Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zachowania społeczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zachowania społeczne. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 lipca 2021

Moje kwiatki posiane na blogach, czyli stara i durna jak odurzony zapachami natury osioł na makowej łące ;)

Pałając się działalnością pod tytułem prowadzenie bloga człowiek z własnej, nieprzymuszonej woli pisze również komentarze na innych blogach. Kiedyś dokonałam przeszukań sieciowych i odkryłam swoje "kwiatki" posiane na obcych polach. Pozwolę sobie je zacytować, gdyż jawi się to jako kolekcja niezwykłych zwierzeń, które wypłynęły z moich niespokojnych trzewi...

1. Moja rodzina poznała, na szczęście nie na własnej skórze, zabójcze oblicze PRL-owskiego budownictwa… Pewnej nocy spadł cały sufit w naszej łazience – dobrze, że nikogo tam nie było, bo to, co odpadło miało grubość około 1 cm. Oczywiście nikt się nie poczuwał do odpowiedzialności, bo ofiar nie było, to jaki mają Państwo problem.
Ale znam też radosne oblicze – dzięki "profesjonalnemu" budownictwu mogłyśmy z koleżanką porozumiewać się mówiąc do rurki z centralnego ogrzewania, która biegła w rogu ściany – widocznie nie była omurowana czy obetonowana i szpara znajdująca się w jej sąsiedztwie umożliwiała dysputy moje z sąsiadką mieszkającą piętro niżej :) A, że chodziłyśmy do tej samej klasy to było o czym konwersować, takie PRL-owskie łoki toki :)

2. Co do opowieści alkoholowych to jestem, stety lub niestety, z tych co mają łeb jak sklep – genetyka zrobiła swoje – mam to po tatusiu. W związku z tym ciężko mnie spić, no ale mam na swoim koncie wyczyny godne Oskarowej gali: kiedyś na wakacjach w Grecji urządziliśmy sobie z chłopem osobistym tournée po miejscowych dyskotekach; chyba wypiłam sporo jak na mnie, ponieważ następnego dnia dowiedziałam się, iż: zdobyłam złoty medal za taniec na barze, a miejscowe dyskoteki zapraszały nas ponownie – takie odstawiliśmy show (dobrze, że to na obcej ziemi było, bo w ojczyźnie to ze wstydu bym umarła). Poza tym upojona tymi procentami doprowadziłam do tego, że chłop osobisty prawie zszedł na zawał, ponieważ wsadziłam głowę pomiędzy barierki w balkonie i ni cholery nie dało się jej wyjąć ;) Biedak ten mój czerep jakoś wyciągnął, ale już był bliski wzywania pomocy technicznej. Człowiek stary i durny jak osioł na makowej łące ;)

3. W zamierzchłych czasach, gdy mieszkałam z rodzicami, robiliśmy, chyba, dziwne rzeczy: z dzieciakami z klatki, w której mi przypadło żyć wymyśliliśmy polowanie na pająki piwniczne, każdy podprowadził z domostwa jakiś słój i łaziliśmy po piwnicach w poszukiwaniu pająków ludojadów – śmiechu przy tym było, że aż łza się w oku kręci z sentymentalnym zawirowaniem. Pamiętam też jak wpadłam na zacny pomysł nałapania dżdżownic i poprzypinania ich klamerkami na sznurach przed blokiem, na których ludność blokowiskowa pranie wieszała :) Matka mnie prawie oskalpowała, jak się dowiedziała, że to ja jestem autorką tej nowoczesnej wystawy ziemnych bezkręgowców ;) To były czasy… :)

4. Znajoma ma dwójeczkę ślicznych dzieciątek. Pewnej nocy, jak już ululali z mężem pociechy, postanowili sobie urządzić erotyczny małżeński show… Zapalili świece, erotyczna bielizna, winko, zapach kobiety i pożądania unosi się w powietrzu… Następuje dziki, wyuzdany seks i… do pokoju włazi ich córka – 4-ro latka, zaspana, z tekstem, że miała okrutny sen i potrzebuje ululania. Znajomi oczywiście przerwali romantyczne uniesienia i idą z córcią do jej pokoju; dziecię usypia, a oni odetchnęli z ulgą, że nie musieli nic tłumaczyć… Następnego dnia… Ranek… Z pokoju wyłania się córcia i od progu pyta: Mamusiu, a pamiętasz, jak w nocy tak strasznie dyszałaś??? Co Ci było??? Mamusia zbladła, ale uruchomiła wszystkie szare komórki i rzecze: Wiesz, tyle świec się paliło, a one tlen zabierają… i mamusia się dusiła z braku tlenu…
Dziecko od tej pory ma traumę i gasi wszystkie świeczki ;)

I mój ulubiony przykład pytania od starszych dzieci: dawno temu, na praktyce prowadziłam lekcję o układzie rozrodczym człowieka… aż tu nagle pada pytanie:
- Proszę Pani, a czy to prawda, że sperma wybiela zęby?
Prawie padłam z wrażenia pod biurko, ale zachowawszy resztki zimnej krwi odpowiedziałam, że najnowsze badania naukowców nie mówią nic na ten temat :) O osobistych przeżyciach nie wspominałam, a dziecięcia nie dopytywały ;)

5. Skąd ja to znam… Zdesperowana, ze śliną toczącą się z pyska, byłam w stanie biec w piżamie w środku nocy do Tesco 24h. Teraz mieszkam w miejscu, gdzie nawet nocnego nie ma w zasięgu ręki, więc pozostaje mi czynna napaść na sąsiadów. „Chorzy” na przypadłość słodyczową nie są rozumiani przez osoby, które nie znają tego bólu; ja podobno nawet robię specjalną minę jak mam głód i specjalną minę jak dopadnę już coś słodkiego. 

6. Twój wpis odświeżył i w mojej łepetynie traumatyczne przeżycia fizjologiczne... Z moczem podchodzącym już do mózgu szukałam zjazdu na stację benzynową lub cokolwiek, pobiłam wtedy wszelakie rekordy prędkości, a jak dopadłam jakiegoś Orlena to byłam w stanie wymordować wszystkich ludzi z kolejki do WC. Zaspokojenie prymitywnej potrzeby robi z człowieka zwierzę ;)
Druga sytuacja dotyczy sprawy grubszego kalibru, nazywanej u mnie w domu – dwójką; opiszę ją ku przestrodze... Któregoś razu wybrałam się do rodziców piechotą, jakieś licho podkusiło mnie, żeby sobie kupić w warzywniaku paczkę moreli, którą spożyłam po drodze; posiedziałam u rodzicieli z godzinkę i wracam… Idę sobie, idę i czuję, że coś chce natychmiastowo opuścić moje jelita; bieg nie wchodził w grę – pogorszyłoby to zapewne sytuację; do domu, mojego i rodziców za daleko, krzaków nie ma, same łyse bloki dookoła, udało mi się wypatrzyć samotnie stojące garaże i tam, pomiędzy nimi, niestety, dokonałam spustoszenia. Jeżeli ktoś nie jadł suszonych moreli w większych ilościach to ostrzegam: działa z opóźnieniem, ale wyrywa z butów i nie ma zmiłuj, katastrofa pełną du.ą ;)

7. Pamiętam taki kawał ze szkoły podstawowej: Małgosia ma pierwszą miesiączkę. Nie wie biedna co się stało i pokazuje Jasiowi swój problem. Jasiu ogląda z wielkim zainteresowaniem, kiwa głową i rzecze z miną znawcy:
- Nie wiem… nie wiem… Jak na mój gust to ci jaja urwało!

