niedziela, 13 września 2015

"Szepty dzieciństwa" nie milkną...


Książka „Szepty dzieciństwa” jest inna niż wcześniejsze pozycje Anny Sakowicz. Pozostawia miejsce, między innymi, na refleksje i spojrzenie na swoje poczynania w roli rodzica. Uświadamia jak niewiele potrzeba, by zepsuć własne dziecko i takie okaleczone puścić w świat. Nawet jeżeli odnajdzie szczęście w dorosłym życiu to nie uwolni się od szeptów dzieciństwa, które nie tak łatwo odpuszczają i milkną. Zalęgają się w mózgu i drążą tam swoje korytarze wypełzając, od czasu do czasu, na światło dzienne. Baśka, główna bohaterka powieści, to kobieta, której los rzuca pod nogi „niespodzianki” dnia codziennego; o większość z nich się potyka i dostaje bolesne lekcje. Zwyczajna babka z mężem, którego trzeba kopać w dupsko na życiowy rozpęd, dwójką dzieciaków niczym nie wyróżniających się z tłumu i ojcem pijakiem, który wlecze za sobą ducha zmarłej żony to mieszanka, po której możemy się spodziewać wielu życiowych „atrakcji”. Całość to opowieść o życiu trzydziestokilkulatki, które zostało napiętnowane nieszczęśliwym dzieciństwem, zimną matką i ojcem, który nigdy nie tupnął, nie potrząsnął sobą i kobietą, którą wybrał na żonę i matkę swoich dzieci, by ta wreszcie zrozumiała, że jest złym człowiekiem. Bo jak nazwać kogoś kto określa swoje nienarodzone dziecko „larwą” i bardziej przejmuje się wyglądem niż losem dziecka. W książce znajdziemy cały ogrom emocji i przeżyjemy z główną bohaterką sporo życiowych zakrętów. Polecam na jesienne wieczory towarzystwo „Szeptów dzieciństwa”. 

Z okładki książki "Szepty dzieciństwa"
Grafika: Eve Daff

piątek, 11 września 2015

Gdy potrzebujesz zaskoku wpadaj do Kobietoskopu :)

Grafika: Eve Daff

Wczoraj spotkała mnie przemiła niespodzianka - poczułam się jak dobro narodowe na eksport gotowe :) Joasia, z bloga: http://paniodbiblioteki.blogspot.com, napisała o mnie i tym, co wyczyniam na Kobietoskopie świetny wierszyk. W życiu bym nie wymyśliła, że kiedykolwiek doczekam takiej chwili :) Chwalę się tym, a co tam - w  końcu nie o każdym wiersze piszą :) Za zgodą autorki go publikuję, a wszystkich zapraszam w gościnne progi Joasi - kobitka wie jak pisać i co pisać, więc wpadajcie do niej i komentarze zostawiajcie :)

"Dręczy" nas ciągle zdjęciami
przysmaków słodkich, deserów,
rozpala nam wyobraźnię, 
więc smakołyków łakniemy.

Dla dzieci i trochę starszych
wiernych swych czytelników
napisze i namaluje,
pomysłów u niej bez liku.

W ciekawym KOBIETOSKOPIE
jak w czarodziejskim zwierciadle,
odnajdziesz pasję i humor,
odnajdziesz to czego pragniesz.

Psich cudnych portretów parę,
zabawne i zmyślne posty, 
"przebłyski"dowcipem skrzące
i damsko-męskie różności.

Gdy nos spuszczony na kwintę
i potrzebujesz zaskoku -
zajrzyj choćby na chwilkę 
do Eve i KOBIETOSKOPU.

Miłego dnia :)

środa, 9 września 2015

Prawdziwa kobieta... Kobietoskopowe przebłyski ;)

Kobieta... Stworzenie, które pojawiło się na Ziemi by siać zamęt, by mężczyźni nie popadli w życiowy marazm i nie utknęli pod górą nieposegregowanych skarpet; istota robiąca dziesięć rzeczy na raz, podążająca zawiłymi ścieżkami życia, wyposażona w skomplikowany sposób dobierania słów i konstruowania zdań nieczytelnych dla płci przeciwnej, zauroczona wędrówkami po sklepach i namiętnie polująca na promocje oraz bogatego kandydata na męża, potrafiąca odróżniać kilkanaście odcieni czerwieni, walcząca od szkoły podstawowej z cellulitem, nadwagą, zbędnym owłosieniem i całym tym przekleństwem, którego wytwórcami są te niereformowalne gady w męskich skórach ;) 
A co ja tam będę więcej pisać! Jaka kobieta jest, każdy widzi ;)



