niedziela, 15 lutego 2015

Kobieta "drań" z kawałem lodu...

Grafika: www.vitalia.pl

Jest niespokojnym duchem, który szuka swojego miejsca na Ziemi… 
Nie dla niej rola matki, żony i kochanki - jej wnętrze ciągle domaga się nowych doznań, krzyczy: Idź! Szukaj dalej! To nie jest Twoje „tu i na zawsze”. Jest dorosłym dzieckiem alkoholika… Diagnoza banalna do postawienia, wystarczy zagłębić się w mądre psychologiczne strony w sieci, by to i owo znaleźć, by się świetnie odnaleźć w charakterystyce: dom bez miłości, ciche dni ciągnące się - w oczach dziecka - w nieskończoność, chłód emocjonalny rodziców w stosunku do siebie i względem dzieci, schematy, sztywność, napięcia, awantury… Tylko nikt nie pamięta, że najbardziej cierpią na tym dzieci. 
W którymś momencie pojawia się głód miłości… Głodny zje byle co… I tak Ona spędza życie wikłając się w pozornie „szczęśliwe” związki, w których nie potrafi znaleźć właściwiej dla siebie roli, boi się odpowiedzialności, myśl o dziecku ściska mięśnie ściany żołądka. Nie! Nie zrobię tego samego Bogu ducha winnej istocie! Nie mogłabym spojrzeć w lustro! Lęk przed tym, że popełni błędy rodziców jest tak głęboko zespolony z każdą jej komórką, że nawet nie śmie marzyć o tym, że mogłoby być inaczej. Jednak głód uczuć nie daje jej spokoju... 
„Niezauważona, nieakceptowana, niedoceniona w rodzinie dziewczynka już jako dorosła kobieta euforycznie reaguje na czarującego, adorującego partnera pomijając tym samym niezwykle niebezpieczne fakty: że np. nadużywa alkoholu, sięga po narkotyki, ma skłonności do romansowania z innymi kobietami” lub jest świetnie zamaskowanym dupkiem mającym skłonności do przemocy psychicznej i fizycznej. 
„W rodzinie dysfunkcyjnej nic nie było łatwe - nawet odwzajemnianie uczuć dziecka stanowiło dla wielu rodziców wyzwanie nie do spełnienia. Dlatego też schemat zaczerpnięty z domu polegający na walce o miłość i akceptację, jest często odwzorowywany w dorosłych relacjach. W batalii o partnera kobieta jest gotowa na daleko idące poświęcenia oczekując cudu przemiany zimnego drania w czułego towarzysza życia.” 
Sama przy tym jest "draniem" - zimnym, z kawałem lodu tkwiącym w sercu, który być może nigdy nie stopnieje…  Jest surowym sędzią dla ludzi - to pozory, sędzia jest ulotny jak bańka mydlana... Znajduje spełnienie tam, gdzie nie ma interakcji z żywym człowiekiem. Kłamstwo! Okłamuje samą siebie: malowanie obrazów czy projektowanie ubrań cieszących się wzięciem i uznaniem klientek jest interakcją! Nieudolnie spija z ust obcych ludzi uznanie, tylko jej wnętrze wiwatuje i uprawia karnawał radości: Jestem jednak COŚ warta! Ludzie! Jestem COŚ warta!

Cytowane fragmenty pochodzą z: http://natemat.pl

piątek, 13 lutego 2015

"Chemia śmierci" wbija w fotel i trzyma...