8. Co do śmiesznych nazw produktów to mnie bawią: „Leśne skarby” – mój mózg uparcie wiąże te skarby z paniami lekkich obyczajów, które stoją przy leśnych dróżkach w oczekiwaniu na tirowych amantów. „Leśne skarby” to seria grzybów marynowanych; można nabyć w marketach. Grzyby marynowane w kontekście higieny osobistej tych Pań też mi się dobrze nie kojarzą ;)

Z nazwą OSRAM kojarzy mi się baton MARS; kiedyś dziecko znajomych mówi do mnie: A wie Pani, że od tyłu to SRAM? Dobrze, że wtedy nic nie miałam w buzi, tylko ślinę, bo dziecko mogłoby bez oka zostać :) Nie tyle rozbawiło mnie to SRAM, co tekst „od tyłu sram”; no ja też sram chyba od tyłu – jak każdy ;) Nie wiem, też jakoś wszędzie widzę fizjologię obdartą z romantyzmu.

Przypomniały mi się jeszcze wina „rasowe”, zwane jabolami, mózgojebami, bełtami i tym podobnymi. Bywałam czasami na różnych wsiach, nie będę pisać w jakich regionach Polski i moimi idolami, jeśli chodzi o nazwy tych specjałów były:
- „MAMROT” – no nazwa adekwatna, po większej ilości człek jedyne, co czynił to mamrotał, ale w smaku nie najgorsze, muszę rzec ;)
- „SPERMA SZATANA” – nie miałam odwagi próbować; mój, wtedy, niewinny, dziewiczy mózg nie zniósłby faktu niepokalanego poczęcia przez żołądek i narodzenia pomiotu szatana ;)
- „CZAR TEŚCIOWEJ” – nie wiem z czego toto było, nie wnikałam, ale może po wypiciu obraz teściowej zyskiwał w oczach pijącego ;)

Mieszkałam kiedyś dość blisko sklepu „Piotr i Paweł” i tam na dziale mięsno-wędliniarskim mieli prawdziwe cuda:
- salami bumerang (niestety po sklepie nie wolno rzucać),
- wędzonka z liszek (no liszki trochę oblechowate są, więc pewnie mniam, mniam ta wędzonka),
- szynka z liściem (ciekawe jakim? marihuanka?),
- smakołyk puchatka (nie, nie, nie jest to kiełbasa wypełniona miodem),
- kiełbasa palcówka polska :) (była smaczna, ale zawsze miałam problem natury egzystencjonalnej, aby prosić panią ekspedientkę o palcówkę ;D, bo to na dziale z obsługą się mieściło).

Ciąg dalszy być może nastąpi ;)

czwartek, 1 kwietnia 2021

Bikini na twarz, małe stopy i kaczy chód - oto recepta na dobre zamążpójście...

  Grafika: www.wiz.pl

Każda kobieta chce wyglądać dobrze, a jak mówi, że nie chce wyglądać – znaczy się kłamie. Ostatnio przypomniał mi się wątek chiński w moim życiorysie i pewien artykuł czytany w "Wiedzy i Życiu" o tym, ile jesteśmy w stanie znieść w imię piękna. 

Wracając do moich „ulubionych” Chin to pozwolę sobie zacytować stosowny fragment tegoż artykułu: 

„Spacerując po plaży w nadmorskiej miejscowości Cingtao w Chinach, można oniemieć z wrażenia na widok tamtejszych plażowiczek. Wiele z nich nosi bowiem na twarzy nylonową kominiarkę, nazywaną popularnie face-kini (bikini na twarz). Rzesze kobiet z chińskiej klasy średniej, a także te, które do niej aspirują, traktują ochronę przed słońcem niemal jak fetysz, podobnie jak przeznaczony do tego celu sprzęt. Opalenizna na twarzy kojarzy się w Chinach z prowincjonalnym pochodzeniem i pracą w polu.”

Fetyszystek wyżej opisywanych na żywo w Chinach nie widziałam, ale obsesja dotycząca białej jak mąka karnacji jak najbardziej rzuciła mi się w oczy i na oczy. Chińczycy, gdy tylko słońce wyjrzało zza chmur, wydobywali parasolki – szczególnie kobietki. Nie mam nic przeciwko parasolkom, ale z racji na to, że jest to naród wzrostu siedzącego psa to druty tych parasolek, często i gęsto, dziubały w głowę i poniżej, co soczyście komentowałam używając wyszukanej łaciny poetyckiej – przynajmniej tak sobie mogłam ulżyć w cierpieniach. W związku z tym, że mieliśmy opalone twarze (ja i inni uczestnicy wyprawy na chińską ziemię), mogłam przypuszczać, że takie ewenementy przyrodnicze rodem z kraju Chopina kojarzyły się autochtonom z robolami polowymi pierwszej kategorii, co to bez pługa nawet do toalety nie chodzą.

Ale wróćmy do wątku głównego… Niestety, face-kini to akurat jeden z łagodniejszych przykładów poświęceń składanych na ołtarzu mody:

Kilka lat temu „świat obiegła wiadomość o Jian Fengu, Chińczyku, który pozwał swoją żonę (niezwykle urodziwą) za to, że ta urodziła mu brzydkie dziecko. Przyparta do muru kobieta przyznała, że wydała krocie na kilkanaście operacji plastycznych, które odmieniły ją nie do poznania. Feng postanowił ją ukarać i złożył pozew o odszkodowanie, które w dodatku wygrał. Ta niesamowita historia to chwyt marketingowy jednej z chińskich klinik specjalizujących się w zabiegach chirurgii estetycznej. „Jedyne, czego musisz się obawiać, to fakt, że kiedyś na świecie pojawią się twoje dzieci!” – głosi jej hasło reklamowe. Sama historia nie jest jednak nieprawdopodobna. Chińscy celnicy wielokrotnie spotykali się z sytuacjami, kiedy w czasie odprawy paszportowej nie mogli poznać powracających do kraju obywateli, którzy po zagranicznych operacjach wyglądali zupełnie inaczej niż przed opuszczeniem kraju.”

Tutaj też moja złośliwa natura, która czasami wyłazi na wierch i kwiczy jak zarzynane prosie, uczepi się tym razem naszego kraju. Ileż to razy spotkałam się z przypadkiem kobiety, która bez makijażu do ludzi nie wychodzi, a co za tym idzie - bidula przyszłego kandydata na męża poznaje w makijażu, randkuje w makijażu, bierze ślub w makijażu, współżyje w makijażu, rodzi dzieci w makijażu i cóż się potem okazuje… Że dzidzia jakaś takaś nie podobnaś do ślicznej mamuni… O przypadkach pozwania w Polsce, z tego tytułu, nie słyszałam ;)

Po raz kolejny powróćmy do wątku:

„Bardzo popularnym zabiegiem, nie tylko w Chinach, jest sztuczne wydłużanie nóg. Wysoki wzrost to po bladej cerze kolejny najbardziej pożądany atut. Pacjenci godzą się więc na łamanie kości, by dodać sobie kilka centymetrów. Zabieg jest niezwykle bolesny i skomplikowany: lekarz dłutem chirurgicznym łamie obie nogi i zakłada na nie specjalny ortopedyczny stelaż, rozciągający kończyny przez kolejnych dziewięć miesięcy. W tym czasie w powstałej między kośćmi przerwie formuje się nowa tkanka. Zwolennicy tej metody – wśród nich coraz więcej jest Rosjan – zapewniają, że dzięki zabiegowi można dodać sobie nawet 10 cm. Okaleczanie nóg dla urody nie jest w Chinach niczym nowym. Od setek lat (ostatnie przypadki zdarzały się jeszcze w latach 50. ub. wieku) panował tam zwyczaj krępowania kobiecych stóp. Dziewczynkom we wczesnym dzieciństwie matki owijały stopy bandażami, zaginając przy tym ich palce i łamiąc kości śródstopia. Wszystko przez to, że mała stopa i ­ kaczkowaty chód pobudzały erotycznie tamtejszych mężczyzn, gwarantując dobre zamążpójście. Dowodem na to, że operacje estetyczne są w Państwie Środka powszechnie akceptowane, są m.in. wybory „Miss Plastic Surgery”. Nowy konkurs piękności zorganizowano po tym, gdy 18-letniej kandydatce Yang Yuan zabroniono udziału w wyborach miss Chin, ponieważ odkryto, że ma ona za sobą 13 operacji plastycznych.”

