Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 marca 2021

Wsi sielska, wsi anielska...

                                     

Grafika: www.polskieradio.pl

Jako dziecko jeździłam na wakacje do rodziny na wieś. Po latach wspominam to z ogromnym sentymentem. Była to typowa wieś polska zabita dechami, gdzie psy dupami szczekały. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się w drewnianym wychodku, a jak dziadzio naprawiał tenże kibelek przez miesiąc, bo uległ awarii, to najzwyczajniej w świecie rżnęło się pod chmurką wśród łanów zbóż. Wody bieżącej w obejściu nie było, więc człowiek wodę ze studni pozyskiwał, potem grzał ją w garze na piecu i mył się w misce; mógł również umyć się w pobliskiej rzece, gdzie często krowy pojono i nie raz zdarzyło się, że krowina dokonała defekacji wprost do wody, ale jakoś nikomu nie przeszkadzało to w czym się myje i co tam pływa. 

Moje wakacjowanie nie ograniczało się tylko do zbijania bąków - dzielnie, wraz z kuzynostwem, pomagałam w pracach polowych i nie tylko. Praca rolnika w tamtych czasach nie była miła, łatwa i przyjemna - człowiek spędzał wiele godzin w polu: zrywając truskawki, fasolkę, dziabał, czyli kopaczką usuwał chwasty w niekończących się rzędach warzyw, uczestniczył w żniwach, grabił siano, chodził po krowy, żeby bidule na dojenie do domostwa sprowadzić. 

Oczywiście moja wieś miała też swoje inne oblicza: 
- w soboty wieczorami często organizowaliśmy sobie ogniska nad rzeką, a że nie było w tych czasach wypasu sklepowego to prowiant suchy i mokry zdobywaliśmy na różne sposoby; pamiętam jak raz kuzyn z kolegą ukradli jakąś kurę i piekli ją na tym ognisku z piórami i z flakami - na szczęście moja fantazja ułańska nie skłoniła mnie do spróbowania tego specjału, 

- jako najmłodsze pokolenie w gospodarstwie postanowiliśmy umyć stertę butelek nagromadzonych pod chałupą w celach sprzedażowych - czego w tych butelkach nie było: zdechłe myszy, gatunki robali wszelakiej maści, resztki zbuzowanego alkoholu; ja niestety miałam wątpliwą przyjemność natrafienia na butelkę z pszczołami w środku - jedna mnie ugrzmociła w powiekę i przez ponad tydzień, ku uciesze reszty młodzieży, wyglądałam jak Gołota po walce stulecia, 

- wyprawy do wiejskiej meliny po wino marki wino; po zakupie człowiek siadał w doborowym towarzystwie w przydrożnym rowie i pił te specjały; niestety większość pijących miała słabe żołądki i nie przyswajała tego napitku, co kończyło się wiadomo jak…,

- sobotnie wiejskie zabawy taneczne w tak zwanej remizie - to trzeba zaliczyć i przeżyć, w życiu się tak dobrze nie bawiłam jak tam - chłopaki odstawione, wymyte na niedzielę, fryz użelowany i muzyka… typowe disco polo z przytupem, 

- przyganianie krów z pastwiska do domu to była przygoda; bydlęta często nie chciały współpracować z poganiaczem i łaziły swoimi drogami, a człowiek się napocił, naużerał, nalatał, żeby krowie towarzystwo w komplecie do domu sprowadzić. 

Dlaczego mi się to wszystko przypomniało? Wieś nauczyła mnie pokory i tego, że nic w życiu łatwo nie przychodzi, a poza tym, byłam z siebie dumna, że wiedziałam jak wygląda krowa i świnia, a nie jak moi miastowi koledzy rozdziawiałam japę, jak gdzieś jakaś pojedyncza sztuka zwierza hodowlanego się trafiła na przymiastowym poletku. Wiedziałam skąd się bierze mleko, masło i śmietana, jak się podbiera jaja z kurnika, jak się zabija kurczaki i co mają pod piórami i w żołądku. 

Wieś i praca tam to nie jest sielanka pachnąca bochnem swojskiego chleba, to często harówka w pocie czoła i wstawanie o świcie - trzeba mieć wiele determinacji i naprawdę kochać przyrodę z całym ciągnącym się za nią smrodem, żeby czerpać przyjemność z pracy na roli. Ale na pewno warto to robić, jeżeli ktoś to kocha - świat rolników to inny świat, daleki od miejskiego wyścigu szczurów i każdego dnia ocierający się o Matkę Naturę, a ona jak wiadomo, i sielska i anielska bywa ;)

poniedziałek, 15 lutego 2021

Zboczeniec wakacyjny i to nie jeden, czyli pedałuj śmiało...