Grafika: Kobicina Miejska

„Już po trzydziestu sekundach przechodzi cię dreszcz. Po minucie masz serce w gardle. A kiedy kończysz czytać, dziękujesz Bogu, że to tylko powieść.” Takie słowa widnieją na okładce książki, która spowodowała, że powieści Simona Becketta zagościły w moim domu na dobre.
Zostałam wciągnięta w świat thrillerów, który stworzył Beckett. Moja przygoda z książkami tego pana zaczęła się od przeczytania niepozornie wyglądającej pozycji w miękkiej okładce pt. „Chemia śmierci”. Dostałam ją od znajomej i zabrałam na wakacyjne wojaże po mazurskiej ziemi. Wielki talent Becketta rozbudził we mnie chęć pożarcia tej książki, nie potrafiłam się oderwać od niej, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. Świat zatrzymał się, a ja nie spałam, nie jadłam, tylko w napięciu, otulona potężnym płaszczem emocji, dzielnie towarzyszyłam głównemu bohaterowi. Z rozbudzonym apetytem sięgnęłam po kolejne thrillery z doktorem Davidem Hunterem w roli głównej: „Zapisane w kościach”, „Szepty zmarłych” i „Wołanie grobu”. Każda skutecznie więziła mnie na swoich stronach dopóki nie poznałam zakończenia. Dla wielbicieli gatunku powieści Simona Becketta będą czekoladowym torcikiem z wisienką na szczycie. Każdy kto dotknął tych thrillerów popadał w uzależnienie i chciał więcej, więcej i więcej...

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że dla ludzi o słabszym systemie nerwowym może to być dość ciężkostrawne, ale... nie można się poddawać na starcie. Nie są to thrillery wypełnione krwią, która zalewa każdą stronę i powstaje w wyniku działalności rzeźnika szaleńca polującego na wszystko co się rusza i choć kroplę krwi uroni. Fabuła jest tak skonstruowana, że z powodzeniem zassie bladolice dziewczę, które do tej pory na myśl o thrillerach oblewało się solidną dawką zimnego potu.

Poniżej, ku dodatkowej zachęcie, zamieszczam notkę od wydawnictwa dotyczącą tomu 1 – „Chemia śmierci”: 

„Chwytający za gardło literacki thriller sprzedany w Polsce w prawie 100 000 egzemplarzy. Pozornie beznamiętne studium obyczajów i wszechogarniającego strachu porusza najgłębsze emocje 9 milionów czytelników w 29 krajach.

Manham. Małe spokojne miasteczko. "Krajobraz pozbawiony zarówno życia, jak i konkretnych kształtów. Płaskie wrzosowiska i upstrzone kępami drzew mokradła". To tu doktor David Hunter szuka schronienia przed okrutną przeszłością. Sądzi, że przeżył już wszystko to, co najgorszego może przeżyć człowiek, sądzi, że wie o śmierci wszystko. Ale śmierć, "ów proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki wyjściowe", wdziera się do Manham. I to w niewyobrażalnie wynaturzonych formach. Jeszcze nie wiemy, dlaczego Hunter – wybitny antropolog sądowy – zaszył się tu jako zwykły lekarz. Dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić czas i sposób dokonania każdej zbrodni. Wiemy tylko, że się boimy. Razem z mieszkańcami Manham czujemy odór wszechobecnej śmierci. Giną młode kobiety, dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki, ktoś podrzuca pod drzwi martwe zwierzęta, ktoś zastawia sidła na ludzi. Spokojne miasteczko rozsadza strach i nienawiść. Każdy może być ofiarą... I każdy może być zwyrodniałym mordercą...”

środa, 11 lutego 2015

Upadek moralny Kobiciny Miejskiej na chińskiej ziemi...

