Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 lutego 2021

Zrób sobie domowy ser...


Dzisiejszy kącik kulinarny zachęca do zrobienia niezwykle interesującego sera, który przypomina mozzarellę. Każdy może sobie w domowym zaciszu wyprodukować to cudo, a na fotografii moje osobiste dzieło serowe. W trakcie procesu produkcyjnego można dorzucić różne różności i stworzyć ser dosmaczony: pieprzowy, szczypiorkowy, paprykowy - ogranicza nas tylko fantazja.
Ser powstał na podstawie propozycji przedstawionej w tym filmiku (z małymi modyfikacjami):


Składniki:

- 1 l mleka 3,2% - kupione w sklepie w butelce - świeże
- 250 g kwaśnej śmietany 18%
- 3 jajka
- 2 płaskie łyżeczki soli

Serek wyszedł pyszny! Delikatny, mleczny i co najważniejsze jest banalnie prosty do wykonania. Należy się wcześniej zaopatrzyć w chustę serowarską lub użyć gazy/bawełnianej ściereczki; przyda się też mała forma serowarska; chustę i formę można kupić na allegro za śmieszne pieniądze.

Polecam i smacznego 🙂

piątek, 12 lutego 2021

Pasta z makreli co się sama pcha do gardzieli!

Tak sobie umyślałam, że raz w tygodniu będzie o jedzeniu. Może się oczywiście zdarzyć, że będzie częściej co jest bezpośrednio związane z faktem wielkiego uwielbienia dla jadła właścicielki tego miejsca. Ostatnio pojawiły się buły orkiszowe, no ale samych bułek nikt jeść nie będzie, więc dziś dorzucam pastę - smarowidło dla wielbicieli makreli.

Składniki:

- 1 duża, wędzona makrela - obrać z ości, mięso rozgnieść widelcem

- 1 mały, naturalny serek wiejski - 200g

- pęczek pietruszki - drobno posiekać

- kawałek pora - drobno pokroić

- 2 łyżki oleju lnianego - można zastąpić innym

- sól i pieprz do smaku - pieprz najlepiej świeżo zmielony

Wszystkie składniki mieszamy dokładnie w misce; można je również zblendować, wtedy uzyskamy kremową konsystencję. Pasta najlepiej smakuje ze świeżym, pełnoziarnistym pieczywkiem i ogórkiem kiszonym. Marianowi na ten przykład smakuje najlepiej sama wyjadana cichaczem z michy, tak żebym nie widziała 😉 A potem się nazywa, że ja to zjadłam tylko nie pamiętam kiedy, bo w pewnym wieku to pojawia się wybiórcza amnezja spożywcza 😉



Smacznego 🙂

poniedziałek, 8 lutego 2021

Dzieci w kuchni i grzyb atomowy gotowy!

Grafika: www.cafeleniwiec.pl

W dzieciństwie urządzaliśmy sobie z bratem, tak zwane, kuchenne niespodzianki. Zabawa polegała na tym, że wytypowany zamykał się w kuchni i przyrządzał „danie” dla drugiej osoby. Oczywiście wszystko się odbywało pod nieobecność rodziców. Z racji na to, że w tamtych czasach (lata 80-te) niewiele było w lodówce specjałów to nasze kuchenne szaleństwo ograniczało się do kruchych ciastek z dziurką posypanych cukrem i dżemu domowej roboty o smaku truskawkowym, podanych na milion sposobów. Były więc:
- kanapka z kruchych ciastek z dżemem w środku,
- kruszone kruche ciastka z kleksem z dżemu,
- torcik z kruchych ciastek z kremem dżemowym,
- gniecione kruche ciastka wymieszane z dżemem,
- dżem z posypką z kruchych ciastek.
Na zmianę zamykaliśmy się w tej kuchni i przygotowywaliśmy te mistrzowskie „dania” z dużym namaszczeniem. Oczekujący na degustację koczował w przedpokoju i najczęściej bawił się papierem toaletowym hurtowo nagromadzonym w mieszkaniu; budowało się z tego wieżę, na którą należało siąść i zrobić pierdut! Cała radocha była w tym upadku i masakrowaniu rolek cennego surowca. Niestety nie spotykało się to ze zrozumieniem ze strony rodzicieli. Wróćmy do ciastek… Niespodziankę przygotowaną przez „kucharza” należało spożyć z uśmiechem na ustach. Po kilku kolejkach takich eksperymentów kończyło się to tak, jak skończyć się powinno, czyli w otchłaniach porcelanowej muszli klozetowej ;)

