Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niskie ciśnienie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niskie ciśnienie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 kwietnia 2016

W ramionach hipotonii, czyli jak sobie zrobić dobrze dezodorantem do stóp… ;)


Grafika: gyanwalebaba.com

Niskie ciśnienie… Moja zmora, z którą muszę walczyć, zwłaszcza jak ciśnienie atmosferyczne dodatkowo dobija mnie do gruntu. Czasami jest zabawnie, czasami mniej zabawnie, a czasami mam ochotę postymulować się prądem przegryzając pierwszy lepszy kabel nasycony uporządkowanym strumieniem elektronów, który mi się rzuci w oczy ;) W każdym razie ktoś kto nie ma z tym problemu, nie jest w stanie zrozumieć jak wygląda żywot takiego niepostymulowanego boroka ;).
Z przeszłości pamiętam zatroskane postawy społeczne zamknięte w ludzkich ciałach, które miały wątpliwą przyjemność spać ze mną w jednym pomieszczeniu. Co poniektórzy zastanawiali się czy ja przypadkiem nie umarłam podczas snu, gdyż w ogóle nie było słychać i widać, że oddycham ;) Więc kończyło się to często jakimś obszarpywaniem mojego jestestwa błąkającego się w innych wymiarach i wyrywaniem mnie ze snu.
Czasami po prostu nie mam siły ruszać żadną częścią ciała, dopóki się odpowiednio nie nafutruję kofeiną, żeń-szeniami i innymi wynalazkami. A i tak potem lezę do łazienki i używam dezodorantu do stóp w charakterze odżywki do włosów; oczywiście opamiętanie następuje po jakimś czasie, ale co sobie narobię dobrze to moje ;) Wiecznie też czegoś szukam jak owca z uszkodzonym błędnikiem i sklerozą gigantem, która poszukuje trawy na wyścielonych trawą halach wiosenną porą ;)
Niestety muszę się również stawiać w robocie, a tam nie ma zmiłuj; napada mnie horda wysokociśnieniowych, nadpobudliwych nastolatków żądnych interakcji pełną gębą. Jakoś ogarniam sprawę, a potem to nawet dochodzę do wniosków, że może to i dobrze, że ja taki lekko trzepnięty egzemplarz jestem, bo spora część tych bodźców do mnie nie dociera ;) Siedzę więc i kopię się po kostkach szczerząc zęby i tak mi się udaje nie zalec pod biurkiem w ramionach rozkosznej drzemki ;) Rzeczywistość dociera do mnie jak przez szybę lub gigantyczną ścianę galaretki owocowej i coraz częściej zastanawiam się nad obrabowaniem jakiejś nielegalnej fabryki montującej dopalacze, ale ciiii  ;) 
Jedyny sposób na to bym powróciła do żywych to intensywny ruch – prawie taki, że trzeba mnie z podłogi zdrapywać z wycieńczenia. O dziwo, potem mam takie tętno, że mogę po osiedlu na miotle bez napędu mechanicznego latać ;) Ale następnego dnia, gdy biometr niekorzystny, jest powtórka z rozrywki. I nie proponujcie mi tu wstawania o 5 rano, żeby maraton na golasa przebiec przed robotą, bo aż taką masochistką nie jestem ;) Ale gdyby ktoś miał jakiś sprawdzony sposób na kopa dla niskociśnieniowca to będę dozgonnie wdzięczna :) Nie chcę brać jakiś prochów na toto, no bo ileż tej chemii można w siebie pakować. Aaa… porady typu, że mam się z kimś kłócić, wkurzać, irytować, nie działają ;) Mój organizm jest jak atom z chwilą, gdy wpadnie w otchłań niskiego ciśnienia. Piszę o tym, bo jakiś czas temu aura i własne ciało raczyły mnie tak niskim ciśnieniem często i gęsto, że zaczęłam się zastanawiać czy ja to przeżyję ;)

A tymczasem miłego weekendu ;)

środa, 21 stycznia 2015

Trociny w głowie, a mózg na spacerze...