Grafika: Kobicina Miejska

Posypać własny łeb popiołem to sztuka, kiedy się człowiek dowiaduje lub samoczynnie uświadamia do jakich upadków swojego żywota ziemskiego był zdolny. Kto jedzie do Chin i nie odwiedza Wielkiego Muru Chińskiego? Ja! 
Moja osobista głupota doprowadziła do tego, że zamiast najsłynniejszej budowli na świecie widziałam chińskie ZOO… Misie panda i owszem – wielce sympatyczne, ale do potęgi i prestiżu muru to im daleko. Mur Chiński niestety nie poczuł ciężaru moich stóp z powodów życiowo – błahych: zdradziłam go z tofu zjadanym z chodnika i w związku z tym, w następstwie, z misiami panda.
W noc przed zaplanowaną, grupową wycieczką w kierunku, wspomnianego wcześniej Muru, postanowiliśmy, w towarzystwie znajomych, poznać nocne życie Pekinu. Z poznawania nocnego życia pamiętam tylko jakiś pub z kolorowymi drinkami i mnóstwo straganów z „jedzeniem” oraz smak grillowanego karalucha... 
Podobnież wrzeszczałam na pół Pekinu, że kocham grillowane tofu. Podobnież, by nie uronić ani kęsa, jeżeli kęs spadł mi z talerzyka na deptak, to podnosiłam i z namaszczeniem, niczym chleb powszedni, zjadałam. Tofu grillowane podawane było na papierowych talerzykach. Pewnie nie jest to dziwne, że na papierowych, ale dziwne jest to, że ten talerzyk był wsadzony do worka reklamówkopodobnego. Po spożyciu, właściciel kramiku worek wyrzucał, talerz zabierał, pakował w następny worek i podawał dalej. No, co się ma zmarnować! Oprócz tofu umieściłam w swoim żołądku jeszcze skorpiony, skórę z węża, mięso z węża, dziwnego kraba i dorodne karaluchy – grillowane i nie grilowane. Smak karalucha zostanie na moich kubkach smakowych do końca życia – mniej więcej było to coś w klimacie wędzonej wykładziny podeptanej przez śmierdzące stopy panów budowlańców pracujących w gumiakach przez dwanaście godzin. Z warzyw podobno spożyłam jakieś cebulki egzotyczne.

Po tym całym wachlarzu chińskich smaków doświadczałam bliskiego kontaktu z chińskim klozetem przez dobrych kilka godzin, w związku z czym nie byłam w stanie, następnego ranka, zaszczycić swoją obecnością zacny Mur Chiński. 
W ramach zadośćuczynienia pozwiedzałam chińskie ZOO. 

Grafika: Kobicina Miejska

Zapach grillowanego tofu to jedna z niewielu rzeczy na świecie, które wywołują u mnie odruch wymiotny. Jeżeli ktoś się zmartwił, że zaraziłam się jakąś egzotyczną chorobą łakomiąc się na tofu z chińskiego chodnika to informuję, że odbyłam serię stosownych szczepień zanim mnie wyeksportowano do Chin ;)

Ciąg dalszy przygód, ekscesów i upadków, rodem z Chin, pewnie nastąpi…

wtorek, 10 lutego 2015

Zmysłowe jajka sadzone i biust Magdaleny...

Tadeusz potrafił rozbijać jajka jak nikt inny… Jego dłonie, na których malowały się lata ciężkiej pracy, zdawały się być najdoskonalszym narzędziem przeznaczonym do tego celu. Podziwiała je siedząc przy kuchennym stole, na którym już zdążyły zagościć dwa białe talerze dumnie spoczywające na papierowych serwetkach. Serwetki też miały swoją historię - Tadeusz spędził dobre pół godziny, w pobliskim sklepie, szukając tych właściwych, pasujących do sobotniego śniadania. 

- Kochanie czy zechcesz podać mi paprykę? Głos Tadeusza rozbudził w niej pragnienie znalezienia najpiękniejszej papryki w całej galaktyce. Magdalena wydobyła więc z naczynia piękną, czerwoną papryczkę i eterycznym ruchem podała ją ukochanemu. Mężczyzna wyczarował z warzywa cztery plastry mające posłużyć jako ramka dla jego kulinarnego dzieła. 

Patelnia teflonowa, za sprawą zręcznych dłoni Tadka, wylądowała na kuchence, a następnie kawałek masła klarowanego zespolił się z jej teflonem w tańcu miłości ogrzanym kontrolowanym płomieniem palnika. Wydobyły się pierwsze nuty śniadaniowej symfonii. Magdalena zastygła niczym posąg, jej powieki zapomniały o odruchu mrugania, bowiem On znowu miał w swoich dłoniach jajko. Fascynowała ją perfekcja z jaką dokonywał wyboru głównego bohatera śniadania. Niczym kobra hipnotyzująca gryzonia wpatrywał się w tuzin prężących się w wytłoczce jaj. Nawet wytrawny znawca mowy ciała nie byłby w stanie doszukać się choćby drżenia jednego mięśnia. Tadeusz męskim, pewnym ruchem wyłaniał szczęśliwców, którzy mieli dziś zaspokoić, jego i Magdy, rozbudzone od tygodnia jajeczne żądze. 