Grafika: Eve Daff

wtorek, 8 września 2015

Kruche ciasto z budyniową pianką i owocami zachwyca niebiańskimi walorami :)


Dziś propozycja nie do odrzucenia: kruche ciasto z budyniową pianką i owocami :) To pyszne ciasto zachwyca swoją lekkością i kruchością; znajdziemy w nim nuty maślane, śmietankowe i waniliowe, a całość przełamana kwaśnym smakiem owoców. Polecam :)
Inspirowałam się przepisem pochodzącym ze strony: www.mojewypieki.com

Składniki na kruche ciasto:
2,5 szklanki mąki pszennej 
220 g zimnego masła  
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżki cukru pudru
5 żółtek
szczypta soli

Wszystkie składniki szybko mieszam i zagniatam. Następnie dzielę na dwie części – jedna ciut większa (około 60% i 40 %). Każdą część zawijam w folię spożywczą i wkładam do zamrażalnika. Ciasto przygotowuję zazwyczaj dzień wcześniej wieczorem. Okrągłą blachę o średnicy około 27 cm (może być prostokątna) wykładam papierem do pieczenia. Na tarce (grube oczka) ścieram większą część zamrożonego ciasta, wyrównuję i lekko przygniatam. Piekę na złoty kolor w temperaturze 190ºC przez około 15-20 minut (grzanie góra i dół, bez termoobiegu). Spód odstawiam do całkowitego wystygnięcia. 

Składniki na budyniową piankę:
5 białek
1 szklanka cukru pudru
1 opakowanie cukru wanilinowego lub cukru z prawdziwą wanilią
2 opakowania budyniu śmietankowego bez cukru
około 5 łyżek oleju rzepakowego (może być słonecznikowy)
szczypta soli

Dodatki:
około 500 g owoców (użyłam mieszanki owoców z Hortexu 400g: truskawki, maliny, czarna porzeczka, wiśnie); mogą być świeże owoce, np. maliny; ze świeżymi owocami jest lepsze :)
cukier puder do oprószenia upieczonego ciasta

Gdy spód wystygnie ubijam białka ze szczyptą soli. Po ubiciu na sztywno dodaję cukier puder i cukier waniliowy, cały czas ubijam na dużych obrotach. Następnie przechodzę na małe obroty i wsypuję budynie śmietankowe. Po wymieszaniu strużką wlewam olej i miksuję chwilę. Pianę wykładam na podpieczony spód ciasta. Na niej układam owoce lekko je wpychając w nią. Na wierzch ścieram resztę zamrożonego ciasta i wkładam do piekarnika. Piekę około 45 minut w temperaturze 190ºC (grzanie góra i dół, bez termoobiegu). Gdy wierzch ciasta jest złoto-brązowawy wyjmuję ciasto, studzę i posypuję cukrem pudrem.
Ciasto można modyfikować, np. dodając kakao do kruchego ciasta, zmieniając smak budyniu czy też używając innych owoców, które raczej powinny być kwaskowate, ponieważ ciasto i pianka są słodkie.

Smacznego :)

Poniżej fotografie poszczególnych etapów:


Przygotowany do pieczenia spód kruchego ciasta

Upieczony spód

Pianka wraz z owocami na podpieczonym spodzie

Wierzchnia warstwa ciasta dodana, czas do piekarnika

Upieczone ciasto posypane cukrem pudrem

Jeszcze dobrze nie wystygło... ;)
 Grafika: Eve Daff

sobota, 5 września 2015

Kobiety, wino, sushi i agresywne mewy...