Jak to dobrze, że ja się w tych Chinach nie narodziłam, bo wizja wdrażania w życie tych zjawiskowych metod na upiększanie kojarzy mi się tylko i wyłącznie ze scenariuszem kiepskiego horroru.

środa, 24 marca 2021

Miś polerant i inne dziubdziusie drogowe...


Dziś słów parę o kierowcach i całym tym bajzlu, który można spotkać na drogach wszelakiego typu. Obiektywnym okiem patrząc nie nazwę się wirtuozem kierownicy, w tym temacie pokora i skromność zawsze wskazana: prawo jazdy zdobyłam będąc już w sędziwym wieku, czyli mając lat 28; w moich zamierzchłych czasach ludzie mieli prawko w wieku 17 lat. Nie chwaląc się, zdałam za drugim razem, ale wielkiej miłości do bycia kierowcą początkowo u siebie nie zanotowałam; po wielu latach jeżdżenia mogę powiedzieć, że lubię to robić; nie boję się jeździć w nowe miejsca, nie wpadam w panikę w sytuacjach trudnych – jeżdżę, bo naprawdę to lubię. Dorzucę też trochę statystyki: mandat dostałam raz w życiu, wypadków i kolizji z własnej winy: zero. Zatem uważam się za w miarę ogarniętego użytkownika drogi. 
Nie jeżdżę wulgarnie, chamsko, szpanersko, bezmyślnie, idiotycznie, pod wpływem alkoholu, itp., itd. 

Natomiast doznaję ciężkiej słabizny zderzając się z niektórymi kierownikami samochodów:
- jadę sobie za przypadkiem drogowym A, przypadek jedzie, nawet jak na moje oko, dość niemrawo; zaznaczam, że demonem prędkości nie jestem; zatem postanawiam przypadek A wyprzedzić; zabieram się dynamicznie za wspomnianą czynność i cóż się okazuje: przypadek A doznaje olśnienia, dokonuje wiekowego odkrycia i postanawia nagle wykorzystać maksymalną moc swojej bryki, dodaje gazu i w żaden sposób ja tym swoim, nie najgorszej jakości, rzęchem, nie jestem w stanie wykonać manewru wyprzedzania, co powoduje, że jestem zmuszona powrócić na pas drogi, z którego wystartowałam; dla mnie niebezpieczne chamstwo drogowe, a nierzadko spotykane…

- spotkanie z lanserem drogowym – koleś (nie spotkałam kobiety w takiej roli) siedzi mi na bagażniku, jakby mógł to wjechałby tym swoim przedłużeniem penisa w mój samochodzik, przebierając przy tym nogami na drodze w centrum miasta; rozumiem, że ciśnienie ma spore na zaprezentowanie możliwości swojej bryki, a tu takie ograniczenia na trasie - trafił się ruch, godzina szczytu i inne duperele skutecznie miażdżące możliwości wylansowania swojego mechanicznego cudeńka. Pozostawiam bez komentarza…

- niedzielni kierowcy... O matko i córko! – wyprowadzi na wybieg taki lub taka, najczęściej w weekend lub święta, ten swój wypolerowany ściereczką z mikrofibry samochodzik i jedzie tak, że nawet mnie, niespotykanie spokojnemu człowiekowi, w gaciach się gotuje; z namaszczeniem wprowadza ten swój wózek w zakręty, tak jakby źdźbło trawy rosnące na uboczu miało porysować wypolerowaną karoserię, a podmuch wiatru zostawić ślad na lśniącym lakierze; na drodze, gdzie wolno rozwinąć zawrotną prędkość 70 km/h jedzie ten nasz Miś-polerant w porywach 40 km/h. Też pozostawiam bez komentarza…

- samochodowe salony piękności - i tu niestety jestem zmuszona zbesztać kobiety; często widzę jak malują usta lub rzęsy czy poprawiają grubość warstwy pudru; nie wiem czy są to działania konieczne, gdy jest się kierowcą, ale widać wizerunek jest ważniejszy niż bezpieczeństwo; również pozostawiam bez komentarza mając nadzieję, że może jedna z drugą zastanowi się nad tym co czyni...

Takich perełek drogowych jest pewnie więcej na naszych kosmicznych drogach, a ich zachowania powodują, tylko i wyłącznie, wzmożone użycie słów powszechnie uważanych za wulgarne. Kierowców pod wpływem procentów nie komentuję; gdybym miała odpowiednią moc sprawczą dawałabym dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów jakichkolwiek, nawet taczki z cementem.

poniedziałek, 8 marca 2021

Instrukcja obsługi męskiego Homo sapiens'a...


Dziś, przekornie, pojeżdżę sobie po męskim nasieniu… a niech się obrażają ;) 
Znalazłam ciekawy artykuł na stronie: www.focus.pl i wykorzystałam to i owo - cytowane fragmenty pochodzą z tego właśnie miejsca. 

INSTRUKCJA OBSŁUGI MĘSKIEGO HOMO SAPIENS'A:

1. Dowiedz się, z kim masz do czynienia:

„Osobnik płci męskiej jest stworzeniem zdecydowanie mniej skomplikowanym do rozszyfrowania niż kobieta. Jak stwierdziła Helen Rowland: Kobiecie wystarczy, by poznała dobrze jednego mężczyznę, żeby zrozumieć wszystkich. Mężczyzna może poznać wszystkie kobiety i nie zrozumie żadnej.”

Zgadzam się w całej rozciągłości; schemat działania wszystkich osobników płci męskiej jest, zaskakująco, podobny – wystarczy rozpracować kilka, podstawowych, zachowań wymóżdżonych w męskich umysłach i jesteśmy w domku. Czyżby wynikało to z faktu: „Jak rozpoznać, czy mężczyzna ma właśnie ochotę na seks? Sprawdzić, czy oddycha.”
Wszechobecny, podobno, w ich mózgach seks jest paliwem dla wszelakich działań – strach pomyśleć, co oni mają w tych głowiznach, jeżeli to faktycznie prawda i dotyczy wszystkich męskich Homo sapiens’ów.

2. Faceci nie znoszą żeńskich doradców:

„Mężczyzna wie, że wie i biada kobiecie, która po dobroci próbuje wyperswadować mu własne zdanie. Dopóki samiec nie przejedzie się na własnym błędzie, do upadłego broni swojego zdania. Za dawanie dobrych rad, szczególnie tych trafnych, choć nieproszonych, gotów jest pogryźć.”

I tego nie rozumiem… Wielokrotnie zdarzyło mi się podważyć męski autorytet, kiedy to, wzięłam w dłoń instrukcję obsługi – po tym, jak szlag mnie trafił i wyłożyłam łopatologicznie, jak i co, ze sobą połączyć. Oczywiście nie spotkało się to z życzliwym przyjęciem i prawdopodobnie, gdyby była taka możliwość, dostałabym czymś w łeb. Mam sukcesy na polu montowania: kabiny prysznicowej, zestawu mebli oraz nakładania tynku strukturalnego.

3. Mowa ciała:

„Od momentu wyjścia przed jaskinię samiec musi nieustannie stać na straży swego terytorium i walczyć o kobietę. Niestety arsenał niewerbalnych środków męskiego flirtu jest dość ubogi. Ogranicza się do silnego wciągnięcia brzucha, wyprostowania sylwetki, by wydawać się wyższym, i napięcia mięśni. Czasem lekko rozstawi nogi i wysunie ku budzącej zainteresowanie samicy biodra. Najwięcej jednak powiedzą ci jego oczy – jest mistrzem w posyłaniu tak zwanego maślanego spojrzenia.”

Tu zbyt wielkiej filozofii nie trzeba – miesiąc wnikliwych obserwacji wystarczy, aby rozróżniać kilka podstawowych niewerbalizmów męskiego Homo sapiens'a; poza tym, ich przekaz jest tak nieskomplikowany, że kobieta bez problemu zorientuje się, o co chodzi.