- Bosko pachnie! - zakwiliła Magdalena i dyskretnym ruchem poprawiła uwierającą ją koszulę nocną. Jej biust zdawał się wykazywać tak ogromne zainteresowanie sadzonymi jajkami, że wizja strzelających guzików jej odzienia była bliska realizacji. 

Tadeusz położył na patelni cztery plastry papryki. Opiekał je z każdej strony po kilka minut. Następnie wbił do warzywnych ramek po jednym jajku, oprószył ziołami toskańskimi, solą i pieprzem. Magdalena udekorowała talerze kiełkami szczypiorku oraz pora tworząc z nich wieniec dla Tadeuszowego dzieła. Jeszcze chwila i zapadnie się w krainie boskich, sadzonych jajek… Ciekawe czy doda parmezanu? - rozmarzyła się i zganiła zarazem za to wygórowane pragnienie, które mogło dodatkowo, przez swoją kaloryczność, przyczynić się do guzikowego dramatu.

Tadzio wyłożył jajka na niebanalnie przystrojone talerze. Z błękitnej miseczki zaczerpnął łyżeczką trochę parmezanu, który o świcie starł na odpowiedniej wielkości wiórki i wypowiedział najcudowniejsze tego ranka słowa:

- Smacznego Kochanie! Jedz, bo ostygnie!

- Zrobię tylko kilka zdjęć! Proszę… Wszystko wygląda tak pięknie! Pokażę w pracy dziewczynom, jakiego mam zdolnego męża! - prośba ukochanej połaskotała i tak już przerośnięte, tego ranka, ego mężczyzny.

Tadeusz i Magdalena rozkoszowali się smakiem słodkiej papryki, jędrnej i soczystej, która utworzyła z sadzonym jajkiem związek tak doskonały jak ich własny. Spoczywające dookoła kiełki zdawały się wiwatować na ich cześć, a parmezan nieśmiało usadowił się tu i ówdzie dodając całości swoistego smaczku. 

Grafika: Kobicina Miejska

Wyjaśnienie:
Znalazłam i przetestowałam ciekawy przepis na jajka sadzone. Nie chciałam tak zwyczajnie go opisywać, więc popełniłam kulinarno - erotyczną chałturę literacką przez małe l ;) 

Kłamczuch na talerzu znawcy mikroekspresji...


Mikroekspresje…
Są bardzo małymi ruchami twarzy trwającymi pół sekundy lub krócej, np. jeżeli na widok jakiegoś pana Iksińskiego prawa brew lekko nam się uniesie i wokół nosa pojawią nam się zmarszczki znaczy się, że wykazujemy wstręt do pana Iksińskiego. Idźmy dalej: lekki uśmiech i wypowiadanie się z pewnością siebie świadczy o naszej autentyczności, w przeciwieństwie do stawania na palcach, ściągania brwi w wyrazie skupienia i wysiłku.

Dlaczego te mikroekspresje potrafią zdemaskować nasze prawdziwe oblicze?
„Nasz mózg emocjonalny jest znacznie szybszy niż część racjonalna, która rozwinęła się najpóźniej. Mikroekspresje to reakcje emocjonalne kontrolowane przez tę starszą część, wydarzają się w ciągu pół sekundy po tym, jak bodziec, czyli na przykład pytanie czy obraz, dotrze do mózgu. Dopiero po tym czasie możemy zracjonalizować to, co się wydarzyło i jak powinniśmy się zachować w reakcji na ten bodziec. Nawet Japończycy, których kultura zmusza do nieustannego uśmiechu, w pierwszej chwili wyrażają wstręt, strach czy złość. Potem oczywiście uśmiech wraca na ich twarze. Osoby niewytrenowane w obserwowaniu mikroekspresji widzą jednak tylko ten uśmiech.”