Inny wyczyn kulinarny stworzony w duecie z braciszkiem to produkcja krówek domowej roboty: schajcowaliśmy wtedy część półki wiszącej nad zlewem ratując palącą się patelnię. Od tego czasu wiem, że palącej się patelni zawierającej tłuszcz nie zalewa się wodą, ponieważ uzyskujemy efekt grzyba atomowego. 

Do napisania powyższych wspomnień zainspirowała mnie opowieść znaleziona na www.forum.gazeta.pl, autorstwa - teresa104:
„Kiedyś jako dzieci wróciliśmy z bratem z kolonii, były wakacje, rodzice w pracy. I zapragnęliśmy odtworzyć wspaniały kolonijny przysmak, nieznany nam z domu, czyli pampuchy (drożdżowe kluski na parze). Wzięliśmy "Kuchnię polską" i tam z przepisu próbowaliśmy wyrobić te kluski i jakoś wciąż nie mogliśmy utrafić z konsystencją. Wreszcie wyszła cała mąka, jaka była w domu, brat poszedł zatem z moimi pieniędzmi zaoszczędzonymi na koloniach kupić surowca. Mojego majątku wystarczyło jeszcze na 3 kg mąki i drożdże. Kiedy ojciec wrócił z pracy, ujrzał na kuchennym blacie wielką górę suchych kłaków, których już nie byliśmy w stanie z bratem wyrobić naszymi siłami (ja ledwo nad ten blat wystawałam). Trudna rada, stary zdjął koszulę i wyrobił olbrzymią gulę ciasta, wciąż zresztą powiększającą się od drożdży. Resztę dnia wycinaliśmy szklankami kluski, które leżały na ściereczkach w całym domu, na balkonie, na szafkach, na stołach i partiami parowaliśmy je w garnkach na wszystkich palnikach. Powiem Wam... wreszcie najadłam się pampuchów. Na słodko, na słono, z masłem, z cukrem, z zupą, z kiełbasą, odgrzewane, na zimno, smażone, dopiekane, ojciec do pracy codziennie zabierał, matka też się starała, chociaż klusek nie lubi.”

Opis bardzo zadziałał na moją wyobraźnię i suszyłam zęby opluwając monitor. Najbardziej wzruszył mnie fragment dotyczący poświęcenia oszczędności, by surowiec zakupić potrzebny na pampuchy.

Pozostając w klimatach słodkości i zbliżającego się, wielgachnymi, pączkowymi krokami, tłustego czwartku zapraszam w wolnej chwili na post wspominkowy z wytryskiem w roli głównej - Gdy pączek atakuje cnotliwą kobietę... 😁

poniedziałek, 1 lutego 2021

A gdzie to pani takie bułki kupiła!?!


A pokłuję w oczy i się pochwalę jakie buły ostatnio zrobiłam. Pierwszy raz wzięłam się za produkcję pieczywa w domowym zaciszu. Sprawa okazała się banalnie prosta i mistrzem wyrobów piekarskich nie trzeba być, żeby taką radość kulinarną sobie sprawić. 
Oczywiście jak tylko się te moje osobiste buły upiekły rzuciłam się na jeszcze ciepłe. Przy końcówce pieczenia, gdy zapach rozsierdził mój zmysł powonienia, Marian trzymał mnie za lewą łydkę, żebym łba do piekarnika nie wsadziła i nie pałaszowała nie zważając na poparzenia każdego stopnia. Kto próbował świeżych wypieków ten wie, że to zguba i przekleństwo. Tylko zdrowy rozsądek powstrzymał mnie, by nie zeżreć wszystkiego, a ciężko się było powstrzymać. Marian też zżerał, żeby nie było, że tylko ja taka pazerna. Dobrze, że kilograma masła przy okazji nie wchłonęliśmy, tylko pół kilograma 😉 
Poniżej zostawiam przepis, gdyby komuś się zachciało i nie zdzierżył po obejrzeniu mych fotografii.