Grafika: www.ekologia.pl

Moja sąsiadka to urocze dziewczę, o szerokich horyzontach, z wielowymiarowym spojrzeniem na świat, posiadające męża i kilkuletnie dziecko. Pomimo sporej różnicy wieku między nami nadajemy na podobnej częstotliwości. I tak się złożyło, że ostatnio w tym samym czasie zostałyśmy słomianymi wdowami. Chłopy nasze osobiste udały się w celach służbowych w północne rejony Polski. No to co było robić? Telefon raz, telefon dwa i babski wieczór zaplanowany. Jesteśmy patologicznymi wielbicielkami sushi, więc zamówiłyśmy odpowiedniej wielkości porcję na wieczór, dorzuciłyśmy do tego białe wino i impreza się wyklarowała, że mucha nie siada. Po obgadaniu wszelakich spraw bieżących, wypiciu prawie dwóch butelek wina i pożarciu ogromu sushi opatrzność czuwająca nad odpowiednim prowadzeniem się dwóch niewiast zsyła nam kataklizm. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, spada na nasze bezcenne głowy karnisz, który zamontowany jest/był nad oknem tuż nad kanapą, na której siedzimy. Na szczęście nie ma ofiar w ludziach. Znak to z niebios czy co? – jesteśmy oburzone i zdegustowane. To już nawet w spokoju napić się nie można? Przecież my grzecznie, kulturalnie i bez ekscesów imprezę odbywamy. Owszem – wino jest! Ale śpiewu nie ma! O chłopach nie wspominając! I niech mi ktoś powie, że Bóg nie jest szowinistyczną męską świnią?!? Pewnie mu się nie podobało, że kobity się zmówiły i dobrze bawią z winem i żarełkiem. On to nas widział z mopami jak ochoczo polerujemy podłogi, najpierw u mnie, potem u niej w lokalu. Ciekawe czy tym naszym chłopom osobistym też na łby karnisze zrzucał? Znając potencjał tych osobników to cały sufit im na czerepy spaść powinien ;) 
***
Następnego dnia nie obudziłam się sama… Wszędzie były zwierzęta. Podłe zwierzęta. Rzuciły się pazernie na mój łeb i łażą po nim tam i z powrotem. Tupot białych mew też pewnie ten Bóg zapatrzony w męski ród na mnie zesłał i wytresował gadzinę stosownie, żeby upierdliwa do granic możliwości była ;) 

Udanego weekendu :)

środa, 2 września 2015

Chciałam być piękna, a wyszło jak zwykle...

Grafika: www.talkceltic.net

Do eksperymentów zawsze mnie ciągnęło. Tylko te z wybuchami i pożarami w roli głównej nie były w kręgu moich zainteresowań. Ale inne, nie mniej atrakcyjne, były w kręgu. Często placem boju był mój własny organizm. Jako stara już baba, po dwudziestce, do tego napalona i niecierpliwa, spontanicznie polazłam razu jednego do kosmetyczki. Zachciało mi się hennę na brwi nałożyć. Sama nie wiem po co, bo brwi to ja zawsze miałam jak Breżniew. Niestety jak się w tym moim łbie projekcja na brwi w hennie uroiła to byłam żądna jej realizacji. Nie wykazałam się jednak logicznym myśleniem, gdyż nie umówiłam się wcześniej na wizytę, tylko naiwna myślałam, że takie hennowanie brwi to pani mi na kolanie, rach - ciach zrobi i już. Niestety, kochana, niestety! Nic z tego!  Z powodu nagromadzenia sporej ilości niewiast w przybytku kosmetycznej rozkoszy zostałam odesłana z kwitkiem. Nie to nie! Prosić się nie będę! Sama taką hennę sobie walnę, że tłumy padną na kolana! Jak pomyślałam, tak i uczyniłam. 
W pobliskim sklepie z asortymentem stosownym, zakupiłam środki równie stosowne. Usłyszałam tam, że to nic trudnego i tym zachęcona pobiegłam do domu, a w mojej głowie już nowa, upiększona facjata się wizualizowała. Zaaplikowałam zakupioną maź na te moje brwi. A że ja to nigdy nic normalnie nie zrobię to oczywiście zajęłam się czymś i zapomniałam o tym, że tej mazi to się nie przetrzymuje dłużej niż kilka minut. W końcu mnie oświeciło na umyśle, że hennę trzeba zmyć. No i w te pędy do łaźni cisnę. Spojrzenie w lustro i zapaść, poty arktyczne mnie zalały i jęk wydałam z siebie tak żałosny, że pająki bytujące w kanałach wentylacyjnych poszły się masowo wieszać. Trza to natychmiast zmywać! Zmyło się i owszem, ale to co wżarło się w skórę to już inna bajka. Wyglądałam jak zmutowany Breżniew skrzyżowany z dziadkiem Gienkiem co to całe życie brwi szerokie, czarne i na pół twarzy z dumą eksponował. I co tu począć? Cytryna i woda utleniona mogą uratować sytuację! - tak mi logiczne myślenie podpowiadało. Mniej logiczne nawet chciało sięgać po Domestos. Aplikuję jedno i drugie, znaczy się cytrynę i wodę utlenioną. Efekt mizerny. Postanawiam wyrwać część brwi, żeby tą Breżniewską dzicz chociaż minimalnie wyplenić. Rwę i nie żałuję! Zostają mi wąziutkie paski brwiowe. Dobrze, że ja jednak po tym Breżniewie tak hojnie obdarowana włosiem byłam, bo inaczej glaca brwiowa jak ta lala.
Na moje szczęście było to piątkowe popołudnie i następnego dnia nie musiałam iść do roboty. Przez weekend kolor skóry wokół brwi, stylizowany na kobietę z plemienia zamieszkującego Czarny Ląd, nieco zbladł. Resztę zatuszowałam korektorem i było znośnie. Jednak byłam już bliska ochlastania skalpu nagłownego, żeby sobie grzywkę długą i gęstą zaaranżować, ale obeszło się bez masakry fryzjerskiej w moim wykonaniu. 
Inny przykład mojej zamaszystej działalności w charakterze domowej kosmetyczki dotyczył depilacji łona pastą cukrową. Ale opisywanie dramatycznych przeżyć z moim łonem w roli głównej chyba sobie daruję ;)