Mikroekspresje i ich umiejętność odczytywania pozwalają wykryć około 80% kłamstw.

Jak możemy wykorzystać mowę ciała podczas rozmowy o pracę, aby zdobyć wymarzoną pracę?
„Ważne jest, aby mieć otwartą postawę, czyli nie krzyżować rąk ani nóg. Niedobrze jest się drapać po twarzy czy głowie, bo to wskazuje na niepewność. Twarz powinna być odkryta, ręce powinny się znajdować pomiędzy linią łokci a szyi. Gesty powinny być symetryczne. Dzięki temu będziemy sprawiać wrażenie pewnych siebie. A jeśli chodzi o mikroekspresje, to warto od czasu do czasu wzbudzić w sobie pozytywne emocje, aby także mimiką wyrazić entuzjazm. Aby to osiągnąć, pięć minut przed rozmową warto sobie wyobrazić, że już pracujemy w tej firmie na wybranym stanowisku i poczuć się z tym dobrze.”

Mowa ciała - temat, który zawsze mnie fascynował; zazwyczaj pod kątem możliwości wypracowania pewnych mechanizmów, które ułatwią mi życie. Jeżeli zainteresował Was temat mikroekspresji to zapraszam tutaj: 

Można tam znaleźć odpowiedzi na takie pytania:
- Czy wszyscy używamy takiej samej liczby gestów i mikroekspresji?
- Jak długo trzeba z kimś rozmawiać, żeby się zorientować, które napięcia na twarzy tej osoby są mikroekspresjami, a które są związane na przykład z bólem głowy czy niedowidzeniem?
- Nieświadomie każdy z nas odczytuje mowę ciała innych osób. Już po pierwszym wrażeniu decydujemy na przykład, czy kogoś lubimy, czy nie. Po co się zatem uczyć mikroekspresji?
- Czy warto się uczyć dobrze kłamać?
- Czy są osoby, na których twarzy trudno rozpoznać kłamstwo?

Oczywiście naukowcy od razu wykryli druzgocące różnice w aspektach komunikacji niewerbalnej damskiej i męskiej ;)

poniedziałek, 9 lutego 2015

Po prostu jest i kocha...

Grafika: kadr z filmu "Mój przyjaciel Hachiko"

Wszystkim tym, którzy mają chwilę, na zbyciu, w te zimowe wieczory, polecam film: Mój przyjaciel Hachiko… Propozycja dla każdego, niezależnie od wieku, płci, wyznania, upodobań. 
Nie potrafię tego filmu obejrzeć bez morza łez… Byłam żelazną damą, która nigdy na filmach nie płakała… dopóki nie obejrzała tego, może nie najwyższych lotów filmowych, dzieła… Wiem, że to tylko film… tylko film… Ale film i historia, która rozbiera na atomy najtwardsze serca. Nie znałam takiego oddania i miłości, jakie zobaczyłam oglądając historię Hachiko. To tylko zwierzę - bohater filmu opartego na faktach, które nie potrafi mówić, nie musi - psie oczy mówią w każdym języku. 
Nie raz widziałam łzy i rozpacz człowieka, który stracił swojego przyjaciela - psa. Odkąd mam psa i odkąd widziałam ten film, wiem, że miłość na czterech łapach jest tak wielka, jak wielka prawdziwa miłość być potrafi. Ktoś powie: Kobieto, puknij się w czoło! Ludzie dzieci tracą! Żony, mężów tracą! - to jest dopiero powód do rozpaczy! Zgadzam się i podpisuję pod tym rękami, nogami i czym tam się da podpisać, ale widziałam reakcję innych ludzi na ten film. Najgorszy łobuz, drań płakał jak bóbr. A to tylko film - o zwykłym psie. Który z ludzi potrafi czekać: na mrozie, wietrze, deszczu, upale, przez 9 czy 10 lat, do ostatnich swoich dni - na osobę, którą pokochał najbardziej na świecie…?!? Nie znam… A Wy znacie?
A muzyka w tym filmie... Posłuchajcie...