4. Do chłopa - mów prosto:

„Z socjolingwistycznych badań Deborah Tannen wynika, że kobiety mówią, by nawiązać relację i stworzyć sieć porozumienia z rozmówcą. Mężczyźni traktują słowa jako strumień informacji, podkreślania własnych umiejętności i utrzymywania wiodącej pozycji. Męski mózg ma o jedną trzecią mniej połączeń między obiema półkulami, stąd słabsza komunikacja pomiędzy poszczególnymi ośrodkami jego procesora. Wynika z tego konieczność podawania facetowi prostych, konkretnych komunikatów, bez owijania w bawełnę, wieloznaczności i aluzji. Wówczas rozumie, a nawet zrobi to, o co się go prosi.”

Także, moje drogie panie, wysilanie się i tworzenie kwiecistych przemówień jest tylko stratą czasu i energii – są ciekawsze sposoby spożytkowania nadmiaru jednego i drugiego.

5. Kobieto - bądź jak rasowy pies myśliwski:

„Mężczyźni potrafią dość szybko rozpoznać kłamstwo, zdenerwowanie i agresywne nastawienie. Sami też z większą łatwością potrafią kłamać. Jeśli mężczyzna podczas szczerej rozmowy pociera nos lub oko, uciekając przy tym wzrokiem, z pewnością nie mówi prawdy. Gdy do tego niektóre słowa stają się niewyraźne, a on dodaje sformułowania typu: „uczciwie mówiąc”, „szczerze powiem” lub „przyznam z ręką na sercu” – łże jak z nut.”

Bardzo pouczające – komentować nie będę…

6. Kompromis – ważna sprawa:

„Sport i świadomość jedności z innymi kibicami to powrót do zakodowanego stanu wspólnoty myśliwych, którzy ruszali na polowanie, by dostarczyć rodzinie pożywienia. Zapamiętaj więc, że z mistrzostwami świata w piłce nożnej nikt nigdy nie wygrał. Nawet jeśli wiesz, kiedy jest spalony.”

Należy zostawić sporą swobodę w tej materii – niech sobie chłopaki pokibicują, popiwkują i nie warto się silić na zrozumienie tematu i mędzenie im za uszami: A po co tam idziesz? A znowu będziecie pili piwsko? I tym podobne…

7. Pochwal swojego Misia:

„Atawistyczna rola przywódcy stada sprawia, że każdy mężczyzna wymaga częstego uzupełniania poziomu komplementów. Nie dawaj mu rad, ale chwal za najdrobniejszą rzecz. Kiedy po godzinie wyjdzie z łazienki z naręczem kluczy, drabiną, skrzynką na narzędzia, z pokiereszowanymi rękami i stekiem niewybrednych przekleństw na ustach – wejdź tam i oniemiej z zachwytu: wiesz, nigdy jeszcze nie było tu tak jasno, wspaniale wymieniłeś tę żarówkę! Uwierzy…”

8. Prawdziwe znaczenie męskich słów:

„W książce „Dlaczego mężczyźni kłamią, a kobiety płaczą” zamieszczono podręczny słownik zwrotów często używanych przez facetów, wraz z prawdziwym znaczeniem tych słów:

Ładna sukienka. – Ładny biust.

Kocham cię… – Pokochajmy się teraz…

To interesujące… – Jeszcze o tym gadasz?

Słyszałem. – Nie mam pojęcia, co mówiłaś.

Świetnie w tym wyglądasz – Jeszcze jedna przymiarka czegokolwiek i umrę z głodu!

Pomóc Ci z obiadem? – Gdzie, do cholery, jest ten obiad?

Wezwij karetkę, chyba umieram! – Skaleczyłem się w palec.”

To chyba wiedzą wszystkie kobiety ;)

9. Prowokacja – zły pomysł:

„Przyznanie się do pomyłki przychodzi mężczyźnie z trudem i okupione jest rwaniem włosów z głowy. To niemal taki sam cios, jak niepowodzenie seksualne, które – jeśli partnerka chce samcowi złamać życie i sprowokuje go dwuznaczną uwagą na temat jego potencji czy umiejętności – może zakończyć się próbą samobójczą (choć w zdecydowanej większości kończy się próbą zmiany partnerki). Psycholog ewolucyjny David Buss wysnuł wniosek, że seksualność mężczyzny i jego wrodzona zazdrość o partnerkę prowadzą do tego, że – w przeciwieństwie do kobiet – panowie za najbardziej dotkliwą uznają zdradę fizyczną.”

10. Nie popełniaj tych samych błędów:

„Jeśli mężczyzna nie dzwoni, to znaczy, że mu nie zależy. Twoje wymówki na nic się nie zdadzą. Nie inicjuj zbyt często rozmów analizujących wasz świeży związek. W ten sposób możesz go tylko skutecznie spłoszyć. Nie zamęczaj go pytaniami o poprzednie dziewczyny. Kontroluj swoją paplaninę. Żaden facet nie wytrzyma dwugodzinnej opowieści o zimowych kreacjach twojego chihuahua. Możesz sobie popłakać na wzruszającym filmie, ale pochlipywanie z tego powodu, że nie pocałował cię na pożegnanie, jest ponad męską wytrzymałość Nie trzymaj się go kurczowo. Spotykaj się ze swoimi znajomymi i nie miej mu za złe, gdy on od czasu do czasu zechce spotkać się z kumplami. Jeśli nie jesteście jeszcze „po słowie”, nie roztaczaj przed nim wizji cudownego małżeństwa i licznej rodziny, nawet jeśli o tym marzysz.”