Dawno, dawno temu, gdy byłam piękna i młoda, wraz z moją kuzynką (nazwijmy ją roboczo A) udałyśmy się na krajowy wypoczynek, bez opcji all inclusive. Celem wypoczynkowym była wiocha nad jeziorem w okolicach puszczy Knyszyńskiej. Oczywiście okolica malownicza, cisza, spokój, swojskie żarło, pełna sielanka, agroturystyka pełną gębą. 

Wiadomo, że człowiek na wakacjach ma również potrzebę zażywania ruchu w różnej postaci. I w nas takowe pragnienie się zrodziło. Na pożyczonych rowerach, z lichą mapą w ręku, udałyśmy się na wycieczkę po wspomnianej wcześniej puszczy. Dla tych nie wtajemniczonych pragnę nadmienić, iż puszcza jest rozległym kompleksem leśnym z dziką zwierzyną w pakiecie; niestety ma również tendencje do tego, aby skutecznie wprowadzać w błąd wszystkich napalonych zwiedzaczy puszczowych. 

Jedziemy na tych rowerach, ja i A, piękna pogoda, ptaszki, futrzaki, zielono, kolorowo. Z pełnym profesjonalizmem stosujemy się do wskazówek mapy zakładając, że długość trasy wycieczkowej będzie w porywach miała 20 km – w końcu żadna z nas nie jest profesjonalnym cyklistą, a kondycja też nie zwala z nóg. Zachwycamy się dzikością puszczy, moja kuzynka sili się na niewybredne żarty o atakujących stadach dzików i wilków… 

Niestety Matka natura postanawia wystawić nas na próbę… Nasze, niczym nie zmącone, słoneczne niebo nagle przybiera formę mało przyjazną, zauważamy jakby błyskawice, słychać stłumione grzmoty. Pada komenda: „Szybciej, burza idzie, trzeba wracać…” No łatwo powiedzieć, gorzej zrobić… Zaczyna się ulewa, a leśna ścieżka zamienia się w błotnego potwora, który bezlitośnie wciąga nasze rowerowe koła. Powoli stajemy się obojętne na strugi wody lejące się na nasze, przerażone ciała. Trudno mówić o rozwijaniu zawrotnej prędkości w zaistniałych warunkach. Godzimy się z faktem nieuchronnej śmierci w leśnej dziczy; zawsze chciałam zostać szlachetnie pożartą częścią łańcucha pokarmowego. Tracimy zupełnie orientację w terenie, widać tylko drzewa, drzewa, drzewa, drzewa… Okazuje się, że sporo czasu już tkwimy w tej dziczy. 

Burza nagle odpuszcza, ale dociera do nas brutalna prawda, że mapa to już w niczym nam nie pomoże. Telefonów z GPS-em nie mamy, poza tym te, które mamy i tak nie mają zasięgu. Mokre, w zabłoconych buciorach docieramy w końcu na skraj puszczy - przed nami rozpościera się piękna równina z polami uprawnymi. Daleko na horyzoncie dostrzegamy zarysy domostw. Oczywiście, bez chwili wahania, wytaczamy nasze sprzęty na polną drogę i próbujemy jechać… A tu niespodzianka! Ulewa bardzo skutecznie rozmoczyła nawierzchnię, więc jedyna opcja, jaka pozostaje to prowadzenie dwukołowca. Po paru minutach nasze rowerki oblepiają się błockiem po samą kierownicę; stwierdzam, że mój waży, jak nic, ze sto kilogramów. W akcie desperacji chcę go nawet porzucać w polnym rowie.


Tymczasem moja kuzynka dostrzega w oddali wóz z koniem w postaci napędu, na wozie siedzi, podobnież, kilku wiejskich, dorodnych chłopów. Widać przerażenie w jej oczach: „Zboczeńcy! Zgwałcą nas w szczerym polu!” Osobiście jest mi obojętne czy zgwałcą nas w szczerym czy nieszczerym polu… Pada komenda: „Biegnij!!! Szybciej!!!”  No prawie konam ze śmiechu! Nie, żebym była tak zadowolona z potencjalnego gwałtu, ale opcja biegu z rowerem lub bez roweru w błocie po kolana i tak była skazana na niepowodzenie. Co najwyżej może tylko niepotrzebnie i niezdrowo dodatkowo podniecić naszych oprawców, jeżeli są fanami walk w kisielu, oleju lub błocie. Pozostaje nam konfrontacja twarzą w twarz ze sprawcami potencjalnego gwałtu zbiorowego… Szybko się okazuje, że panowie nie mają złych zamiarów lub po prostu nie gustują w błotnych, upoconych, zmoczonych  babach z dużą agresją w spojrzeniu.