A tak zmieniając temat, to uwielbiam gruszki, a henny więcej nie popełniłam :)

Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Męskie skarpetki... Kobietoskopowe przebłyski ;)

Męskie skarpetki - temat rzeka i to nie Amazonka, bo to strumyczek przy tym zagadnieniu. Jak powszechnie wiadomo ta część garderoby ma swoją "duszę", nad którą trudno zapanować. Do tego bywa złośliwa i robi wszystko, by statystyczną kobietę zmusić do kolejnej bezowocnej kłótni z właścicielem skarpet, a co za tym idzie przyczynić się do wytworzenia niepotrzebnych napięć i zachwiań na płaszczyźnie porozumienia damsko - męskiego. Osobiście uwielbiam dokonywać segregacji i parowania czarnych skarpetek, kiedy to zanurzam się w analizie nad odcieniami czerni: spranej mocno, średnio i słabo ;) Ileż przy tym rozrywki! Siedzę na łóżku przed stadem tych gadów i zastanawiam się czy od razu wszystkie wywalić do kosza na śmieci czy wcześniej dokonać aktu wandalizmu i każdą pociachać tępym nożem. A może powinnam spojrzeć na to z innej strony? To los zsyła mi taką rozrywkę i dba o mój rozwój, a ja jestem niewdzięczna. 
W końcu - spostrzegawczość potrenuję, cierpliwość wzmocnię, pamięć wzrokową udoskonalę, wyciszę się ;) 
A w cholerę z tymi skarpetami! :)



Grafika: Eve Daff

sobota, 29 sierpnia 2015

Połknęłam "Żółtą tabletkę" i dorwała mnie "Złodziejka marzeń" :)


Wpadła w moje ręce "Żółta tabletka". Debiutancki zbiór opowiadań Anny Sakowicz, który na wstępie kupił mnie krótkim opisem zamieszczonym na okładce (patrz zdjęcie poniżej). Autorkę "znam" z tekstów, które pisze na swoich blogach: KURA PAZUREM i ANNA-SAKOWICZ. Blog Kura Pazurem to jeden z moich ulubionych. Wpadam często i z własnej, nieprzymuszonej woli :) Anna Sakowicz ma niesamowity dar pisania o zwykłych rzeczach w sposób niezwykły. "Żółtą tabletkę" przeczytałam w jedno popołudnie. Po prostu wciągnął mnie ten świat dziwaków i styl, który znałam z bloga pisarki. Tytuły opowiadań krzyczały do mnie już od progu i zachęcały tą moją spragnioną absurdów łepetynę do przeczytania tego co w sobie kryją. Więc nie mogłam się oprzeć "Mieciowi, który na dupy poszedł", "Przygodzie z małpą" czy "Sodówce". Bawiłam się świetnie. Polecam w charakterze medykamentu na chandrę, gorszy dzień czy w celu oderwania się od tego świata na chwil parę. Jedyne co mi się nie spodobało w tej książce to okładka, ale to takie moje małe zboczenie pchające mnie ku przeróbkom okładek książek, które czytam ;) 

Z okładki książki "Żółta tabletka"