Jeżeli ktoś ma dylemat czy mieć psa czy nie - polecam ten film… Myślę, że wszelakie wątpliwości znikną… Pies to obowiązki, problemy, dodatkowe zawracanie dupy - jak to niektórzy mówią, ale to pies ucieszy się na Wasz widok, niezależnie od wszystkiego, witając Was w drzwiach. To pies przyjdzie i położy swój łeb na Waszych kolanach, wybałuszy sarnie oczy wtedy, gdy będzie Wam źle… Pies nie pyta, nie ocenia, po prostu jest i kocha - na swój psi sposób - jedyny i niepowtarzalny…

Grafika: Kobicina Miejska

sobota, 7 lutego 2015

Baba do użerania, kartonik mleka i poprzednie wcielenia…

Grafika: www.amazon.com

Zniknął kolejny kartonik mleka, a właściwie nie zniknął kartonik - tylko jego zawartość… Pan osobisty Konkubinator uprawiał nocny, mleczny żer. Poniekąd mnie to fascynuje, zastanawiam się czy nie zgłosić go jako testera do jakiegoś zakładu nabiałczanego. No więc, oglądam ten pusty kartonik i tak, od niechcenia, rzucam luźną myśl, która, być może, spróbuje wyjaśnić fenomen znikającego, w ilościach hurtowych, mleka:
- Może Ty w poprzednim wcieleniu byłeś cielakiem za wcześnie odstawionym od matczynej piersi… 
- Nie! Byłem królem… Twoim! 
Odpowiedź nieco zbija mnie z tropu, ale kontynuuję wątek nabiałowy:
- A co ma król do mleka? 
- Nic, ważne jest to - czyim królem byłem. Twoim! Twoim! Jełopino Ty jedna! 
Zauważam, że obszary mózgu odpowiedzialne za głupotę zbyt mocno zostały pobudzone, ale nie zrażona tym faktem brnę dalej w wątek wcieleń:
- Człowieku, czy Ty nie masz lepszego pomysłu na poprzednie wcielenia? Jak już być królem to całego narodu, pławić się w bogactwach, chordy niewolnic mieć na każde zawołanie, kąpać się mleku… - uruchamia mi się projektor z filmem pt. „Konkubinator i czterdzieści niewolnic w mlecznej krainie.”
- No coś Ty! Przecież użeranie się z Tobą to zastępuje ze trzy królestwa!

I co tu rzec… 
Facetom niewiele jednak potrzeba… Wystarczy mleko w kartoniku, baba do użerania, przyda się też dobry trunek i papierosy - w tym konkretnym, opisywanym przypadku ;)

Mlecznej soboty życzę ;)

czwartek, 5 lutego 2015

Mordowanie erotycznej powierzchni użytkowej...

Grafika: www.zdrowie.wp.pl

Jadę samochodem… Nie, nie, nie jako kierowca! Jako pasażer. Kobicina jak jest na stanowisku kierowcy to niewiele widzi oprócz strategicznych dla bezpieczeństwa drogowego obrazów. Kiedyś nawet rodzonego brata na drodze nie poznała i strąbiła, zwyzywała, bo się wedle uznania mojego wlókł okrutnie. No wiec, jadę sobie jako ten pasażer i nagle na me oczy rzuca się napis ogromniasty na przydrożnej reklamie: WWW.RITUAL.PL O kurde! To na moim osiedlu rytuały odprawiają, a ja nic o tym nie wiem! Nie może być! 

