodnego osobnika nastawionego na pochłanianie żywności, co akurat w moim przypadku pasuje jak ulał patrząc na moje umiłowanie do żarcia, a zwłaszcza do żarcia ciastek.

Zajmijmy się kolejną fotografią...

Pamiętacie serial animowany "Simpsonowie"? No czyż nie wyglądam tu jak Homer Simpson - ojciec rodu? Martwi mnie tylko ta zamurowana szczelina, która służy do przyjmowania pokarmów i mówienia. Może to przesłanie...? Kiedyś mnie los pokara i zlikwidują mi gębę, żebym tyle nie kłapała i nie wyjadała tych wszystkich dobroci świata doczesnego. Pocieszające jest to, że mam pofałdowaną powierzchnię mózgu, więc jest dobrze. Zawsze się martwiłam, że ta powierzchnia jest jak marynowana pieczarka i można po niej zjeżdżać na sankach.

Ujęcie nr 3...

To mnie przeraziło najbardziej! Straszna potworzina w tym łbie się zalęgła! Prawdopodobnie odpowiada za moją mroczą, nieujarzmioną stronę, która czasami wypełza i straszy ludzi. Do tego ma jakieś takie koślawe gałki oczne i wąsy - obym nie zmutowała w kierunku zezowatego mężczyzny.

Przejdźmy, po tych niezbyt miłych przeżyciach, do zdjęcia nr 4...

Słodziutki potwór wstydziaszek, który łapkami zakrywa sobie oczka. Niepokojąca jest ta nadmierne rozbudowana obręcz barkowa i muskulatura, która ją pokrywa... Czyżbym skrywała w sobie zapędy do zostania kulturystą? Znowu ten facet wyłania się zza winkla. Pozostając w klimatach słodziakowatości zerknijmy na ostatnie ujęcie - nr 5, bo przecie nie będę Was zanudzać hordą fotosów z mych wnętrz.


Taki słodziutki niuniuś ze skłonnościami do turkucia podjadka - tak mi się to bynajmniej kojarzy. Ewentualnie jakiś wodny skorupiak lub nieogarnięty mięczak, a może trochę morda żółwia...?

Jak widać wędrówki po ludzkim łbie mogą stać się niezłą gimnastyką dla wyobraźni. I dają odpowiedź na nurtujące nas pytanie - czy jesteśmy sami? No nie jesteśmy! Nikt z nas nie jest sam, każdy ma takich fajnych kumpli w środku; trzeba ich tylko poznać i odpowiednio wykorzystywać ;) 

piątek, 8 stycznia 2021

Obecność mózgu stwierdzono!

Rezonans magnetyczny głowy to nieinwazyjne, bezbolesne badanie, któremu poddajemy się wtedy, gdy coś z naszym łbem jest nie tak. Niekoniecznie musi być nie tak z łbem, bo zbadać można różne części naszego korpusu. Ba! Nawet całe ciało można przerezonansować po uiszczeniu stosownej opłaty - około 1000 złotych polskich.

Tyle tytułem wstępu technicznego, żeby tylko o bzdurach nie pisać ;) 

Takie badanie odbyłam w tym tygodniu i dostarczyło ono wielu przeżyć, na tyle innych, że postanowiłam stworzyć niniejszą wypowiedź pisemną. Badanie wymaga od nas pozbycia się metalowych przedmiotów, co w moim przypadku było nie do końca wykonalne, gdyż tytanowej kotwiczki z barku nie mogłam się pozbyć z powodów chyba wszystkim zrozumiałych, ale biustonosz z drutami ochoczo zdjęłam w kabinie przebieralniczej. Drucik z maseczki jednorazowej też musiałam wydłubać. Następnie udałam się do właściwego pomieszczenia, w którym czekała na mnie duża szuflada lub jak kto woli lada z foremką na głowę i takim wałkiem, który pod kolanami ląduje co zdecydowanie ułatwia wyleżenie podczas tego badania. No i oczywiście tunel z tworzyw różnorakich, do którego szuflada wjeżdża.

Od bardzo miłej pani obsługującej dostałam jeszcze stopery do uszu. Po zdjęciu obuwia zaległam na ladzie, a głowę wsadziłam do foremki. Miła pani obsługująca dodatkowo ustabilizowała ją jakimiś gąbczastymi wałkami i zakryła mi ją jeszcze czymś w rodzaju ażurowej klapki pasującej do dolnej części formeki. Do prawej ręki dostałam sygnalizator w postaci gumowej gruchy z przewodem, gdyby była potrzeba natychmiastowego przerywania oględzin mojej twarzo- i mózgoczaszki. 