środa, 24 lutego 2021

Migawki z życia kobiety... Epizod 8: Moja pierwsza ofiara

Odstawiłam się jak przysłowiowa szczurzyca na otwarcie kanału, a właściwie to całej galerii kanałów, na spotkanie z przeznaczeniem. Moja pierwsza ofiara z portalu randkowego ma na imię Janusz i właśnie na nią czekam. Imię tragiczne i niestety kojarzy się tylko i wyłącznie z borokiem, któremu matka natura rozumu poskąpiła. Mamunia powiedziała, że mnie kiedyś pokara, o ile już mnie nie pokarało, za te herezje, które głoszę przy okazji tych spotkań z mężczyznami. A więc Janusz przysłał też zdjęcie, tylko jakieś takie mało wyraźne, ale przynajmniej komunikuje się jako tako, gdyż aż całą, jedną rozmowę telefoniczną zaliczyliśmy. Siedzę w moim mustangu i zastanawiam się ile takich magicznych momentów dane mi będzie przeżyć i obym nie zwariowała po tej dawce momentów. 
Zbliżała się godzina spotkania, więc podążyłam w kierunku miejsca zbiórki, którym był Empik w galerii ”Kwadraty”. Udałam się nieśpiesznie, dość mocno podekscytowana i z modlitwą na ustach, by się nie okazało, że ten mój potencjalny kandydat na chłopa to jakiś maszkaron lub zaburzony na różne sposoby osobnik. 
Stoję grzecznie przy Empiku i już z daleka dostrzegłam jak zbliża się męski pokurcz, któremu do metra osiemdziesięciu brakowało jakieś dobre dziesięć centymetrów. W dłoni dzierży bukiet kwiecia i szczerzy się dziwacznie.
- No cześć! Janusz we własnej osobie! Miło cię poznać! – osobnik pałał entuzjazmem za mnie i za siebie. Ja natomiast z trudem powstrzymywałam się, żeby nie dokonać dezercji mając w dupie fakt co osobnik pomyśli o tej akcji. Miał okropne zęby, jakieś takie dziwnie szarawe i maciupkie. Wiedziałam, że przez resztę spotkania będę widziała tylko te zęby. Kątem oka dostrzegłam też jego dłonie – palce niczym dorodne, rasowe serdle osadzone na pucatej łapce. Wyobraziłam sobie, że te serdelki mnie obłapiają i aż mi się zimno zrobiło i gęsia skóra mnie zalała.
- Miło mi, Klara we własnej osobie – wydusiłam z siebie zdawkowe powitanie.
- Kwiaty są dla ciebie królewno! – osobnik wcisnął mi bukiecik, który stanął mi ością w gardle, ale przyjęłam podarunek z uśmiechem wymuszonym na okoliczności jakie mnie dopadły.
- To gdzie się zakwaterujemy? Jakąś kawkę chlapniemy, a potem się zobaczy. 
W mojej głowie biegało aktualnie stado bawolich myśli kombinujących jak najszybsze wymiksowanie się z obcowania z Januszem. Pomyślałam, że posiedzę z nim chwil parę, wypiję szybko kawę i udam, że boli mnie brzuch; to powinno załatwić sprawę. Mój plan był tak prymitywny, że tylko głupiec by się nie zorientował co jest grane, no ale było mi wszystko jedno.
Wylądowaliśmy w kafejce ”Cynamonka”, w której ostatnio tak dobrze bawiłam się z mamunią i ciotką Anką napychając się drożdżóweczkami. Mój amant pośpiesznie zamówił kawę i cynamonkę, ja wzięłam podobny zestaw. No i się zaczęło… Bułka wypadała mu z ust zwłaszcza, że mówił z pełną japą, no może nie do końca pełną, ale to i owo i tak wypadało. W sumie to nawet śmieszne to było i jakaś niekontrolowana głupawka mnie nawiedziła, co Janusz odczytał jako przyzwolenie do kontynuowania swojego bełkotu. 
- Klarcia, tak sobie tu gawędzimy, a ty w szkole uczysz, to ja ci coś przeczytam; napisałem opowiadanie do gazety na konkurs; weź posłuchaj i może co doradzisz jako fachowiec…
Miałam nadzieję, że opowiadanie nie będzie długie, bo mój poziom tolerancji na Januszka zaczął osiągać graniczne poziomy, tym bardziej, że przed moimi oczami stały tylko serdelki wkomponowane w tłuste łapki.
- Dobra, czytaj, zobaczymy co i jak – wygłosiłam zachętę nie spodziewając się z czym przyjdzie mi się zmierzyć.
- No to jadę… - Janusz wydobył telefon, pogmerał w nim i zaczął czytać:

"Kupuję bilet. Przechodzę przez ciężką mosiężną bramkę. Bileter przerywa bilet i życzy mi miłego zwiedzania. Wchodzę, przede mną tłok. To nie jest zwyczajny dzień. Oglądam dzikie pawiany, mamuty, osły, konie, psa z wścieklizną. Nagle czuję, że ktoś dotyka mnie po plecach. 
- Dzień dobry. Jestem Zbysiu - przewodnik w parku. Czy chce pan mnie o coś zapytać?
- Skąd pan wiedział?
- Jestem półetatową wróżką.
- Ja natomiast dziennikarzem gazety. Czy mogę zadać kilka pytań?
- Oczywiście, chętnie na nie odpowiem.
- Jak dużo jest tutaj zwierząt?
- Dokładnie nie wiadomo, ponieważ w pewnych granicach mogą one dowolnie zmieniać miejsce, a nawet wychodzić poza park.
- Cały czas idzie za nami dzik. Czy jest niebezpieczny?
- Owszem, jest. Proszę uciekać.
Dzik rzuca się w pościg za Zbysiem. Przewodnik ucieka ile sił w nogach, a ja idę po podwójnego cheeseburgera z serem i niesamowicie ostrym sosem tabasco. Kanapka rozpływa mi się w ustach. Ten smak jest nie do porównania nawet z pizzą z pieczarkami. To jest pyszne. Nagle usłyszałem krzyk malutkiego dziecka. To olbrzymi orangutan porwał je i żąda okupu w postaci banana. Moja ciepła bułeczka ląduje na ziemi. Każda sekunda staje się wiecznością. Moje mięśnie powoli się napinają, rzucam się w kierunku klatki niebezpiecznego zwierzęcia. Wyrywam mu dziecko, rzucam je w kierunku gapiów. Orangutan wbija swoje olbrzymie pazury w moją twarz, gwałtownie wypluwam jeszcze niezmieloną do końca bułeczkę wprost na pawiana. On postanawia się zemścić i rzuca się na mnie. Jestem na brzegu klatki otoczony przez parę krwiożerczych istot pragnących mojej krwi. One rzucają się na mnie, ja nie tracąc opanowania obezwładniam je i wyjaśniam ich prawa. Dzikie zwierzęta lądują z powrotem w klatkach. To jednak nie jest koniec wrażeń. Słoń ucieka z wybiegu. Nie zastanawiając się długo, wskakuję do ciuchci i włączam piąty bieg. Pędzę za słoniem pięćset metrów na godzinę. Wskakuję na dach ciuchci, a następnie na grzbiet rozjuszonego słonia. Oswajam go i parkuję nim. Tłum wiwatuje, matki z dziećmi klaszczą, emeryci się śmieją, a renciści skaczą. To ja Tarzan - król dzikich zwierząt."
Po wysłuchaniu popadłam w prawdziwą zadumę zawieszoną na obniżonym poziomie żuchwy i błędnym wzroku. Tyle się mówi o braku kreatywności wśród narodu, że tylko internet obrabia, żadnego polotu, wszelakie wypowiedzi pisze w myśl zasady - co by Polska nie zginęła, a tu taka perełka się trafiła... Kompozycja  opowiadania, zastosowanie dialogów, niesamowite zwroty akcji i szczęśliwe zakończenie prawie mnie zabiły. O niezwykłej wrażliwości autora świadczy skierowanie uwagi na małe dziecko i starsze pokolenie w postaci śmiejących się emerytów i klaszczących rencistów. Janusz zaskakuje tutaj swoim optymistycznym podejściem do życia, gdyż jak wiadomo te grupy społeczne nie są skore do takich harców. Niepokoi mnie tylko sposób odżywiania się głównego bohatera – czyżbym miała do czynienia z wielbicielem fast foodów…?
- Nie wiem na jaki to konkurs, ale powiem ci, że mnie rozwaliłeś tym tekstem; nie będę nic sugerować i poprawiać, żeby koncepcji nie burzyć – wydusiłam z siebie po dłuższych chwilach zadumy. – A tymczasem muszę znikać, bo… po prostu muszę; nie obraź się, ale chyba nie do końca nam po drodze.
Janusz wyraźnie posmutniał, ale wolałam być szczera niż dawać złudne nadzieje, tym bardziej, że chłop jakby się napalił. Tekst, serdelki, zęby i nikczemny wzrost krzyczały głośno i wyraźnie: Klara uciekaj!!!


Ciąg dalszy nastąpi… a wszelakie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe…

Klara serdecznie zaprasza na pozostałe epizody, które znajdują się tutaj.

poniedziałek, 22 lutego 2021

Niedaleko pada brunetka od blondynki, a głupota nie rodzi się w bólach...