Zachęcona działaniem "Żółtej tabletki" zaopatrzyłam się w kolejną książkę autorki - "Złodziejka marzeń". Otworzyłam i ... przeczytałam ekspresowo. Pewnie dlatego, że w głównej bohaterce odnalazłam sporo swoich cech :) Książka natchnęła mnie niesamowitym optymizmem - mam ochotę iść i działać, a w mojej "rozczochranej" fruwa samolot z transparentem: W życiu na nic nie jest za późno i warto realizować swoje marzenia. Pewnie ze mnie żadna wyrocznia w dziedzinie literatury, ale jestem człowiekiem, który nie lubi się męczyć nad książką. Biorę jakąś do ręki, zaczynam czytać i ... zostaję lub uciekam. Zawsze zastanawiam się nad fenomenem tych wszystkich "górnolotnych dzieł", zdobywających nagrody takie i owakie, gdzie w nich tkwi ten geniusz. Jakieś tam trzy zwoje mózgowe posiadam, liznęłam trochę edukacji, ale jak czytam jedno i to samo zdanie, z takiego dzieła, dziesiąty raz to mnie słabizna bierze i po prostu rzucam dzieło w kąt. Widać mój system nerwowy tego geniuszu nie ogarnia ;) Książki Ani Sakowicz nie zaległy w kącie - czytałam dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. I to jest dla mnie wyznacznik kunsztu pisarza - zatrzymać czytelnika i sprawić, żeby chciał więcej :) I nie trzeba do tego słów, których znaczenia nie rozumie połowa społeczeństwa i zdań, których skomplikowana budowa sprawia, że czujesz się jak imbecyl ;) Czeka na mnie trzecia pozycja tej autorki - "Szepty dzieciństwa", a w przyszłości z ochotą sięgnę po kolejne powieści Kury Domowej blogującej :) 

Z okładki książki "Złodziejka marzeń"
Grafika: Eve Daff

wtorek, 25 sierpnia 2015

Sprzątanie... Kobietoskopowe przebłyski ;)

To moje nowe "dziecko" - Kobietoskopowe przebłyski. Chłop mój osobisty domowy często rzecze, że u mnie z myśleniem to kiepskawo, że mam niby tylko te... przebłyski ;) No to musowo było te przebłyski wytaszczyć na światło dzienne :) Oczywiście nie wszystkie będę wytaszczać, bo niektóre to lepiej żebym zachowała w zakamarkach mojej mózgownicy, żeby świata nie gorszyć i na ciemną stronę mocy nie sprowadzać. Jak wymyślę jaką sensowną grafikę to dodam, póki co cierpię na niemoc twórczą, a chałtury nie będę powoływać do życia ;) 



Grafika: Eve Daff

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Całe życie z wariatami, a Abba mami dźwiękami...