Nie mam klaustrofobii, ale to całe opakowanie łącznie z maseczką na twarzy wprowadziło mnie w dziwny stan niepokoju, zwłaszcza po tym jak zostałam już wsunięta do tunelu. Nad głową miałam dwa pasy startowe świateł wmontowane w sufit, który zawisał bardzo blisko mojej twarzy. Zamknęłam oczy i odbyłam poważną rozmowę ze swoim panikatorem, żeby się ogarnął, bo nic się nie dzieje i zajął się czymś innym. Początkowo panikator był oporny i kazał mi obejmować dłonią tą gumową gruchę dość intensywnie, tak jakby od tej gruchy zależały losy świata. Biedna grucha musiała znosić nieznośny dotyk lepkiej, spanikowanej łapy. Dodatkowym wyzwaniem było powstrzymywanie się od poruszania. I tu zaczęłam czynić zaklęcia, żeby mi się kichać nie zachciało, nos mnie nie zaswędział czy jaki inny element albo ślina ściekająca nerwowo po gardle nie zaczęła mnie dusić, bo pomyliła drogę i pociekła do układu oddechowego. 

Kto odbywał to badanie to wie, że zestaw dźwięków wydobywających się z trzewi maszynerii jest głośny (tu trochę życie ratują stopery) i wyjątkowo urozmaicony. I chwała ci opatrzności za te dźwięki, bo dzięki nim przestałam myśleć o tym, że zostałam śledziem zapakowanym do puszki, tudzież pogrzebali mnie żywcem. A, że ja bujną mam wyobraźnię to ryki rezonansowe dostarczyły mi sporych wrażeń…

Na początku byłam świadkiem rozmowy dzięcioła z kosmitą. Chyba się kłócili, gdyż jeden przez drugiego darł japę emitując rytmiczne stuki i pokrzykiwania. Potem zaczęli do siebie strzelać. I tu mogłam zapoznać się z całą gamą dźwięków emitowanych przez broń ziemskiego i pozaziemskiego pochodzenia. Swoją drogą to czułam się jak tester fonii, która miała zostać użyta w grach komputerowych. Strzelanina się zakończyła i panowie, znaczy się dzięcioł i kosmiteł, przeszli do remontu. Prawdopodobnie montowali podwieszany sufit u leśniczego, bo odwiertów było sporo i w różnej tonacji. W międzyczasie pojawił się motyw kościelnych dzwonów, co nieco wytrąciło mnie z historyjki opartej na podsłuchiwaniu życia codziennego moich bohaterów i wprowadziło w konsternację: czyżby któryś jednak zginął i wystąpiła potrzeba zorganizowania pogrzebu? A zatem kto podwieszał sufit u leśniczego?!? Eee! Nie, nie! Za chwil parę znowu zaczęli do siebie strzelać. Nie miałam pewności czy byli sami, ponieważ ilość i częstotliwość serii z karabinów sugerowała, że pojawili się inni kosmici. Oby byli łaskawi dla mojego dzięcioła i nie zrobili z niego, na przykład, lampy ozdobnej w chacie u leśniczego. Tego się niestety nie dowiedziałam, bo zza zaświatów usłyszałam słaby głos miłej pani, że to koniec. Oczywiście koniec badania, nie mój i dzięcioła ;)

Badanie trwało około pół godziny, a dźwięki były przerywane momentami ciszy. Po wyznaczonym czasie wyjechałam z czeluści tej tuby i nieco zdezorientowana udałam się do przebieralni, gdzie założyłam biustonosz. Na pożegnanie dostałam płytkę z nagranym badaniem i informację, że wynik (opis) badania będzie za siedem dni. 

Najbardziej ucieszył mnie fakt, że nie odkryto w mojej głowie czarnej, pustej przestrzeni, sznurka między uszami, który trzyma owe uszy na miejscu czy gromady małych ludzików, które siedzą na układzie limbicznym i sterują za pomocą malutkich dźwigni moim nędznym żywotem. Jakoś od dziecka miałam taką wizję, że one tam siedzą i utrudniają mi życie ;) 

piątek, 18 grudnia 2020

Jak karmią w szpitalu?