Podjeżdżam na swoją ulubioną stację benzynową. Sporo klientów. Stacja jest samoobsługowa i dodatkowo ma pana w budce dla tych, którzy zechcą zapłacić gotówką. Po kilku minutach oczekiwania ustawiam swój wehikuł w odpowiedniej pozycji, wyciągam kartę płatniczą, odkręcam korek prowadzący do baku i podchodzę do magicznej skrzynki dla samoobsługowców. Kątem oka widzę, że obok skrzynki, po drugiej stronie wspólnego stanowiska tankującego, kręci się kobitka, brunetka, odstawiona jak żywa reklama strony numer pięć w katalogu z odzieżą dla pań z wyższej półki. Tymczasem ze skrzynki zaczyna się wydobywać dziwny dźwięk w postaci upierdliwego pisku. Zaniepokojona zbliżam się do kobiety i skrzynki. Widzę przerażenie w jej oczach...
- Kurcze coś źle wsadziłam chyba? Albo poprzyciskałam nie to co trzeba! Znowu... Ale ze mnie kretynka!
Na ekranie miga znaczek wskazujący na tankowanie z dystrybutora po mojej stronie. Sytuacja zaczyna się komplikować, gdyż za moim samochodem i koleżanki brunetki ustawiły się już inne pojazdy. Manewrowanie w celu zamiany miejsc wywoła poważne przetasowania i zapewne nieźle wkurzy oczekujących na tankowanie. Samochodów za pomocą teleportacji raczej nie zamienimy miejscami. Brunetka zaczyna wpadać w panikę:
- I co teraz? Zaraz nas zatrąbią! 
Zaraz, zaraz... Jakie nas? - pomyślałam. Przecie to ty babiszonie jeden rozumem się nie wykazałaś - kontynuowałam myślenie... A że ja dobry z natury człek jestem to nie wytrzewiłam swoich przemyśleń i zdusiłam zło w zarodku. Zamiast tego zabrałam się do oględzin budki, dystrybutora i wydałam wyrok: 
- Ciągniemy pistolet z "mojego" dystrybutora do pani samochodu, tego węża powinno wystarczyć.
I tak dwie brunetki zabrały się za ciągnięcie węża. Akcja przyniosła pożądane rezultaty i pistolet trafił do odpowiedniej dziury. Oczywiście dziwnym zamieszaniem zainteresował się pan nadzorujący z budki. Przybył na miejsce zbrodni i skomentował:
- A co tu panie wyczyniają? No tak! Wpuścić dwie baby to stację benzynową zdemolują! 
- Ale my nic nie demolujemy, rozwiązujemy problem natury logistycznej - wyjaśniam.
Pan dokonawszy oględzin i stwierdziwszy, że nie wysadzimy niczego w powietrze oddalił się, a moja "koleżanka" zaczęła mi wylewnie dziękować:
- Strasznie pani dziękuję, naprawdę, ja bym tego nie wymyśliła. Opatrzność panią zesłała! Ja to zawsze mam jakieś przygody na tej stacji. Kurcze taki wstyd!
O zesłaniu mojej osoby przez opatrzność nic nie wiem, ale nie powiem, że nie połechtało to mojego ego - poczułam się jak specjalista kategorii X w dziedzinie tankowania ;) Natomiast w ramach solidarności jajników do "koleżanki" brunetki rzekłam:
- Proszę się nie przejmować - ja też rozumem nie grzeszę, jeśli chodzi o obsługę samochodu - przez miesiąc jeździłam bez korka przy baku paliwowym, który zostawiłam na jakiejś stacji przy okazji tankowania, a raz to i stopy zdarzyło mi się oblać benzyną. Bez komentarza... 

Kolor włosów nie ma najmniejszego znaczenia, jeżeli chodzi o wykazywanie się czymś, co powszechnie zwane jest głupotą ;) O ile słowo "wykazywać" jest tutaj odpowiednie. Przecież głupota jest tworem spontanicznie wypełzającym na światło dzienne i czasami właściciel owej głupoty jest zupełnie bezradny wobec jej narodzin ;)

piątek, 19 lutego 2021

Piszczalscy, słonie i inne drące się japy...

Tematyka tego posta jakoś tak sama pchała się, by ujrzeć światło dzienne. Od kilku lat obserwuję pewien trend społeczny, który ostatnio nabiera na sile. A mianowicie zachowania ludzi na klatce schodowej, która jak wiemy jest obszarem wspólnego bytowania wszystkich zamieszkujących i z klatki korzystających.

Głośne rozmowy przez telefon to norma. Zastanawiam się jakiej rangi muszą to być rozmowy, że trzeba je koniecznie prowadzić wędrując z trzeciego piętra na parter czy w drugą stronę…? Dodatkowo jeszcze często zapodane na system głośnomówiący. Idzie taki Dotelefonuuwiązany i drze mordę tak, że wszyscy lokatorzy słyszą te żałosne wywody o dupie jeża. Hitem był osobnik, który wracał z roboty po północy i na cały regulator gaworzył. Sytuacja powtarzała się dość często, więc którejś nocy Marian dokonał na nim pacyfikacji słownej wyrażonej w sposób na tyle docierający, że od tego czasu jest przysłowiowy święty spokój. Natomiast zawsze zastanawia mnie w takich sytuacjach obojętność innych lokatorów, gdyż nie sądzę byśmy byli jedynymi słyszącymi te nocne bełkoty.

Chodzenie jak słoń. Niektórzy mają wielki problem z tym, by przemieszczać się po schodach w sposób normalny. I nie mam tu na myśli ludzi, którzy mają problemy zdrowotne. Co złośliwsze przypadki chód słoniowy praktykują wieczorową lub nocną porą – pewnie w ramach zemsty, że wracają z pracy lub do niej idą tak późno. 

Dzieci na klatce schodowej i w mieszkaniach. To temat rzeka… I nie wiem czy świadczy to o braku wychowania, bezstresowym wychowaniu czy o jakiejś innej niewydolności wychowawczej? Wędrówki dzieciątek po klatce schodowej często kojarzą mi się z jakimś rodzajem rzezi niewiniątek – wrzaski, piski i inne odgłosy, które temu towarzyszą prowokują do zastanowienia się co jest przyczyną tego stanu poza dysfunkcjami w wychowaniu. Może teraz takie pokolenia nam rosną z dużą potrzebą wyrażania się tu i teraz, a to że nie mieszkają w bloku sami to kogo to obchodzi…? Moja ulubiona rodzinka to Piszczalscy, gdzie procedura przemieszczania się po klatce schodowej wygląda zawsze tak samo: dwie, kilkuletnie postaci płci żeńskiej piszczą jak obdzierane ze skóry, do tego czasami pies, który wtóruje tym piskom i mamunia, która piskliwym głosikiem próbuje uciszyć to rozjuszone stado. Nawiązując jeszcze do zachowań dzieci w blokowiskach to na uwagę zasługują fantastyczne zabawy przeprowadzane w mieszkaniach, w trakcie których to ekspresyjnie dudni sufit i chce na łeb spaść, no ale latorośl musi się wyżyć, bo ma dużo energii. Może ja stara już jestem i cierpliwości nie mam, ale nie pamiętam, żeby w czasach mojego dzieciństwa ktoś się w taki sposób zachowywał.

Wszystkie te opisane przypadki zieją, niestety, egoizmem. Ludzie zapomnieli, że nie żyją sami w blokach i nie są panami tych przestrzeni. Na marginesie dodam, iż nie jestem jakąś upierdliwą babą, której każdy hałas przeszkadza, opisałam tu sytuacje, które zdarzają się często i jakoś autorom tych sytuacji nie przychodzi do łbów, że to może innym przeszkadzać, zwłaszcza jak pracują zdalnie w tych dziwnych czasach. 

poniedziałek, 8 lutego 2021

Dzieci w kuchni i grzyb atomowy gotowy!

