środa, 16 grudnia 2020

Gdy zabraknie salcesonu... pasztet z ciecierzycy zrób gamoniu!


W nawiązaniu do opowieści o zakłócającej ciszę nocną ciecierzycy, o której pisałam tutaj, dzielę się przepisem na pasztet, który z niej powstał. Sprawa jest banalnie prosta, gdyż ogranicza się do zakupienia podanych poniżej składników, obróbki termicznej (gotowania lub smażenia) całego towarzystwa, zblendowania, włożenia powstałej masy do foremek - najlepiej keksówek i upieczenia. Oczywiście ilość składników można zmniejszyć o połowę - z tych wyszły dwa urocze pasztety.

Składniki: 
500 g ciecierzycy
2 cebule
duży kawałek pora
3 średnie marchewki
2 średnie pietruszki
duży kawałek selera
4 ząbki czosnku
2 łyżki słodkiej czerwonej papryki
1 łyżeczka ostrej papryki
1/2 łyżeczki kminu rzymskiego
1 łyżeczka curry w proszku
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej 
1/2 łyżeczki kurkumy
1/2 szklanki oleju rzepakowego
1 łyżka masła
2 jajka
1 łyżeczka miodu
sól, pieprz

Ciecierzycę zalewamy zimną wodą i zostawiamy na noc do namoczenia. Następnego dnia odcedzamy ją, nalewamy świeżej wody, dodajemy szczyptę soli i gotujemy około 1,5 godziny. Marchewkę, por, seler i pietruszkę gotujemy do stanu średniej miękkości, czyli nie robimy z nich papki dla niemowlaka - mają być al dente. Cebulę i por kroimy w małą kostkę i podsmażamy kilka minut na rozgrzanym oleju. Dodajemy drobno posiekany czosnek i chwilę smażymy. Następnie dorzucamy słodką czerwoną paprykę, ostrą paprykę, kmin rzymski, curry, gałkę muszkatołową, kurkumę, pieprz oraz sól. Wszystko dokładnie mieszamy i znowu smażymy chwilkę. 
Do ugotowanych/usmażonych warzyw z przyprawami dodajemy jajka, masło i miód, dorzucamy cieciorkę i wszystko dokładnie miksujemy blenderem. Gdyby się okazało, że nasza masa przypomina zbitą kluchę, którą można wykorzystywać w charakterze kuli armatniej, dodajemy trochę wody. Próbujemy i doprawiamy do smaku solą i pieprzem. Masę przekładamy do blaszek, które możemy wcześniej wysmarować masłem i oprószyć tartą bułką; ewentualnie wyłożyć papierem do pieczenia. Wierzch pasztetu posypujemy kminkiem i tartą bułką - nie jest to konieczne. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni (bez termoobiegu, grzanie: góra i dół) przez około 50 minut. 
Po tym czasie wyciągamy nasze dzieło kulinarne, wykonujemy 20 przysiadów, żeby wzmocnić mięśnie pośladkowe ;) i możemy jeść :) W przypływach dobrej woli zalecam podzielenie się kulinarnym dobrem z obecnymi w domostwie bliźnimi. Pochłonięcie dwóch bloków pasztetu generalnie źle wpływa na proces przyswajania tego przez żołądek i jelita ;)


Grafika: evedaff

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Nocne prykanie utrudnia zasypianie…

Sobotni, późny wieczór. Marian rozkosznie wędruje z Morfeuszem w pokoju obok, słychać tylko cichutkie ;) pochrapywania. Leżę na kanapie omotana w kołderkę, oglądam jakiś film, przeglądam w Internecie przepisy na dania bez cukru zagłębiając się w temat kokosanek z mąki kokosowej, która ostatnio prześladuje mnie na różne sposoby. 

