Dawno, dawno temu, gdy byłam piękna i młoda, wraz z moją kuzynką (nazwijmy ją roboczo A) udałyśmy się na krajowy wypoczynek, bez opcji all inclusive. Celem wypoczynkowym była wiocha nad jeziorem w okolicach puszczy Knyszyńskiej. Oczywiście okolica malownicza, cisza, spokój, swojskie żarło, pełna sielanka, agroturystyka pełną gębą.
Wiadomo, że człowiek na wakacjach ma również potrzebę zażywania ruchu w różnej postaci. I w nas takowe pragnienie się zrodziło. Na pożyczonych rowerach, z lichą mapą w ręku, udałyśmy się na wycieczkę po wspomnianej wcześniej puszczy. Dla tych nie wtajemniczonych pragnę nadmienić, iż puszcza jest rozległym kompleksem leśnym z dziką zwierzyną w pakiecie; niestety ma również tendencje do tego, aby skutecznie wprowadzać w błąd wszystkich napalonych zwiedzaczy puszczowych.
Jedziemy na tych rowerach, ja i A, piękna pogoda, ptaszki, futrzaki, zielono, kolorowo. Z pełnym profesjonalizmem stosujemy się do wskazówek mapy zakładając, że długość trasy wycieczkowej będzie w porywach miała 20 km – w końcu żadna z nas nie jest profesjonalnym cyklistą, a kondycja też nie zwala z nóg. Zachwycamy się dzikością puszczy, moja kuzynka sili się na niewybredne żarty o atakujących stadach dzików i wilków…
Niestety Matka natura postanawia wystawić nas na próbę… Nasze, niczym nie zmącone, słoneczne niebo nagle przybiera formę mało przyjazną, zauważamy jakby błyskawice, słychać stłumione grzmoty. Pada komenda: „Szybciej, burza idzie, trzeba wracać…” No łatwo powiedzieć, gorzej zrobić… Zaczyna się ulewa, a leśna ścieżka zamienia się w błotnego potwora, który bezlitośnie wciąga nasze rowerowe koła. Powoli stajemy się obojętne na strugi wody lejące się na nasze, przerażone ciała. Trudno mówić o rozwijaniu zawrotnej prędkości w zaistniałych warunkach. Godzimy się z faktem nieuchronnej śmierci w leśnej dziczy; zawsze chciałam zostać szlachetnie pożartą częścią łańcucha pokarmowego. Tracimy zupełnie orientację w terenie, widać tylko drzewa, drzewa, drzewa, drzewa… Okazuje się, że sporo czasu już tkwimy w tej dziczy.
Burza nagle odpuszcza, ale dociera do nas brutalna prawda, że mapa to już w niczym nam nie pomoże. Telefonów z GPS-em nie mamy, poza tym te, które mamy i tak nie mają zasięgu. Mokre, w zabłoconych buciorach docieramy w końcu na skraj puszczy - przed nami rozpościera się piękna równina z polami uprawnymi. Daleko na horyzoncie dostrzegamy zarysy domostw. Oczywiście, bez chwili wahania, wytaczamy nasze sprzęty na polną drogę i próbujemy jechać… A tu niespodzianka! Ulewa bardzo skutecznie rozmoczyła nawierzchnię, więc jedyna opcja, jaka pozostaje to prowadzenie dwukołowca. Po paru minutach nasze rowerki oblepiają się błockiem po samą kierownicę; stwierdzam, że mój waży, jak nic, ze sto kilogramów. W akcie desperacji chcę go nawet porzucać w polnym rowie.
Tymczasem moja kuzynka dostrzega w oddali wóz z koniem w postaci napędu, na wozie siedzi, podobnież, kilku wiejskich, dorodnych chłopów. Widać przerażenie w jej oczach: „Zboczeńcy! Zgwałcą nas w szczerym polu!” Osobiście jest mi obojętne czy zgwałcą nas w szczerym czy nieszczerym polu… Pada komenda: „Biegnij!!! Szybciej!!!” No prawie konam ze śmiechu! Nie, żebym była tak zadowolona z potencjalnego gwałtu, ale opcja biegu z rowerem lub bez roweru w błocie po kolana i tak była skazana na niepowodzenie. Co najwyżej może tylko niepotrzebnie i niezdrowo dodatkowo podniecić naszych oprawców, jeżeli są fanami walk w kisielu, oleju lub błocie. Pozostaje nam konfrontacja twarzą w twarz ze sprawcami potencjalnego gwałtu zbiorowego… Szybko się okazuje, że panowie nie mają złych zamiarów lub po prostu nie gustują w błotnych, upoconych, zmoczonych babach z dużą agresją w spojrzeniu.