Grafika: www.cafeleniwiec.pl

W dzieciństwie urządzaliśmy sobie z bratem, tak zwane, kuchenne niespodzianki. Zabawa polegała na tym, że wytypowany zamykał się w kuchni i przyrządzał „danie” dla drugiej osoby. Oczywiście wszystko się odbywało pod nieobecność rodziców. Z racji na to, że w tamtych czasach (lata 80-te) niewiele było w lodówce specjałów to nasze kuchenne szaleństwo ograniczało się do kruchych ciastek z dziurką posypanych cukrem i dżemu domowej roboty o smaku truskawkowym, podanych na milion sposobów. Były więc:
- kanapka z kruchych ciastek z dżemem w środku,
- kruszone kruche ciastka z kleksem z dżemu,
- torcik z kruchych ciastek z kremem dżemowym,
- gniecione kruche ciastka wymieszane z dżemem,
- dżem z posypką z kruchych ciastek.
Na zmianę zamykaliśmy się w tej kuchni i przygotowywaliśmy te mistrzowskie „dania” z dużym namaszczeniem. Oczekujący na degustację koczował w przedpokoju i najczęściej bawił się papierem toaletowym hurtowo nagromadzonym w mieszkaniu; budowało się z tego wieżę, na którą należało siąść i zrobić pierdut! Cała radocha była w tym upadku i masakrowaniu rolek cennego surowca. Niestety nie spotykało się to ze zrozumieniem ze strony rodzicieli. Wróćmy do ciastek… Niespodziankę przygotowaną przez „kucharza” należało spożyć z uśmiechem na ustach. Po kilku kolejkach takich eksperymentów kończyło się to tak, jak skończyć się powinno, czyli w otchłaniach porcelanowej muszli klozetowej ;)

Inny wyczyn kulinarny stworzony w duecie z braciszkiem to produkcja krówek domowej roboty: schajcowaliśmy wtedy część półki wiszącej nad zlewem ratując palącą się patelnię. Od tego czasu wiem, że palącej się patelni zawierającej tłuszcz nie zalewa się wodą, ponieważ uzyskujemy efekt grzyba atomowego. 

Do napisania powyższych wspomnień zainspirowała mnie opowieść znaleziona na www.forum.gazeta.pl, autorstwa - teresa104:
„Kiedyś jako dzieci wróciliśmy z bratem z kolonii, były wakacje, rodzice w pracy. I zapragnęliśmy odtworzyć wspaniały kolonijny przysmak, nieznany nam z domu, czyli pampuchy (drożdżowe kluski na parze). Wzięliśmy "Kuchnię polską" i tam z przepisu próbowaliśmy wyrobić te kluski i jakoś wciąż nie mogliśmy utrafić z konsystencją. Wreszcie wyszła cała mąka, jaka była w domu, brat poszedł zatem z moimi pieniędzmi zaoszczędzonymi na koloniach kupić surowca. Mojego majątku wystarczyło jeszcze na 3 kg mąki i drożdże. Kiedy ojciec wrócił z pracy, ujrzał na kuchennym blacie wielką górę suchych kłaków, których już nie byliśmy w stanie z bratem wyrobić naszymi siłami (ja ledwo nad ten blat wystawałam). Trudna rada, stary zdjął koszulę i wyrobił olbrzymią gulę ciasta, wciąż zresztą powiększającą się od drożdży. Resztę dnia wycinaliśmy szklankami kluski, które leżały na ściereczkach w całym domu, na balkonie, na szafkach, na stołach i partiami parowaliśmy je w garnkach na wszystkich palnikach. Powiem Wam... wreszcie najadłam się pampuchów. Na słodko, na słono, z masłem, z cukrem, z zupą, z kiełbasą, odgrzewane, na zimno, smażone, dopiekane, ojciec do pracy codziennie zabierał, matka też się starała, chociaż klusek nie lubi.”

Opis bardzo zadziałał na moją wyobraźnię i suszyłam zęby opluwając monitor. Najbardziej wzruszył mnie fragment dotyczący poświęcenia oszczędności, by surowiec zakupić potrzebny na pampuchy.

Pozostając w klimatach słodkości i zbliżającego się, wielgachnymi, pączkowymi krokami, tłustego czwartku zapraszam w wolnej chwili na post wspominkowy z wytryskiem w roli głównej - Gdy pączek atakuje cnotliwą kobietę... 😁

czwartek, 4 lutego 2021

Emeryt-dziad, czyli świetlana przyszłość żwawej babuni tirówki...


Dziś me tory myślowe tragikomicznie wybiegły w daleką, daleką przyszłość… Emerytura… Zainspirowała mnie do tego rozmowa ze znajomą, która po 35 latach pracy dostaje na rękę 1380 zł emerytury; nie wiem czy śmiać się czy płakać...
Spojrzałam dość brutalnie, realistycznym okiem, na tenże czas: zapewniono mi zajęcie, póki co, do sześćdziesiątego roku życia, ale jestem optymistką i cichaczem liczę na to, że ten lub kolejny fantastyczny rząd wydłuży mój wiek emerytalny o minimum 20 lat. Oszczędzi mi tym samym żałosnego żywota emeryta dziada, który trzęsącą się dłonią, na początku każdego miesiąca, będzie skrupulatnie rozdzielał na co tym razem wydać dzierżoną w łapie bajońską sumę. 

Emeryci przyszłości będą ludźmi bardzo kreatywnymi; pomimo starczego mózgu wykazującymi się ogromną inwencją twórczą, aby dotrwać do następnej wypłaty. ZUS i państwo zastawią na nich pułapki, więc przetrwają tylko najsilniejsze jednostki - o ile przetrwanie będzie miało jakikolwiek sens…

A zatem puśćmy wodze fantazji… 

1. Czynsz i inne opłaty domowe… Emeryt może zamieszkać w ziemiance lub jaskini – tutaj ukłon w kierunku żywota człowieka pierwotnego; wykopanie ziemianki lub znalezienie odpowiedniej jaskini i wywalczenie sobie do niej dostępu powinno skutecznie osłabić emeryta, więc jest szansa na dość szybkie pozbycie się go z grona ziemskich istot żywych.

2. Odzienie wierzchnie… Zmienia się klimat, emeryci mogą zasilić rzesze nudystów, oporni mogą się okrywać roślinnością lub innymi nadającymi się do tego niepotrzebnymi przedmiotami; gdyby jednak klimat się drastycznie nie zmienił to coroczna fala mrozów powinna wspomóc nasze państwo w pozbywaniu się emeryciego balastu.

3. Emeryt może sobie dorobić… No nikt mu nie zabrania! Więc:

a. Co żwawsze babunie mogą roztaczać swoje wdzięki przy leśnych drogach jako tirówki, kategoria trzecia w promocji; gratis do usługi seksualnej - koszyczek świeżo uzbieranych jagód lub grzybów.

b. Fascynaci surowców wtórnych z pewnością zrealizują swoje skrywane od dzieciństwa pragnienia i bez skrępowania będą mogli przegrzebywać osiedlowe śmietniki. 

c. W szalonym, zapracowanym świecie, gdzie rodzice nie mają czasu dla dzieci, emeryt będzie mógł się oddać do komisu i zostać sprzedany lub wynajęty jako babunia-zabawka lub dziadunio-zabawka; oczywiście tutaj też rząd liczy na dość szybki zgon w wyniku wyeksploatowania przez odpowiednio w tym celu szkolone dzieciątka.

d. Drastycznie wzrośnie liczba emerytów przestępców i żebraków – to profesje dla odważnych i zdeterminowanych; emeryci złapani na gorącym uczynku będą publicznie pozbawiani emerytury i skazywani na prace społeczne w charakterze układacza towarów na półkach w marketach.

4. Leczenie emerytów będzie bezpłatne!!! Oczywiście czas oczekiwania na wizyty u specjalistów zostanie celowo wydłużony, aby emeryta skutecznie zniechęcić do luksusu darmowej służby zdrowia; będzie natomiast kierowany na darmowe kursy rozpoznawania, zbierania i przyrządzania mikstur z roślin trujących, aby miał szansę skrócić swoje cierpienia w zgodzie z naturą.

5. Rodzina emeryta nie będzie się nim interesować; będzie pochłonięta zarobkowaniem; poza tym Ministerstwo Edukacji i Nauki od przedszkola wprowadzi program edukacyjny: Znieczulica. 

A tak poważnie rzecz biorąc to chyba najlepiej nie myśleć o tym aspekcie życia… Człeka pusty śmiech ogarnia ;)


czwartek, 28 stycznia 2021

Pluszowy królik atakuje, czyli rozładuj się wizualizacją...


Nie lubisz swojego szefa? Na myśl  o rozmowie z nim, w cztery oczy, jelita przewracają Ci się na drugą stronę i wiążą w supełki? Spotkanie z teściową wywołuje syndrom nadmiernego przywiązania do muszli klozetowej? Spróbuj wizualizacji… To niewinne narzędzie psychologiczne, służące do wielu wzniosłych celów, może być rozwiązaniem, kołem ratunkowym w sytuacjach stresujących, niekomfortowych i różnych innych.