Grafika: www.polskieradio.pl

Koleżanka z pracy dopiero około 14.00 poinformowała mnie, że dziś strasznie niskie ciśnienie w całym kraju się panoszy. No, to już wszystko wiem! Jako niskociśnieniowiec, podczas napływów niżowych, działam tak, jakby ktoś napchał mi do głowy trocin i dodatkowo ciągle potrząsał moją biedną łepetyną. Możliwe też, że mam, jak ta blondynka z dowcipu, tylko sznurek w środku zamiast mózgu, żeby mi uszy nie odpadły od czaszki…

Zaczęło się od samego rana… Myję włosy, umyłam je balsamem ujędrniającym do ciała - dziękować Bogu - w porę zorientowałam się, że coś jest nie tak. Oczywiście użycie niewłaściwego środka do pielęgnacji doprowadziło do lekkiego opóźnienia na trasach porannych wędrówek przedpracowych. Wyszłam z łaźni, idę do kuchni: Kawy! Kawy! Kawy! Poszukuję mleka… Jest! Nie, nie, moja droga - nie ma: jest pusty kartonik - nocny Miś żerował i dokonał spustoszenia w mlecznych zapasach. Jego bezczelność nawet nie pokusiła się o schowanie dowodów rzeczowych.

Odziana do pracy w kurtkę, berecik i inne elementy namiętnie poszukuję rękawiczek… Cholera, no nie ma! Brak czasu wymusza na mnie opuszczenie lokalu bez rękawiczek, a berecik założyłam profilaktycznie - gdyby ten sznurek w głowie funkcjonujący tymczasowo jako mózg się zerwał to przynajmniej uszy mi nie odpadną ;) Docieram do pracy i cóż się okazuje! Po ściągnięciu ze łba beretu rękawiczki mam na dnie beretu. Dobrze, że uszy mam na miejscu. Popadam w zadumę… Mijające lata, stresująca praca, życie na Śląsku - dość mocno chyba przyspieszyły proces degeneracji komórek mózgowych. O pracy pisać nie będę, bo nie chcę się pogrążać…

Wychodzę z pracy… Zbliżam się do swojego samochodu, pstryk, pstryk kluczykiem… Pstryk, pstryk - odpowiada samochód. Biorę się za drzwi - zamknięte! Toż mnie jeszcze dziś zatrzaśnięciem zamków w osobistym aucie pokarało - klnę pod nosem i szarpię klamkę! Za chwilę słyszę: Kobieto! Włamujesz się do mojego auta ;) Koleżanka ma identyczny samochód jak ja, ta sama marka, ten sam kolor… Ten należący do mnie stoi nieco dalej... Zazwyczaj mój mózg ma to zakodowane, ale nie dziś… 

Wracam do domu… Przynajmniej obiad mam gotowy, tylko odgrzewać i ciamać - w niedzielę zrobiłam zapasy zupy krem z rozmaitości. Zadowolona wyciągam gar, odmierzam porcyjkę do miski i sru do mikrofalówki. Czekam, głodna jestem. Szykuję sobie w międzyczasie troszkę serka żółtego do posypania mojej zupy, małą grzankę i plaster szynki parmeńskiej. Bim, bam! Jest obiad! Wyciągam michę, biorę łychę i pakuję zupę do otworu gębowego. Osz… ku…, co jest?!? Gazowana zupa?!? I czar pryska - mój obiad, pomimo tego, iż był w lodówce został zaatakowany przez mikroby i uległ zepsuciu w postaci zagazowania? A może nie był w lodówce? Na pocieszenie została mi kroma z plastrem szynki i potartym żółtym serem. 

Dzień się jeszcze nie skończył, ale postanowiłam zalec na kanapie i się nie ruszać. Boję się, że zaatakują mnie bambosze, pies mnie wyrzuci z domu albo ja wrzucę brudne ubrania do klozetu zamiast do pralki (już tak kiedyś zrobiłam).

Trociny opuśćcie moją biedną głowę!