Bułeczki orkiszowe bez drożdży z pestkami dyni 😊

Składniki:
- 2 szklanki mąki razowej orkiszowej
- około 250 g jogurtu naturalnego
- 1 łyżka ksylitolu (można dodać cukier zwykły lub trzcinowy)
- 1 płaska łyżeczka soli
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 2 łyżki oleju rzepakowego dobrej jakości
- pestki dyni - około 1 szklanki

Wszystkie składniki zagniatamy na jednolite ciasto; formujemy kulki i lekko spłaszczamy; posypujemy pestkami dyni. Bułki układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na około 20-25 minut, 180 stopni (grzanie góra i dół, bez termoobiegu), pieczemy na złocisto-brązowy kolor.

Smacznego 🙂

wtorek, 26 stycznia 2021

Gdy nudne wiedziesz życie w kuchni, warzywka czasami chrupnij...


Surówki robi każdy i chyba każdy je lubi. Polecam te z kiszonej kapusty, gdzie możemy popuścić wodze fantazji i dorzucić oprócz kapusty rozmaite dodatki jak komu owa fantazja pozwoli popłynąć szerokim strumieniem szaleństwa. Poza tym kapusta kiszona to skarbnica zdrowia mająca cudowne działanie na nasze jelita i układ odpornościowy. Ja swoją nabywam u pana w budce, gdzie to ów pan kapustę robi wyśmienitą - podobno całe miasto się zjeżdża, żeby ten produkt nabyć. Rzeczywiście jest bardzo jędrna, ma wyważone smaki: kwaśny, słony i słodki. Pan od kapusty nie żałuje też marchewki, przypraw i pewnie serca, które wkłada w wyprodukowanie tego cuda. Kapusta ze sklepów typu markety może co najwyżej postać z boku i powzdychać lub popłakać z żalu, że tak nie smakuje. 

Na fotografiach suróweczka, która powstała z następujących składników:

- pół marchewki - zetrzeć na tarce o grubych oczkach

- kawałek pora - pokroić w cienkie paski

- kapusta kiszona - ilość wedle uznania

- pół jabłka - zetrzeć na tarce o grubych oczkach

- natka pietruszki - drobno posiekać

- łyżka miodu - najlepiej z pasieki

- trzy łyżki oleju rzepakowego - dobrej jakości

- sól, pieprz - do smaku

Wszystkie składniki należy wymieszać; odstawić na pół godziny i gotowe. Oczywiście wypadałoby dorobić do tego jeszcze resztę obiadu, na przykład proponowanego w poście Kacze piersi w objęciach kuchennego szaleństwa Kobietoskopowego ;)
Polecam dodawanie miodu do każdej surówki - podkręca smak i powoduje, że nasza mieszanka warzywna jest charakterna :) Warto poszukać miodu, który jest naprawdę miodem, a nie miodopodobnym tworem; ja swoje miody kupuję u sprawdzonych sprzedawców na allegro. 
Gdy już uporamy się ze wszystkimi elementami obiadu możemy zasiąść do konsumpcji i bez skrępowania podziwiać swoje apetyczne i kolorowe dzieła. Smacznego :)


Grafika: Eve Daff

piątek, 15 stycznia 2021

Ciasteczkowe eksperymenty, które upodobniły się do pięty...