Docieramy w końcu do wsi… Człek z pierwszego z brzegu gospodarstwa, jak nas widzi, to sam proponuje umycie wężem ogrodowo – gospodarskim. Doprowadziwszy siebie i rowery do, jako takiego, stanu użyteczności publicznej i uświadomione przez gospodarza wiejskiego, że długa droga przed nami, udajemy się w drogę powrotną. Jak się później okazało przejechałyśmy na rowerach ponad 50 km, w tym sporo w błotnistej mazi.  Jak widać, człowiek jak chce to potrafi: wystarczą tylko odpowiednie bodźce ;) Dodajmy jeszcze, że zapasy żywnościowo – napitne ograniczały się do dwóch batoników i dwóch małych butelek wody. Po dotarciu do naszego kwaterunku miałam ochotę, pierwszy raz w życiu, całować próg i obdarzać czułościami drzwi wejściowe.

Wakacje to jednak piękny czas…

Zapraszam również do zapoznania się z przygodami w wydaniu zimowym, gdzie to gacie pękły tak, że aż biała watka niczym baranek ujrzała światło dzienne: Zawartość gaciowych czeluści w zimowej scenerii...

środa, 3 sierpnia 2016

Jak kobieta w górach rozum straciła i bateryjki ładowała ;)


Bieszczady... Byłam kilka razy i za każdym razem zakochuję się od nowa w tym miejscu, chyba jednym z najpiękniejszych w Polsce. Tu można znaleźć zagubione myśli, poskładać się od nowa i naładować bateryjki na jesienne dni. W tym roku udało mi się spędzić tam 10 dni, przejść ponad 100 km po górskich szlakach i nie tylko :) Poniżej mały przegląd tego co można czynić w tych cudownych górach :)

1. Nawiedzić kamieniołom położony w bliskiej odległości od Soliny, opadający w kierunku Zalewu Myczkowieckiego, na stoku góry Koziniec (522m n.p.m.) w Bóbrce.
 


2. Podziwiać widoki stojąc na zaporze w Myczkowcach...

 

3. Obejrzeć z bliska zaporę w Solinie... Moje oczy wędkarza nie mogły obojętnie patrzeć na te tabuny ryb gigantów ;)


4. Połechtać kubki smakowe piwem serwowanym w browarze Ursa Maior... Polecam smak Dwa Misie i Śnieg na Beniowej ;)





5. Przejść wzdłuż i wszerz bieszczadzkie połoniny... w towarzystwie mgły, ulewy, piorunów i upału ;)











6. Pojechać w siną dal bieszczadzką kolejką wąskotorową i drezynami rowerowymi...
 



7. Odbyć podróż w czasie w Skansenie w Sanoku...





8. Poznać nowe miłości swojego życia ;)






Niestety 10 dni to za mało, by nacieszyć w pełni ducha tym, co oferują Bieszczady; pozostaje tylko powrót w to piękne miejsce :) 
Towarzyszom wyprawy dziękuję za niezapomniane chwile, litry wylanego potu, śmiech i radość życia, którą odnaleźliśmy uparcie poszukując śladów wilka, rysia i niedźwiedzia brunatnego ;)

Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Babskie halucynacje letnią porą ;)