W szpitalu miejskim w pewnym śląskim mieście spędziłam tydzień. Oczywiście nikt nie chce spędzać czasu w takim miejscu z własnej, nieprzymuszonej woli. Trafiłam tam w okolicznościach dość nieciekawych dla mnie o czym napisałam w poście: Jak COVID-19 uwolnił mój umysł, który zniewoliła borelioza...
Dzisiejszy wpis dedykuję paniom gotującym szpitalne posiłki oraz paniom salowym, które je roznoszą i podają pacjentom, w podzięce za to, że chce im się uśmiechać w obliczu tego wszystkiego z czym muszą się mierzyć każdego dnia.
Fotografie zamieszczone w tym poście bynajmniej nie wskazują na dziękczynny wywód pochwalny na cześć szpitalnego wyżywienia - wstawiłam je by zobrazować zjawisko karmienia chorych. Nawet mało bystry obserwator zauważy, że dupy nie urywa i bez pomocy z zewnątrz w postaci paczek żywnościowych przysyłanych przez rodzinę czy znajomych, długo na takim wikcie nie pociągniemy. No chyba, że jesteśmy w stanie prawie agonalnym.
Posiłki były wydawanie trzy razy w ciągu dnia: około 9.00, 12.00 i 18.00. Śniadania i kolacje zawsze składały się z zestawu standardowego: pieczywo, kostunia masła i dodatek. Dodatkiem były różne rzeczy, ale najczęściej dżem lub mały serek. 



Obiady też były lekkostrawne, a ich spożywanie nie groziło dorobieniem się nadwagi: gotowane ziemniaki, kasze, ryże, duszone mięso i surówki - najczęściej z podgotowanych warzyw. Czasami pojawiała się tylko treściwa zupa: gulaszowa czy jarzynowa z mięsną wkładką. Zestaw obiadowy to drugie danie lub zupa, żeby była jasność sytuacji - dwudaniowe szaleństwo zdarzyło się tylko raz podczas mojego pobytu.


W szpitalu wypada mieć swoje naczynia, ale jak się tam ląduje bez zapowiedzi i nie chce się zawracać nadmiernie łbów dobrym ludziom, żeby kolejną paczkę słali, to się korzysta z dobrodziejstw szpitalnych: kubeczki, sztućce, talerze. W związku z czym w przydziale dostał mi się kubek ze szczurkiem i superowy tasak z drewnianą rączką (patrz: zdjęcie na górze z parówką), który cieszył się na mojej sali dużym wzięciem, bo kroił niczym nóż mistrza kuchni rodem z Lidla. Obiady wszyscy otrzymywali na takich samych talerzach z gustownymi grafikami, na przykład z napisem: Służba zdrowia.
Dopóki byłam w stanie zmierzającym do prawie agonalnego i leżałam jak przysłowiowe warzywo na straganie w dzień targowy: nie miałam siły i nic mi się nie chciało czynić, to te porcje były aż za duże dla mnie. Nawet salowa załamywała ręce, że jak tak dalej pójdzie to zniknę. Sytuacja uległa zmianie po trzech dniach, gdy mój organizm zaczął się ponownie interesować zjawiskiem przyswajania kalorii w ilościach większych niż te gwarantujące funkcjonowanie w charakterze warzywa. Na szczęście w czasach pandemii zjawisko dostarczania prowiantu funkcjonowało w miarę sprawnie; odwiedzin nie było, ale mogły nas odwiedzać pakunki od bliskich i znajomych. Przypomniały mi się czasy dostawania prezentów w dzieciństwie :)
Aaa... W szpitalu można otrzymać pieczywo w ilościach większych niż to co widać na fotografiach. Panie salowe chętnie dokładały kolejną bułkę czy kromki chleba: zwykłego lub razowego. Zresztą wszystko było zawsze świeże i smaczne - o dziwo! Obiady też były bardzo dobre. Każdy posiłek podany z uśmiechem i dobrym słowem, więc też lepiej smakowało. Domyślam się, że taki szpital ma fundusze na żywienie pacjentów w ilościach mocno okrojonych i nic więcej nie jest w stanie zrobić poza tym uśmiechem i dobrym słowem. 
Kiedyś oglądałam program o więziennej stołówce w Polsce i zdecydowanie wybieram więzienie, jeśli pod takim kątem rozpatrywać porównanie ze szpitalem. 
Być może zastanawiacie się co w sytuacji, gdy nie mamy nikogo kto paczkę pod szpitalne progi nam dostarczy? Z moich doświadczeń wynika, iż na tym pieczywie, które dostaje się bez limitu można wyżyć kilka dni i nie dostać awersji chlebowo-bułczanej; poza tym zawsze znajdą się dobrzy ludzie, którzy poratują tym czy tamtym, co jest niezwykle budujące w tych czasach egoizmu i dostrzegania tylko czubka własnego nosa.
Grafika: evedaff

środa, 9 grudnia 2020

Jak COVID-19 uwolnił mój umysł, który zniewoliła borelioza...