Grafika: www.windsorstar.com

- Nie rób z siebie wariata! - mająca dość wygłupów męża Halina wykrzyczała mu to prosto do kanału słuchowego licząc na to, że uszkodzony kanał jakoś boleśnie da się mężczyźnie we znaki. 
- Nawet jak robię, to i tak jestem mniejszym wariatem niż ty! - rzekł ów mąż szczerząc szatańsko zęby.
Jan, mąż Haliny, miał głupkowaty zwyczaj śpiewania, gdy tylko usłyszał jakąś piosenkę w radiu. Nie ważne czy znał słowa czy nie. Liczył się tylko, jego pożal się Boże, skowyt wtórujący nutom wydobywającym się z głośników. Halina dostawała wówczas białej gorączki, jej łeb stawał się wielki jak bania i tylko sekundy dzieliły go od eksplozji. Wychodziła wtedy z mieszkania, szła przed siebie i najczęściej lądowała w pobliskim parku. Siadała na ławce i gapiła się na starannie przystrzyżony trawnik upstrzony tu i ówdzie krzakami dzikiej róży. Puszczała wodze fantazji i wyobrażała sobie życie, którego nie ma i prawdopodobnie mieć nie będzie. Tym razem też zwiała z chałupy, by uratować wielki jak bania łeb przed eksplozją, a jej tory myślowe pobiegły w stronę wspomnień…
- Całe życie z wariatami - zamyśliła się Halina i przywołała w pamięci obraz jednego z nich… Zygmunt - osiedlowy głupek, upatrzył sobie akurat ją i z uporem maniaka polował każdego ranka na biedaczkę. Halina zawsze o tej samej porze wychodziła po świeże pieczywo do pobliskiej piekarni. Zygmuś mieszkał na parterze z mamusią i okno kuchenne było doskonałym punktem obserwacyjnym, nastawionym na polowanie na Halinę. Może wcale nie był wariatem, ale strój, który zazwyczaj miał na sobie niepokojąco sugerował przynajmniej minimalny stopień obłąkania. Zawsze grzecznie pytał czy może się przyłączyć i towarzyszyć Halinie podczas wyprawy do sklepu. Oczywiście, że mógł się przyłączyć. Przecież do niego nie docierało słowo: Nie. Halina nie miała na tyle mocnego charakteru, by go spławić używając mało wyszukanych słów powszechnie uważanych za wulgaryzmy czy też używając jakichkolwiek słów, które skutecznie zniechęcą natręta. Poza tym, przyzwyczaiła się do tego dziwnego towarzystwa. W końcu był tylko jej sąsiadem z bloku. I tak szli we dwójkę: Zygmunt i Halina. On - w swoich bordowych sztruksach z łatami w kolorze słonecznej żółci i koszuli w papugi, które miały wszystkie kolory tęczy i ona - w niebieskiej sukience sięgającej do kolan. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. O wyszukanym odzieniu Zygmunta również. Był to sposób wyrażania kolorów jego umysłu - jak się dowiedziała, któregoś razu Halina. Za tym wyrażaniem Zygmusiowego umysłu kryła się jego matka, która wychodziła z założenia, że świat ma za mało kolorów, a Zygmuś, jej ukochany syn, jest doskonałym nośnikiem barw, które świat powinny wzbogacać. W piekarni zawsze kupowali te same zestawy: on - dwa rogale maślane, mały chleb żytni i cztery kokosanki, ona - sześć bułek i duży chleb zwykły. W drodze powrotnej Zygmuś sławił postać Halinki używając za każdym razem innego, specjalnie na tę okazję ułożonego, poematu charakteryzującego się wyszukanym doborem rymów częstochowskich. Halina zapamiętała szczególnie dobrze jeden wygłoszony przez Zygmusia ubranego w śnieżnobiałą koszulę w żółto - zielone paski i gustowne czerwone spodnie dresowe: 
Halina jak bułka maślana,
uroki swe roztacza od samego rana.
Kto jej słodyczy posmakuje,
wulkan rozkoszy w ustach poczuje! 

Któregoś ranka Halina nie została napadnięta przez Zygmunta. Dziwne – pomyślała i z jakimś takim smutnym cieniem na duszy poszła w kierunku piekarni. Kupiła to co zwykle i udała się w drogę powrotną do domu. Spojrzała na okno, w którym to zazwyczaj wyeksponowana była uśmiechnięta facjata Zygmusia w towarzystwie machającej do niej prawej ręki Zygmusiowej, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Po tygodniu dowiedziała się, że Zygmunt wraz z matką przenieśli się do domu na wsi, który należał do siostry Zygmusia. Halina nie przypuszczała, że brak dziwnego sąsiada będzie dla niej taki bolesny.

- Franiu, co robisz! Nie wolno zaczepiać pani! - z przepastnych czeluści zamyśleń wyrwał Halinę piskliwy głosik jakiejś sexy mamuśki, której udało się dopaść Frania zanim ten zafundował Halinie atrakcję w postaci przyklejonego do jej ulubionej spódnicy loda o smaku, prawdopodobnie, czekoladowym. Obdarowała Frania uśmiechem numer pięćdziesiąt dwa, dyplomatycznie opuściła ławkę i bez pośpiechu poczłapała w kierunku mieszkania, w którym siał wokalną rozpustę jej mąż, a pole rażenia tejże rozpusty było słyszalne już przy wejściu do klatki schodowej. Dotarła pod drzwi mieszkania, otworzyła je i zobaczyła męża hasającego w kuchni z fioletową ścierką w dłoni i śpiewającego „Dancing Queen” Abby. Nie zastanawiając się długo zrzuciła buty, porwała czerwony szal z wieszaka w przedpokoju i radośnie dołączyła do Jana. 
- Z wariatami źle, ale bez nich jeszcze gorzej - pomyślała, ucałowała męża i wspinając się na wyżyny swoich możliwości wokalnych wydobyła ze swej czterdziestopięcioletniej obfitej piersi:

“You are the Dancing Queen, young and sweet, only seventeen
Dancing Queen, feel the beat from the tambourine
You can dance, you can jive, having the time of your life
See that girl, watch that scene, diggin' the Dancing Queen...”

Miłego dnia ;)