Od jakiegoś czasu znęcam się nad wypiekami i potrawami zgodnymi z zaleceniami diety, którą jestem zmuszona stosować: cukier trzeba zastąpić zamiennikami, mąkę pszenną też zastąpić innymi wariantami. Odkrywam fascynujące lądy wypieków bez cukru, mąki pszennej, drożdży i paru jeszcze innych rzeczy. Eksperymenty nie zawsze są udane o czym już pisałam wieszając psy na mące kokosowej. Ale, że ja zwierz uparty, więc nie pozwolę, żeby jakaś tam mąka kokosowa dyktowała mi warunki. I tak razu pewnego narodził się pomysł, by wyszykować ciasteczka z tejże mąki i masła orzechowego. Poszperałam w sieci, powybierałam różne przepisy i zrobiłam, jak zwykle, nieco po swojemu. Już tak mam, że gotuję i piekę zawsze nieco po swojemu. I teraz zapewne tłum znawców krzyczy: Ty durna babo! To dlatego nic ci z tej mąki i ksylitoli sensownego nie wychodzi! Mądralińska po swojemu w garach miesza i potem ma breje i inne bebła! Otóż na swoje usprawiedliwienie mogę rzec, że gotowanie i pieczenie zawsze było moją pasją i co nieco wiem na ten temat; nawet udało mi się parę rzeczy zrobić i nikt po spożyciu nie umarł (można obejrzeć w zakładce Kulinarnie na tym blogu – nie, nie ofiary mojego żywienia, tylko poczynania kulinarne). 

Natomiast na zdjęciach zamieszczono ciasteczka, które uzyskałam z wymieszania w misce za pomocą łyżki następujących składników (ich ilości podaję na oko):

- 100g mąki kokosowej

- 100g masła orzechowego

- łyżka masła

- 2 jajka

- 1 łyżka ksylitolu 

- 1 łyżeczka (płaska) proszku do pieczenia

Z tego wszystkiego należy zagnieść ciasto, z niego uformować kulki i każdą z nich delikatnie spłaszczyć, a następnie umieścić na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Ciasteczka wstawiamy do nagrzanego piekarnika do 180 stopni i trzymamy tam około 15-20 minut, aż się zrumienią (grzanie góra i dół, bez termoobiegu). 

Oczywiście ksylitol można zastąpić miodem, zwykłym lub brązowym cukrem; ciastka można wzbogacić dodając rodzynki, żurawinę czy kawałki czekolady. Ciastka są bardzo sycące i z pewnością można je nazwać zdrową i wartościową przekąską jak ktoś ciastek jest spragniony, a nie do końca może jeść takie tradycyjne wypieki.

Marian powiedział, że wyglądają jak popękane pięty pana pracującego na budowie, co to nie używał pumeksu czy drapaka co najmniej od pół roku. Po zdegustowaniu orzekł, że bez popitki mogę tym mordować niewinnych ludzi i sprzedawać jako skuteczny środek zapychający japy nieznośnym babom ;) Nie wiem o co mu chodziło – przecież uprzedzałam, że są sycące ;) Mnie tam ciastka smakowały, zwłaszcza z gorącą herbatą lub mlekiem. W każdym razie mąka kokosowa to dla mnie wciąż zagadka i pewnie niejeden bluzg wydostanie się z mego otworu gębowego zanim pokochamy się miłością bezgraniczną ;) 

Grafika: evedaff

piątek, 8 stycznia 2016

Stefan i jego apetyczne sakiewki...