Grafika: www.wikipedia.pl

Tak mi się dziś przypomniały letnie miesiące i niesamowity gość, a raczej goście nawiedzający surfinie okupujące w ilościach hurtowych moje domostwo. Pewnego słonecznego dzionka siedziałam pod parasolem w swoim pokaźnych rozmiarów ogródeczku. Pokaźne rozmiary ograniczają się do kawałka ziemi o długości rzutu beretem, który to rzut wykonał pięciolatek lichego wzrostu. Ot taka fanaberia na małym osiedlu, że każdy sobie trochę gleby przysposobił, ogrodził i stworzył namiastkę uprawy roli w środku miasta. No więc, siedzę w tym moim magicznym ogródku, podziwiam kwiecie obficie zadomowione w donicach i oczom nie wierzę... Koliber! Prawdziwy koliber atakuje moje białe surfinie! Oczywiście jak na rasowego biologa zboczeńca przystało lecę podziwiać z bliska to cudo. No co jak co, ale koliber na Śląsku to atrakcja na skalę światową! Chyba, że to słońce wywołało halucynacje i taka wielkomiejska fatamorgana ogrodowa mi się ukazała? 
Niestety koliber zniknął tak szybko jak się pojawił, a we mnie została żądza sfotografowania tej atrakcji na skalę światową. Resztki rozumu uporczywie podpowiadały mi, że w Polsce nie ma kolibrów i raczej nikt z sąsiadów nie hoduje ich w domu, żeby mogły uciekać z klatek i bezczelnie hasać po cudzych ogródkach. Jak nic to halucynacje...
Wieczorem zabrałam się za podlewanie surfinii. Nagle coś przefrunęło koło mojej twarzy! Jest! Jest koliber! Dwa! Są dwa! Nie zastanawiam się ani chwili. Lecę jak poparzona po aparat i usiłuję uchwycić któregoś w kadrze. Szybkie i sprytne to bestie są i sporo zachodu kosztuje mnie zrobienie sensownej fotografii. Ale jak nie ja to kto?!? :) Z pełnym poświęceniem skacząc jak małpa i wykonując ruchy tak zwinne, że gepard mógłby mnie zaadoptować osiągam sukces fotograficzny. Mam! Mam własnego polskiego kolibra na zdjęciach! To nic, że ciemno! To nic, że prawie nogi połamałam! Zwierza zakadrowałam! Jakość fotografii pozostawia wiele do życzenia, ale działałam w ciemnościach, w dzikiej euforii i ledwo żywa z podniecenia biologicznego :)


Grafika: Eve Daff

Niestety po bliższych oględzinach fotografii i przemyśleniu szczegółów anatomicznych głównego bohatera zdjęć prawda okazała się nieco inna: to nie koliber, ale przepiękny motyl z rodziny zawisakowatych poruszający się jak koliber, którego wygląd wprowadza w błąd chyba każdego kto po raz pierwszy zobaczy tego owada. Owad zwie się fruczak gołąbek. Podobieństwo do kolibra jest niesamowite. Życzę Wam byście mogli któregoś lata na żywo doświadczyć spotkania z tym niezwykłym stworzeniem.  
To tyle tytułem letnich wspomnień, a halucynacje miewam niezależnie od pory roku ;)

środa, 22 lipca 2015

Pocałowałam próg swego domostwa, a bory muszą obejść się beze mnie ;)

Nadeszła ta wiekopomna chwila, kiedy to trzeba było pożegnać Bory Tucholskie i pokornie wrócić na swą pachnącą kopalniami, spalinami i blokowiskami śląską ziemię. Tym, którzy mają dość już zdjęć z wakacyjnych wojaży kobiety w średnim wieku, zarośniętego psa i chłopa osobistego - też w średnim wieku życzliwie donoszę, iż to już ostatnia porcja fotografii bezboleśnie spłodzonych podczas wycieczki do lasu :)

Zachwyciły mnie trawy w odcieniach czerwieni, tak pięknie kontrastujące z soczystą zielenią traw, drzew i krzewów...





Jeziora, w których woda ma czasami tak błękitny kolor, że aż trudno uwierzyć, że to Polska. A to Polska właśnie...




Psina obowiązkowo na fotografiach uchwycona, chociaż lekko znużona, zmęczona i chyba zirytowana, że ciągle ją gdzieś wleką i te leśne dróżki zaliczać musi, a przecież każda wygląda tak samo...


Mastif tybetański to rasa stróżująca, więc lasu też musi przypilnować, nawet jak nikt nie kazał; w końcu tam gdzie jego szanowne cztery litery posadzone - tam jego ziemia, a jak ktoś ma inne zdanie to chętnie zaprezentuje pełny garnitur zębów i czar pluszowego misia pryśnie jak bańka mydlana ;)



I takie bajkowe łabędzie nasz zwierz wytropił, pomachał ogonem i pewnie by się pobawił, ale towarzystwo jakieś takie arystokratycznie nieskore do harców było ;)


Borówek nie tropił, bo nie gustuje, ale za to pani rzuciła się jak szczerbaty na suchary; niestety udziergała parę garści i dała sobie spokój - zbieranie jagód to robota nie dla niej - cierpliwości świętej zabrakło, by wiadro sowitych rozmiarów zapełnić ;)



Zostawmy borówki i las... Łany zbóż to jakieś takie romantyczne są, a zwłaszcza przy lasach. Nie dziwię się, że ludziska na wsiach tyle potomstwa mieli ;)


Na koniec wyszukane pozy autorki zdjęć odzianej w odzież nie przylegającą do ciała, dlatego taka topornie kanciasta i nawiązująca do pni drzew w swej posturze autorka wyszła ;)



Miłego dnia :)
Grafika: Eve Daff