Po przybyciu do miejsca osobistego zamieszkiwania z Konkubinatorem i Psiornicą rzuciłam się w stronę komputera przeszukiwać czeluście sieci, co to za rytuały robią osiedlowe. Ot i co znalazłam: „W Ritualu poznasz najnowocześniejszy na świecie inteligentny system treningowy MILON, który wprowadzi Cię w świat treningu, jaki naprawdę polubisz.” Dobre, dobre... Ja zawsze wiedziałam, że mnie opatrzność Boża chce koniecznie zmusić do jakiś treningów. I takiż to znak Boży na mej drodze postawiła. Popatrzyłam na siebie krytycznym okiem rozebrawszy się w łaźni do stanu: jaką mnie Boże stworzyłeś, taką mnie i masz, pomyślałam i cóż: tragedii nie ma, ale dupy też nie urywa. Tkanka tłuszczowa, a właściwie ostatnio wyczytałam, że kobieta nie ma tkanki tłuszczowej tylko erotyczną powierzchnię użytkową, nagromadziła się sowicie na obszarze brzusznym. Mam pecha do figury, którą pozwoliłam sobie nazwać: ludzik z kasztana, czyli rączki i nóżki jak patyczki, a korpusik jak kuleczka, a właściwie kula. Pomyślałam jeszcze chwil parę... A niech tam! I zapisałam się na darmowe zajęcia próbne w celu wymordowania erotycznej powierzchni użytkowej...

Dziś rano wyszykowałam się na te rytuały i pojechałam... 

Miejsce kaźni tak się prezentuje - foto z netu zamieszczam w celu zwizualizowania tematu:



Wielce sympatyczny pan, pomagający w mordowaniu, na wstępie kazał mi ankietę wypełnić:
- Jaki pani chciałaby osiągnąć cel?
- No, jakiż ja cel chce tu osiągać! Panie, wymordować erotyczną powierzchnię użytkową, znaczy się tłuszcz chciałam ;)
Chłopina się uśmiał i wyjaśnił, że na sześciu stanowiskach mam dzielnie wytrwać całą minutę; tylko na dwóch po cztery minuty (na rowerku i crosswalkerze). O!!! I to mi się wielce spodobało, zwłaszcza ta minuta, ale i durnowaty uśmiech mnie nawiedził. Nieśmiałościowo zadałam pytanie:
- A jak ja tak krótko siedzieć będę to cokolwiek mi to da? - w imieniu powierzchni erotycznie użytkowanej zapytałam.
- Niech mi pani wierzy, że da! - odpowiedział, bez zająknięcia, pomocnik w mordowaniu.

Posadziła się więc Kobicina w asyście pomocnika na pierwszą machinerię i rozpoczęła „zwiedzanie” magicznego kręgu. Magiczny krąg trzeba zwiedzić dwa razy. Oczywiście pan mordujący tłuszcz pomagał przy każdym stanowisku, żeby się taki nieogarnięty uczestnik rytuału odnalazł bez komplikacji. 

No i Kobicina się zdziwiła, bardzo się zdziwiła, rzekłabym, że zawiesiła się na tym zdziwieniu, kiedy to w połowie drugiej rundy, mokra jak skarpeta wietnamskiego żołnierza, stwierdziła, że jak dobrnie do ostatniego punktu magicznego kręgu to ją wynosić będą. Na szczęście skandalu z wynoszeniem nie było ;)

Jak to czasami pozory mylą... - pomyślałam w skrytości swej i udałam się zalana kobicinowym potem do damskiej szatni.

Ot i takie to dziś atrakcje miałam ;)

środa, 4 lutego 2015

Kobicina na salonach i zajączek w domu publicznym...

Grafika: www.pawelet.pl

Nieco przekornie zacznę ten wpis, od dowcipu, mało górnolotnego, nieco wyświechtanego, ale jakoś tak pasującego mi do moich dzisiejszych Kobicinowych rozważań…

Przychodzi Zajączek do domu publicznego i mówi: Poproszę jakąś fantastyczną kobietę!
Pani recepcjonistka w postaci wypasionej Królicy rzecze: Kochany, wszystkie zajęte, wolna tylko Żyrafa.
Może być - Zajączek udziela natychmiastowej odpowiedzi, myśląc zdecydowanie czymś innym niż mózg... 
Po dwóch godzinach Zając wychodzi, a właściwie wypełza z pokoju Żyrafy… Futerko mokre, ciecze z każdego kłaka, Zając mocno sfatygowany, ledwo zipie… Stan przedzawałowy…
- A cóż to się stało? - przerażonym głosem pyta recepcjonistka wypasiona Królica.
- Paaaani! A co się paaani dziwi! Usta, dupcia, usta, dupcia, a kilometry lecą!