Postanowiłam podzielić się moją historią, której główną bohaterką jest borelioza, a właściwie to neuroborelioza – podstępna choroba kameleon, która potrafi to o czym żadna inna nawet pomarzyć nie może. Mam nadzieję, że ta opowieść pomoże tym wszystkim, którzy męczą się z różnymi przypadłościami, wędrują od lekarza do lekarza, lądują w szpitalach i najczęściej słyszą, że nie wiadomo jakie są przyczyny takiego stanu.

12 października 2020 roku dostałam zwolnienie lekarskie z powodu bardzo złego samopoczucia, które zaczęło się biegunką. Zrobiłam się słaba, miałam gorączkę, nie miałam apetytu; jedyne co mi przychodziło z łatwością to bezmyślne zaleganie na łóżku. Lekarz rodzinny, z którym rozmawiałam, wskazał na infekcję wirusową, natomiast z chwilą gdy stracę węch i smak prosił, by zadzwonić po skierowanie na test na koronawirusa.

13 października obudziłam się bez węchu, a smak czułam tylko lekko kwaśny (nie miałam zatkanego nosa jak to bywa przy przeziębieniu). Moje ogólne samopoczucie miało się zdecydowanie gorzej niż poprzedniego dnia. Zadzwoniłam do przychodni prosząc o teleporadę. Po rozmowie z lekarzem dostałam skierowanie na test. (W pracy miałam kontakt z 2 osobami zarażonymi koronawirusem, z jedną z nich spędziłam kilka godzin z powodu egzaminu z języka angielskiego; uczę w szkole, więc prawdopodobieństwo zetknięcia się z covidem było długie i szerokie).

14 października pojechałam zrobić test; cudem stamtąd wróciłam - z modlitwą na ustach, że nie padłam po drodze. W domu właściwie tylko leżałam ciężko oddychając. Każdy ruch sprawiał mi ogromny wysiłek. Byłam pewna na 200%, że jestem kolejnym zarażonym „szczęśliwcem”. Następnego dnia wstałam w jeszcze gorszym stanie: zaczęłam się dusić, zsiniała mi twarz i ręce oraz stopy. W akcie funkcjonowania ostatnich resztek rozumu zadzwoniłam po pogotowie i wybełkotałam co mi jest; przysłano do mnie karetkę dedykowaną podejrzanym z zakażeniem koronawirusem. Ratownicy zmierzyli mi saturację, która była zdecydowanie poniżej norm. Wyniku testu jeszcze nie miałam. W karetce podano mi tlen. Zostałam odwieziona do szpitala. Na miejscu dostałam jakieś kroplówki. Sprawdzono też wynik mojego testu – był ujemny, ale na podstawie zgłoszonych przeze mnie objawów i tych zaobserwowanych zamknięto mnie na oddziale w izolatce. Zrobiono drugi wymaz i test na przeciwciała z krwi – żadne bananie nie wykazało zakażenia koronawirusem, co wszystkich wprawiło w osłupienie. Profilaktycznie postanowiono podawać mi dożylnie antybiotyk: Biofuroksym 1,5 – rano i wieczorem. Zaczęły się poszukiwania winowajcy: zostałam poddana licznym badaniom krwi i moczu – w tym wymazy, posiewy, zrobiono mi EKG, RTG, USG, badano ciśnienie oraz osłuchiwano moje serce i płuca, mierzono gorączkę – żadne z tych badań/działań nie wykazało nic nieprawidłowego. Postanowiono mnie przenieść na oddział wewnętrzny, na którym przebywałam do 21 października 2020 roku.

I nagle zaczęły dziać się cuda...

W sobotę (17.10), po kilku dawkach antybiotyku, odzyskałam węch i smak oraz odeszło to ciężkie uczucie przy oddychaniu. Następnego dnia zaczęłam lepiej widzieć: mam wadę wzroku: +1,75 i +1,5; nie potrafiłam czytać bez okularów, ponieważ bardzo bolały mnie oczy – zwłaszcza lewe (ból fizyczny i po czasie pojawiał się efekt halo), a tu nagle czytam malutkie literki na ekranie telefonu i nic mnie nie boli. Miałam też wadę słuchu – zaczęłam słyszeć o wiele lepiej niż wcześniej.