Spotkanie z szefem… Niekoniecznie musisz się go bać, ale przypuśćmy, że wywołuje w Tobie dziesiąty stopień poirytowania, (żeby nie nazwać tego gorzej) roztaczając przed Tobą kolejną, fantastyczną wizję zmian, które wyniosą na wyżyny społeczne przybytek radości, w którym pracujesz. Dodatkowo załóżmy, że szef nie jest podatny na przyjmowanie i wcielanie w życie pomysłów szarego pracownika X, wychodząc z założenia, że jego iloraz inteligencji, co najwyżej, nadaje się do pełnienia, tylko i wyłącznie, tej funkcji, którą łaskawie szef mu powierzył. Siedzisz więc, słuchasz i mdli Cię coraz bardziej… A teraz spróbuj wyobrazić go sobie w stroju np. pluszowego karczocha lub brokuła… 


Sprawa wygląda, nieco inaczej… Twój wyraz twarzy nabiera zdecydowanie ciekawszego wydania, Twój szef powoli znika w odmętach pluszu, a Tobie łatwiej to wszystko znieść. Wypluszowanie agresywnego szefa, który nas przeraża, również powinno się sprawdzić w praktyce; taki szef-postrach, w wyniku pluszowania, staje się postacią zdecydowanie bardziej przyjazną.

Wystąpienia publiczne… Kto je lubi? Ja nie lubię, ale czasami muszę się publicznie udzielić. Publika nie musi się składać z ogromnej ilości osobników; są osoby, które czują się niepewnie, nawet na urodzinach cioci Maryni. A gdyby tak, wyobrazić sobie, że nasza publika to kolorowe galaretki owocowe lub misie Haribo, śmiesznie podskakujące na swoich żelowych zadkach. Jak dla mnie, robi się o wiele sympatyczniej i strawialniej, niż w przypadku normalnej publiczności.

Takich przykładów, można mnożyć wiele, ogranicza nas tylko wyobraźnia. Wizualizacje, o których tu wspominam, mają niestety swoją małą pułapkę: jeżeli, zapędzimy się w tym wizualizowaniu zbyt daleko, może mieć to nieciekawe konsekwencje. Dlatego, poza wyrobieniem sobie tego mechanizmu zaradczego, powinniśmy nauczyć się go kontrolować. Jak wiadomo praktyka czyni mistrza, więc należy ćwiczyć na obiektach ze strony których nie grożą nam jakieś poważne sankcje i najlepiej na płaszczyźnie naszego prywatnego życia, na przykład: spotkania rodzinne czy w gronie znajomych.

Moja wizualizacja, o której wspominałam w jednym z komentarzy na tym blogu, skończyła się wyrzuceniem z zajęć na studiach. Były to bardzo nudne zajęcia, więc zaczęłam sobie wyobrażać, że chłop, który je prowadzi ma różowy, pluszowy strój króliczka. Podzieliłam się ta wizją z koleżanką siedzącą obok i wzajemnie zaczęłyśmy nakręcać naszą wizualizację dorzucając kolejne, pikantne szczegóły z życia ogromniastego pluszaka. Oczywiście skończyło się to wybuchem niekontrolowanego śmiechu, którego żadna z nas nie była w stanie opanować. Nasz prowadzący zajęcia nie zdzierżył dwóch wyjących ze śmiechu hien i wywalił nas za drzwi. Nie czułyśmy się z tym jakoś bardzo źle, w końcu mogłyśmy dać upust blokowanemu w trzewiach rechotowi. Taki obrót spraw niekoniecznie powinien mieć miejsce w gabinecie szefa, dlatego wizualizacje powinniśmy trzymać w ryzach.

Moim zdaniem, wizualizowanie to przydatna umiejętność, czasami z niej korzystam, żeby ubarwić nieco swój codzienny żywot, zmniejszyć poziom stresu czy obaw. Poza tym łatwiej przeżyć niektóre, nieciekawe momenty życia odcinając się od nich w taki trochę bajkowy sposób. Polecam :)

Grafika: www.partybox.pl

środa, 6 stycznia 2021

Wymacywacz kolekcjoner czy napieracz kolejkowy?


Od czasu do czasu nachodzi nas potrzeba uzupełnienia zapasów żywnościowych wynikająca, na przykład, z obecności w naszej lodówce niejadalnej materii jaką jest światło. Udajemy się wtedy na zakupy do marketu lub jak ktoś lubi przepych – do supermarketu. I tutaj możemy zanotować kilka interesujących zachowań społecznych. Pozwoliłam sobie poczynić pewne analizy i dokonać nazewnictwa zaobserwowanych osobowości… 

STOJACZ PRZEDOTWARCIOWY 
Czasy PRL-u dawno się skończyły, a tymczasem okazuje się, że potrzeba kolejkowania w narodzie nie zmarniała i ma się dobrze. W ogóle w ostatnich miesiącach kolejkowanie wróciło do łask z powodów wszystkim dobrze znanych, ale nie o takie tworzenie kolejek mi chodzi. Mam tu na myśli tych wszystkich wyznawców super okazji i promocji ustawiających się jeszcze przed otworzeniem bram promocyjnego raju, którym zawsze może się przydać zakupiona w ilości hurtowej odzież wakacyjna, 5 kg mięsa mielonego mieszanego (3,99 zł za 400 g) lub inne badziewia domowo-ogrodowo-piwniczne. 

WYMACYWACZ KOLEKCJONER 
Zanim dokona życiowego wyboru na ten przykład białego, męskiego podkoszulka, ma silną potrzebę rozpakowania i obmacania przynajmniej kilku identycznych egzemplarzy upatrzonego towaru. Kiedy już podejmie jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu i wybierze właściwy odcień bieli pozostawia po sobie duży bałagan. Tutaj niestety prym wiodą kobiety ;) 

NAPIERACZ KOLEJKOWY 
Taka otóż scenka przy kasie: człowiek wyładował już swój towar na taśmę, grzecznie czeka na przeskanowanie kasowe i uiszczenie opłaty za wszelakie dobra nabyte w markecie, aż tu nagle zaczyna odczuwać napieranie koszyka na swój tyłek… Mamy do czynienia z tak zwanym napieraczem kolejkowym, który prawdopodobnie wyraża w ten sposób swoje zniecierpliwienie lub pragnie zapłacić za nasze zakupy. To drugie raczej nie wchodzi w grę, więc napieracz cierpi na przeniesienie negatywnych emocji z kasjerki na nas.

OPÓŹNIACZ KOLEJKOWY 
Tu można wyróżnić dwa typy: zeskanowany i niezeskanowany. Zeskanowany charakteryzuje się spowolnioną reakcją na bodźce – towar już dawno przeskanowany, a ten dalej czeka zamiast ładować do toreb. Najpewniej liczy na to, że w jakiś cudowny sposób wszystko samo się zapakuje. I tu prym wiodą mężczyźni  tak wynika z moich obserwacji. Natomiast niezeskanowany wyłożył się już na taśmę kasową, ale ma problem ze skoordynowaniem ruchu taśmy i swojego własnego; to znaczy: nie stoi obok swojego towaru, tylko czeka – nie wiadomo na co… Produkuje tak zwane dziury taśmowe. 

UCZUCIOWY ZAWALACZ ALEJKOWY 
Lubi bliski kontakt z regałami i jest mocno zespolony ze swoim koszykiem zakupowym; zarówno wózek jak i właściciel blokują dostęp do towaru, przy którym się znajdują, co zdecydowanie utrudnia nam pobranie naszego ulubionego jogurciku z półki lub ukochanej kaszanki od chłopa. 

To tak w skrócie mi się nasunęło w związku z bywaniem w sklepach dużych i małych :) 

Grafika: evedaff