Wróćmy do meritum… Zgłosiłam się do konkursu: Blog Roku. W swej naiwności i głupocie łudząc się, że może ma to jakiś większy sens i nabędę nowych doświadczeń.
Doświadczenia już zostały nabyte… Od wczoraj można głosować na to, na co chcemy zagłosować. Dziś rano umierałam ze śmiechu, jak dostrzegłam aktualny ranking w różnych kategoriach… W czołówce blogi, które mają milion lub więcej wejść, a ja durna Kobicina, z tymi piętnastoma tysiącami, to mogę tam, co najwyżej, podłogę umyć. Jestem jak ten zajączek z dowcipu - porwałam się z motyką na słońce, chociaż w przypadku zajączka dotyczyło to porwania się narządem płciowym na żyrafę ;) Dobrze, że ust i dupć niczyich obrabiać nie muszę ;) 

Pozdrawiam futerkowo :)

poniedziałek, 2 lutego 2015

O swędzących cyckach na dziale mięsnym...

Grafika: www.papilot.pl

W sklepie...

Stoję w kolejce na dziale mięsnym z gorącym pragnieniem zakupienia dziesięciu plasterków salami A i dziesięciu plasterków salami B. Realizuję zamówienie osobistego Konkubinatora zwące się: „zjadłbym jakieś dobre salami.” Przede mną w kolejce oczekują: mężczyzna z łysiną, kobieta w dziwnej czapce i kobieta w kraciastym płaszczyku. Obsługiwany jest mężczyzna:
- Co dla Pana? - pyta ekspedientka.
- Jakąś wędlinkę chciałem, dobrą… - mężczyzna ze skąpym owłosieniem głowowym bardzo „precyzyjnie” werbalizuje swoje oczekiwania ;)
Hmm… Zamyślam się… No to mamy klienta: Lux malina, mucha nie siada! Teraz bedziem stać w tej kolejce dwa dni… Repertuar kryjący się pod hasłem: „jakaś dobra wędlinka” jest długi i szeroki… Nie mylę się: pani obsługująca mięsny kramik prezentuje szeroki wachlarz produktów pochodzenia zwierzęcego. Pan z łysiną dokonuje oględzin i jakoś nic nie zadowala jego męskiego wędlinianego ego - a to za tłuste, to za chude, to jakieś siwe, tamto za drogie, a toto dziwnie wygląda. A ja tylko chciałam te dwadzieścia plastrów nieszczęsnego salami… 
Może się czepiam, może upierdliwa jestem, system nerwowy wykazuje mniejszy zakres tolerancji, ale jak widzę chłopa w kolejce to mnie cycki zaczynają swędzieć… i bynajmniej nie z powodu podniecenia! Swoje wnioski wyciągam na światło dzienne, ponieważ zostały one poczynione na podstawie wieloletnich obserwacji sklepowych. Facet w kolejce równa się problem: albo taki ma jakieś opóźnione odruchy przy pakowaniu towaru, albo stoi i czeka, aż mu się samo spakuje, albo nie ma pieniędzy, albo nie ma karty płatniczej, albo nie wie, co kupić! W każdym razie skutecznie zagraca i opóźnia ruch kolejkowo-sklepowy. Może są jakieś kursy typu: "Zanim wejdziesz do sklepu…" lub "Jak się ogarnąć w sklepie?" - kurs dla początkujących. 

To tak z okazji poniedziałku ;)

Aaa... baby wywołujące przypadłość swędzących cycków też bywają, ale w mniejszej ilości, chyba...