W niedzielę (18.10) odkryłam, ze mam jakiś inny mózg – tak jakby ktoś zdjął z niego blokady: mówię szybciej, lepsza pamięć, opuściły mnie lęki, przestały drżeć mi ręce. Do tej pory utrzymanie szklanki w prawej ręce zawsze było naznaczone drżeniem; lewą nawet nie próbowałam tego robić; zaczęłam się nawet zastanawiać czy to nie początki stwardnienia rozsianego.

Z każdą dawką antybiotyku czułam jakby ktoś doładowywał mi wewnętrzną baterię: więcej energii, entuzjazmu, mocy. Często bywałam zmęczona, wręcz zdarzały się momenty gigantycznej ospałości  tak jakbym działała na zwolnionych obrotach. Potrzebowałam zawsze dużo snu, bo inaczej ciężko mi było funkcjonować w ciągu dnia.

Niestety na moje opowieści lekarze w szpitalu reagowali tekstami, że to niemożliwe, że antybiotyk nie mógł takich cudów zdziałać i tym podobne. Miałam wrażenie, że mają mnie za psychicznie chorą. Tylko jeden z nich zasugerował badanie w kierunku boreliozy, ale tym powinnam zająć się na własną rękę – oni są tylko od postawienia mnie na nogi.

Nie dawało mi to wszystko spokoju... Ponieważ jestem biologiem zaczęłam analizować fakty: skoro nie wykryto zakażenia wirusowego, bakteryjnego, wyniki innych badań są ok, nie jestem chora psychicznie i pomógł mi dość mocny antybiotyk to tylko jedna myśl przyszła mi też do głowy: borelioza lub neuroborelioza. Leżąc na szpitalnym łóżku zaczęłam szukać w internecie opracowań naukowych na ten temat i nagle do mnie dotarło dlaczego przeżyłam prawie całe swoje życie w innym ciele i skąd te wszystkie problemy ze zdrowiem. Największym jednak zaskoczeniem była ta zmiana w mojej głowie. Dodam jeszcze, że od dziecka chodzę po łąkach, lasach i kleszcza wyciągałam z siebie nie raz.

Postanowiłam spisać kolejne atrakcje „zdrowotne” i nie tylko, które mnie w życiu spotkały:

  1. W dzieciństwie w czasach szkoły podstawowej często bardzo bolała mnie głowa; badano mnie, ale nie znaleziono przyczyny. Dostałam tylko okulary do czytania, chociaż nie miałam wady wzroku.

  2. Zmieniło się moje zachowanie (mniej więcej od 4 klasy szkoły podstawowej): z otwartego, wesołego dziecka coraz częściej stawałam się zamkniętym w sobie, przestraszonym, zalęknionym człowiekiem, który siedzi w kącie i czyta książki. Pojawił się problem z okazywaniem emocji i odczuwaniem ich w odpowiednim natężeniu, który trwał do teraz.

  1. Zaczęłam mieć problemy z pamięcią i koncentracją, a byłam bardzo dobrą uczennicą; w pierwszej klasie szkoły podstawowej robiono mi testy na inteligencję i miałam ją ponadprzeciętną. Miałam problemy z zapamiętywaniem imion, nazwisk, dat; w szkole problem sprawiała mi historia – musiałam poświęcać sporo energii, żeby coś zapamiętać; zaczęły się problemy z orientacją w terenie – myliły mi się korytarze, ścieżki, itp.

  2. W okresie dojrzewania zaczęły mnie nawiedzać myśli samobójcze; w liceum było jeszcze gorzej; uczyłam się dobrze, ale moja głowa była jakaś inna – miałam wrażenie, że mam dwie osobowości w sobie.

  3. Chciałam iść na medycynę. Zrezygnowałam z tego przez drżące ręce, stwierdziłam, że nie mogę być lekarzem, któremu trzęsą się ręce. Poszłam na biologię, choć medycyna zawsze była moim marzeniem.

  4. Po skończeniu studiów dostałam pracę w szkole; bardzo dużo nerwów kosztowały mnie wystąpienia publiczne; do tej pory miałam z tym problem; wolałam siedzieć cicho z boku niż być na pierwszym planie i w centrum uwagi.

  5. Pojawiły się problemy z motywacją – zaczynałam różne rzeczy, ale żadnej nie doprowadzałam tak jak trzeba do końca.

  6. Interesowało mnie prawie wszystko; skończyłam 3 kierunki studiów podyplomowych, mnóstwo kursów: jestem księgową, kurs dietetyki, mam licencję nurka i inne. Nawiedzały mnie stany takiej nadaktywności, a z drugiej strony ospałość, zmęczenie.