Stefan, jak to Stefan, cierpiał na syndrom turkucia podjadka kuchennego z naciskiem na słowo: podjadka. Było sobotnie popołudnie, które leniwie, ale niepokojąco zaczęło łechtać ściany Stefanowego żołądka niczym ślimak winniczek snujący się nieśmiało po liściu sałaty lodowej. Impuls nerwowy wysłany w obszary mózgu zarządzające ośrodkiem głodu wyzwoliły w mężczyźnie dość agresywnego turkucia. Zamarzyły mu się sakiewki z ciasta filo z jakimś fikuśnym nadzieniem. Widział takie w programie kulinarnym i od tej pory ciasto filo chodziło za nim prawie wszędzie i prześladowało go w najmniej odpowiednich momentach. 
Stefan był singlem po czterdziestce i na regularną pomoc niewieścich rąk nie miał co liczyć. Poza tym niewieście ręce, które czasami gościły w jego domostwie nie nadawały się do tego, by je wpuszczać w zakamarki męskiego, kuchennego królestwa. Nie zastanawiając się długo mężczyzna szybko się ubrał i niesiony pokusą kulinarnej rozpusty pobiegł do sklepu, w którym ciasto filo dumnie spoczywało na półce chłodni. Zapakował je do koszyka, do którego dorzucił jeszcze seler naciowy, mrożone kurki, kawałek sera pleśniowego i dwie małe, czerwone cebule. Pośpiesznie wrócił do domu i zabrał się za pichcenie.
Na patelni rozgrzał łyżkę klarowanego masła, dorzucił kurki, pokrojony seler na małe kawałki, cebulkę posiekaną drobno i trochę sera pleśniowego dla zaostrzenia smaku. Wszystko dusił do momentu, aż kurki zmiękły; następnie sypnął nieco przyprawy toskańskiej, czarnego pieprzu i soli morskiej. Farsz do sakiewek prezentował się i pachniał bosko. 


Stefan rozgrzał piekarnik do 180 stopni. Ciasto filo pokroił na kwadraty, a każdy płatek przesmarował roztopionym masłem. Ostudzony farsz zapakował do sakiewek i związał je specjalistycznymi sznurkami zrobionymi z folii aluminiowej.  Następnie umieścił swoje dzieło w piekarniku i trzymał je tam przez około 20 minut, aż ciasto filo nabrało pięknego, złocistego koloru.


Długie to były minuty oczekiwania. W końcu nastąpił moment szaleńczej radości i Stefcio wydobył swoje sakiewki z piekarnika. Wyszło sześć sztuk! Będzie się czym rozkoszować przez resztę soboty! Jak tylko sakiewki wystygły mężczyzna bez skrępowania wbił zęby w pierwszą z nich i oddał się singlowemu obżarstwu w towarzystwie kanapy, telewizora i swojego rudego kocura Cysia. 
Smacznego ;)


Grafika: Eve Daff

piątek, 30 października 2015

Zapiekany kogel-mogel z malinami, czyli smaki dzieciństwa grzechu warte :)

Zapiekany kogel-mogel z malinami

Często piekę Pavlovą - to takie moje ulubione ciacho, przy którego produkcji pozostaje mi sześć żółtek. Owe żółtka zazwyczaj wykorzystuję do wykonania pysznego deseru Crème brûlée lub popełniam kolejną rozpustę, czyli zapiekany kogel-mogel z malinami. To ekspresowy deser i doskonały na jesienne lub zimowe wieczory. Kto pamięta z dzieciństwa ucierane żółtka z cukrem ten z pewnością popadnie w zachwyt jedząc ten deser. 
A zatem...

Składniki (porcja dla 3 lub 4 osób):
6 żółtek
6 łyżek brązowego cukru (może być cukier puder lub zwykły cukier)
kilka kropelek olejku waniliowego
maliny (wykorzystałam mrożone; ze świeżymi malinkami deser jest jeszcze lepszy)

Mikserem ucieram żółtka z cukrem na gładką i puszystą masę. Dodaję kilka kropelek olejku waniliowego i dokładnie mieszam. Gotowy kogel-mogel przekładam do kokilek,  do których wcześniej włożyłam maliny. Kokilki wkładam do rozgrzanego piekarnika do 180ºC na ok. 10-15 minut. Piekę aż kogel-mogel się zarumieni. Wyciągam z piekarnika i jem na ciepło. Pyszna, jajeczna, słodka masa świetnie komponuje się z kwaskowatymi malinami - nic tylko się delektować i rozgrzewać smakami dzieciństwa.
Smacznego :)

Maliny w kokilkach zalane koglem-moglem

W piekarniku...

Kogel-mogel wyjęty z piekarnika - czas na łasuchowanie :)

Rozpływający się w ustach deser przenosi nas do raju :)
 Grafika: Eve Daff