Docieramy w końcu do wsi… Człek z pierwszego z brzegu gospodarstwa, jak nas widzi, to sam proponuje umycie wężem ogrodowo – gospodarskim. Doprowadziwszy siebie i rowery do, jako takiego, stanu użyteczności publicznej i uświadomione przez gospodarza wiejskiego, że długa droga przed nami, udajemy się w drogę powrotną. Jak się później okazało przejechałyśmy na rowerach ponad 50 km, w tym sporo w błotnistej mazi. Jak widać, człowiek jak chce to potrafi: wystarczą tylko odpowiednie bodźce ;) Dodajmy jeszcze, że zapasy żywnościowo – napitne ograniczały się do dwóch batoników i dwóch małych butelek wody. Po dotarciu do naszego kwaterunku miałam ochotę, pierwszy raz w życiu, całować próg i obdarzać czułościami drzwi wejściowe.
Wakacje to jednak piękny czas…
Zapraszam również do zapoznania się z przygodami w wydaniu zimowym, gdzie to gacie pękły tak, że aż biała watka niczym baranek ujrzała światło dzienne: Zawartość gaciowych czeluści w zimowej scenerii...
Takie przeżycia po latach to piękne wakacyjne wspomnienia. Brakuje tylko zdjęcia Was w tym błotku. Też mam takie historie na koncie, od których do śmiechu mi nie było,a dziś się wspomina je z uśmiechem :)
OdpowiedzUsuńCo do zdjęcia to wtedy nie było komórek z aparatami, a innego uwieczniacza nie miałyśmy akurat przy sobie, a szkoda 😁
UsuńŁo matuchno...aż mi się zimno zrobiło na wspomnienie tego błota.
OdpowiedzUsuń50 km to rekord życiowy normalnie, że Wy to przeżyłyście, to cud!
jotka
No ledwo przeżyliśmy, a adrenalina też robi swoje 😉
UsuńOj dzielne z Was babki. I cudne wspomnienia, bezcenne. To błoto jednak ma swoje uroki...
OdpowiedzUsuńTa dzielność to tak przypadkiem wyszła ;)
UsuńSzaleństwo w czystej postaci! Naprawdę mogłyście zostać pożarte choćby przez błoto i komary, dobrze, że wam się udało, ciekawe co mówiły wasze mięśnie po tych 50 km :)
OdpowiedzUsuńCzłowiek był wtedy młody, więc jakoś nie zauważył bólu mięśni ;)
UsuńTakie wspomnienia są wspaniałe. Ile ja ich miałam.
OdpowiedzUsuńWyprawy do lasu, błoto, burze, żmije. Wychowałam się na wsi.
W takich warunkach i dzielność i odwaga pomaga.
Super ! :-)
Irena- Hooltaye w podróży
Wieś dostarcza zawsze dodatkowych atrakcji :)
UsuńWspomnienia są fantastyczne i dobrze, że nikt nam nie jest w stanie ich odebrać. Podziwiam - 50 km to całkiem sporo, ja bym chyba nie dała rady, bo dawno nie robiłam takich dystansów na rowerze :)
OdpowiedzUsuńTeraz to pewnie też bym nie zrobiła 50 km, chyba, że niedźwiedź by mnie gonił ;)
UsuńNie ma to jak takie barwne wspomnienia z wakacji, sama może nie miałam przygód rowerowych ale z burzą w roli głównej jak najbardziej. Fajnie,barwnie i wesoło. Milo się czytało.
OdpowiedzUsuńBaby we wspólnym towarzystwie... to zawsze wieszczy wrażenia :D Jednak te wrażenia pamięta się później i wspomina. Wtedy chciałas całować próg domu, a teraz śmiejesz się z tego. To jest właśnie przygoda!
OdpowiedzUsuńPo czasie to wszystko jakoś bardziej śmieszy :)
UsuńDlatego sport to zdrowie ? Cóż - teraz powinnaś preferować znacznie mniej aktywny wypoczynek. Ale szacun za mapę. Z mapą na papierze nawet do własnej łazienki bym nie dotarła .... (w okularach znacznie lepiej :))
OdpowiedzUsuńZ tą mapą to też różnie bywało :) Ważne, że ofiar w ludziach nie było ;)
Usuń