  7. Zawsze pobolewały mnie stawy kolanowe; mam tzw. strzelające kolana; natomiast po studiach zaczęły mnie coraz częściej boleć stawy barkowe; odwiedzałam różnych lekarzy, różne badania mi robiono – poza rezonansem magnetycznym; nie było żadnej przyczyny tego bólu.

    W 2013 roku zrobiono też badanie na przeciwciała Borrelia burgdorferi, ale na podstawie otrzymanych wyników nie podjęto niestety tematu boreliozy (IgG – 3,52 RU/ml; IgM – 7,37 RU/ml).

    W 2014 roku ból barków stał się tak mocny, że w końcu wylądowałam w szpitalu na ostrym dyżurze – prześwietlenie i badania krwi nic nie wykazały. Postanowiłam udać się do specjalisty w Sport Klinice w Żorach. Tam mnie w końcu zdiagnozowano – zwapnienia tkanek miękkich; uszkodzone ścięgna – wykonano USG i rezonans magnetyczny. Zrobiono mi dwie artroskopie barków – w 2014 i 2015. Przyczyna tego stanu nie została znaleziona.

  8. W 2017 roku zaczęły się krwawienia z jelita grubego; pojawiły się też uporczywe biegunki. Udałam się do lekarza rodzinnego; zrobiono badania, w tym kolonoskopię – nie znaleziono żadnych przyczyn. Przez 2 miesiące miałam problem z tym jelitem – strasznie schudłam, ponieważ mogłam jeść tylko gotowane ziemniaki i marchew.

  9. Badania krwi każdorazowo wykazywały podwyższone OB; w dorosłym życiu utrzymujące się na poziomie około 20 – 30; notorycznie to bagatelizowano twierdząc, że to może ząb mnie bolał, itp.. Od 2012 wychodził mi też zdecydowanie podwyższony poziom cholesterolu.

  10. Miałam w życiu epizody uporczywego kaszlu, który trwał np. 2 miesiące i też nie znajdowano przyczyn.

  11. Na lewym nadgarstku kilka razy miałam tzw. ganglion, który znikał bez leczenia.

  12. Jako dziecko miałam gęste, grube, mocne włosy; teraz zostało 30% tej objętości; odkąd pamiętam włosy mi wypadały w dużych ilościach, pomimo stosowania różnych rzeczy – też naturalnych metod na wzmocnienie i przeciw wypadaniu. Paznokcie też miałam bardzo cienkie; od dentystów słyszę, odkąd jestem nastolatką, że mam delikatne zęby, tak jakby za mało w nich szkliwa było.

  13. Od wczesnego dzieciństwa cierpiałam na chorobę lokomocyjną.

  14. Zawsze jadłam strasznie dużo, zwłaszcza słodyczy, a mimo to nigdy nie cierpiałam na nadwagę; teraz już wiem dlaczego – trzeba było to całe zamaskowane towarzystwo mikrobowe wykarmić.

Po wyjściu ze szpitala zaczęłam szukać lekarzy, którzy specjalizują się w leczeniu boreliozy, zwłaszcza takiej, której nikt nie leczył od wielu lat. Trafiłam do neurologa zajmującego się leczeniem chorób odkleszczowych metodą ILADS. Od tego czasu moja wiedza na temat boreliozy przeszła kosmiczną rewolucję – postaram się w skrócie wymienić to co najważniejsze:

- kleszcz, który nas ugryzie może wstrzyknąć nam cały koktajl mikroorganizmów chorobotwórczych: wirusy, bakterie i grzyby, nie tylko bakterie wywołujące boreliozę; dlatego warto zainteresować się tematem koinfekcji,
- rumień, który pojawia się po ugryzieniu przez kleszcza lub jego brak to nie jest wyznacznik zarażenia; ugryzienie przez kleszcza, który jest nosicielem groźnych bakterii wcale nie musi wiązać się z wystąpieniem rumienia (u mnie nigdy taki rumień nie wystąpił),
- bakterie wywołujące boreliozę to jedne z najsprytniejszych bakterii na świecie – potrafią się ukrywać w organizmie pod postaciami, których nie wykryją żadne testy; kwestia testów na boreliozę to temat rzeka; kluczowe jest tutaj trafienie na bardzo dobrego specjalistę, który na podstawie wywiadu z nami na temat przebytych chorób i interpretacji wyników różnych badań odpowiednio nas pokieruje,
- sposób leczenia boreliozy przez lekarzy rodzinnych powinien zostać zmodyfikowany; gdyby boreliozę dało się u każdego wyleczyć antybiotykoterapią trwającą miesiąc to nie byłoby tej całej rzeszy przypadków cierpiących przez wiele lat i szukających jak błędni rycerze pomocy u specjalistów lub co gorsza kończących jako wraki ludzi czy denaci.

To tak w skrócie, pewnie nie raz napiszę jeszcze o boreliozie i jej leczeniu.

A czymże jest ta neuroborelioza? To odmiana boreliozy, która zaatakowała układ nerwowy; jest kameleonem wśród chorób i podszywa się pod inne choroby: najczęściej reumatologiczne, dermatologiczne czy neurologiczne. Moja neuroborelioza w 2020 roku postanowiła pobawić się ze mną w COVID-19, ale dzięki temu moje życie w końcu się zmieniło i po wielu latach zacznie wyglądać tak jak powinno; przestanie mnie dręczyć wrażenie, że mam w sobie dwie osobowości, odzyskam w pełni umysł i ciało, którymi do tej pory rządziła borelioza i współtowarzysze. Tylko ja wiem jak bardzo różni się mój mózg od tego, który znałam całe życie; tylko ja wiem ile siły i determinacji kosztowało mnie funkcjonowanie w życiu codziennym na takim poziomie na jakim funkcjonowałam. Mój układ odpornościowy jest chyba ze stali skoro wytrzymał kilkadziesiąt lat walki z wrogiem i nie skończyłam jako inwalida czy nieboszczyk. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale pandemii koronawirusa będę wdzięczna do końca życia za to, że dzięki niej urodziłam się po raz drugi...

Leczenie, któremu się poddałam nie jest łatwe i nikt też nie dał mi gwarancji, że pozbędę się na zawsze z organizmu krętków borelii i innych mikrobów towarzyszących temu świństwu, ale nie poddam się, ponieważ nie mam ochoty po raz kolejny przekonywać się jak to jest po drugiej stronie mostu, kiedy brakuje ci tlenu i zastanawiasz się czy po raz ostatni patrzysz na świat i słyszysz bliskich...
Takich historii jak moja znajdziecie w Internecie mnóstwo: dramaty mniejsze i większe, wędrówki po szpitalach, lekceważenie ze strony lekarzy, nietrafione diagnozy, wmawianie depresji, hipochondrii i co tam chcecie. A to „tylko” borelioza...

Grafika: evedaff

wtorek, 24 marca 2015

Przychodzi Tuptuś do lekarza i okupuje stołek...

Grafika: www.dobrebadania.pl

Ostatnio często bywam w poczekalni pewnej kliniki o profilu mocno ortopedycznym. Wiadomo – jak człeka lekko naruszą operacyjnie to potem muszą kontrolować co jakiś czas czy właściwie naruszyli i dziadostwa nie narobili. 
Nie zawsze mam ze sobą książkę czy innego zabawiacza, więc zdarza mi się z nudów obserwować zgromadzone tam społeczeństwo. Rzuciły mi się w oczy dwa rodzaje zachowań, które umieściłam w kategoriach: brak logicznego myślenia i nadpobudliwość ruchowa z elementami agresji. W poczekalniach, jak powszechnie wiadomo, nie ma tylu krzeseł, by zasiadły zgromadzone tam tłumy. Chociaż w tej mojej klinice jest sporo miejsc do siedzenia i wielkie tłumy są rzadkością. Niestety wiele osób przybywa w celu odbycia wizyty z dość pokaźną obstawą, do tego nastawioną na okupację siedzisk przeznaczonych dla pacjentów. Nie wiem po co baba, wiek na me oko – lat 30, potrzebuje członków rodziny w ilości – sztuk trzy, by odbyć wizytę u specjalisty. Spójrzmy dalej – chłopak, lat około 20, w towarzystwie mamusi i tatusia. Ja nie mam nic przeciwko członkom rodzin i zacieśnianiu więzi rodzinnych w szpitalnych gmachach, ale te towarzyszące osoby bezmyślnie zajmują miejsca i ktoś kto przychodzi o kulach czy z ręką zaopatrzoną w ortezę, nie ma gdzie usiąść. A to towarzystwo udaje, że nikogo i niczego nie widzi – ważne, że doopa posadzona i można swobodnie oddawać się konwersacjom. Dodajmy, że osoby przychodzące do tego lekarza nie wymagają opieki i świetnie dają sobie radę same; ewentualnie potrzebują jednej osoby w sytuacji, gdy są świeżo po operacji.
Kolejny ciekawy obiekt do obserwacji to Tuptusie. Tuptusie chodzą tam i z powrotem po korytarzu zamiast posadzić zacne zakończenie pleców – oczywiście jak jest gdzie lub grzecznie podpierać ściankę lub tuptać w odosobnieniu, a nie przed „widownią” w postaci siedzących oczekujących. Chodzi taki czy taka przed oczami wydeptując ścieżkę męczennika, a mój poziom agresji rośnie. Chociaż może o to właśnie chodzi? Często są to członkowie świty poszkodowanego, którym nie udało się załapać na miejscówkę. Niektóre Tuptusie są agresywne – jak tylko otwierają się magiczne drzwi prowadzące do gabinetu to lecą na złamanie karku i atakują pielęgniarkę proszącą pacjentów z listy, po to żeby po raz któryś usłyszeć: Proszę czekać, pani ma wizytę umówioną na godzinę 12.40, a teraz jest 12.20.

Bez komentarza…

Dodam jeszcze, że nie jest to miejsce kojarzące się z typową placówką służby zdrowia – jest to przykład miejsca, gdzie pacjenci to ludzie, a nie zwierzyna, która koczuje pod drzwiami od 5 rano, żeby się dostać do specjalisty. Wizyty są umawiane na określone godziny i rzadko zdarzają się poślizgi.

piątek, 20 lutego 2015

Poborowe drżyjcie! Kobicina nadciąga ;)

Grafika: www.polki.pl

Dzisiaj wydali wyrok na Kobicinę ostatecznie potwierdzony – w przyszłym tygodniu będą ciąć, a właściwie dziurkować bark lewy :) Prawy już podziurkowali – w roku pańskim poprzednim. Może za dużo rękami w życiu machałam i mnie pokarało ;) W każdym razie część żywota spędziłam w dyskomforcie, aż w końcu znalazłam lekarzy, którzy dokonali właściwej diagnozy i w związku z tym reszta mojego życia będzie wyglądała nieco bardziej różowo.
Nawiązując do wątku służby zdrowia – jestem zmorą, zakałą i najgorszym koszmarem wszystkich pielęgniarek, które chcą mi pobrać krew czy też założyć kaniulę dożylną, czyli wenflon. Mam podobno dziwne żyły, które uciekają od igieł – no ja im się wcale nie dziwię, każdy by uciekał. W związku z tym ilekroć idę na jakieś krwiste pobory przypomina to małą masakrę: wychodzę pokłuta średnio 6 do 8 razy pozostawiając biedną pielęgniarkę mocno spoconą i sfrustrowaną. Dziś też mi pobierali… Pani pobierająca miła, sympatyczna, pochwaliła się, że niemowlakom krew pobiera, także boleć nie będzie i szybko, sprawnie wszystko pójdzie… Oj to się babina przejechała… Pobieranie krwi wyglądało tak jak zazwyczaj wygląda – babina się poddała i skończyło się na toczeniu krwi do słoiczka z dziwnej żyły pomiędzy dłonią i łokciem. Na szczęście jestem z tych co mają mocny nerw – w końcu lekarzem chciałam być, więc masochistyczne eksperymenty na moim ciele nie robią na mnie większego wrażenia. Ale na innych niestety tak… Pamiętam jak na studiach robili nam badania okresowe i kolejka stała na korytarzyku; pani pielęgniarka od krwi miała stanowisko przy ścianie w tymże korytarzyku. Wszystko odbywało się pięknie, radośnie i sprawnie, dopóki Kobicina nie zasiadła na pozycji strategicznej. Bidula pobierająca dar życia kłuje raz, drugi, trzeci… Po wykorzystaniu swojej inwencji twórczej w kierunku poboru metodami tradycyjnymi decyduje się na wbicie samej igły w dłoń, podstawia u wylotu słoiczek i mówi: Pani pompuje! Oczywiście stojący za mną ogonek studentów zaczął jak domino ulegać procesowi zielenienia i stopniowo osuwać się na podłogę. 

Zazwyczaj w miejscach związanych z poborem krwi słyszę: My sobie panią zapamiętamy ;) Jak pani następnym razem będzie miała zamiar przyjść to proszę mnie uprzedzić – zapłacę za uprzedzenie ;) Ubiorę w to koleżankę ;) Pani przyjdzie przed otwarciem przychodni, szpitala, żeby kolejki nie blokować ;) Jak długo żyję to takiego przypadku nie zaliczyłam ;)