Starość, nie radość… Robi się po 23 i jakoś tak senność zaczyna mnie mulić. Idę dokonać ablucji sobotnich, po czym wskakuję do łóżka właściwego. Kraina snów, po której od dawna błąka się już Maniek, nieśmiało zaczyna mnie wzywać, gdy ni stąd, ni zowąd słyszę podejrzane odgłosy: jakby zduszone pryknięcia. Nie, nie to nie Marian. Pryknięcia brzmią jakby je jakieś małe dupki emitowały, a dupka Marianowa choć zgrabna to miniaturowa nie jest. Hmm… Nie chce mi się wstawać, żeby sprawdzać kto jest sprawcą zamieszania, więc dalej nasłuchuję… Pryk, głośniejsze pryk, cichsze pryk… Czyżby gryzonie, o których istnieniu nic mi nie wiadomo, najadły się fasolki po bretońsku…? A może taka akustyka w bloku i to sąsiad z piętra powyżej najadł się fasolki…?

I nagle mnie olśniewa! To cieciorka zostawiona na noc w garze do namoczenia! Przecie Marian będzie z niej jutro pasztet montował! Analizuję więc, taka zalegająca łóżkowo, problem prykającej ciecierzycy: się moczy, chłonie wodę, pęcznieje, pęka jej skórka i bidula se poprykuje. Ale… Biorąc pod uwagę fakt, iż w garze jest 500 gramów towaru to w przeliczeniu na sztuki wychodzi, szacując, jakieś kilkaset? tysiąc? dwa tysiące sztuk? W wariancie optymistycznym czeka mnie kilkaset pryknięć?!? – moja matematyczna logika mocno zaniepokoiła się faktem towarzyszenia cieciorce w tylu momentach ulgi w środku nocy.

Niechętnie opuszczam cieplutkie łóżko i idę dokonać interwencji. Interwencja ogranicza się do przykrycia gara pokrywką i zamknięcia kuchennych drzwi.

No! W końcu cisza i spokój, można spać, a ciecierzyca alias groch włoski niech sobie „śpiewa” do woli.

Następnego dnia powstał pyszny pasztet z prykającej cieciorki. Marian orzekł, że lepszy niż te wszystkie sklepowe przemysłowo toczone paszteciska mięsne, gdzie dodają zapewne mielone w całości świniaki razem z chlewami i rolnikami z Podlasia ;)

Grafika: evedaff

piątek, 11 grudnia 2020

Rozważania nad salcesonem i niewytłumaczalna miłość do świńskich żołądków…


Pisanie o rzeczach przyziemnych to ostatnio mój cel i rodzaj ćwiczeń literackich. Zajmijmy się dziś jegomościem salcesonem oraz rarytasami, które wywołują u wielu dreszczyk obrzydzenia i niepokojąco podnoszą poziom soków żołądkowych.

Moja miłość do salcesonu trwa odkąd pamiętam: uwielbiam ten podrobowy wyrób, w którym rozkosznie tkwi głowizna świńska w kawałkach, elementy świńskiego podgardla, skrawki mięsa wieprzowego, skórek i przyprawy zanurzone w wywarze pochodzącym z gotowania tych dobroci. Wszystko zamknięte w żołądku lub pęcherzu wieprzowym. 

Najlepsze salcesony jadałam na wsi u dziadków i w domu rodzinnym. Ten produkt wymagał odpowiedniej obróbki i serca, a wiejska sielanka dodawała mu tego niespotykanego gdzie indziej smaczku. Sklepowe salcesony opakowane w folię nie mają tej magii, a właśnie to opakowanie było obiektem mojego największego pożądania. Generalnie ludzie na wsi dają to opakowanie psom lub kotom, bo kto przy zdrowych zmysłach żre skórę z salcesonu?!? Ja żrę. Pozostaje odwieczne pytanie czy posiadam zdrowe zmysły…? Ostatnio się okazało, że nie bardzo, ponieważ borelioza i kumple bez skrępowania żerowali na moich komórkach nerwowych w najlepsze, więc wiecie – mogłam sobie pozwalać na stany niepoczytalności ;) 

Wróćmy do tematu… Byłam gotowa bić się z tymi wszystkim Burkami i Mruczkami o te skórki. Rozkoszne chrzęszczenie podczas ich rozgryzania wprawiało mnie w rodzaj kulinarnego orgazmu ;) Oczywiście zawartość świńskiego żołądka w postaci salcesonu też była smaczna i mogłam się takiej przekrojonej salcesonowej bani przyglądać godzinami: bogactwo kolorów i kształtów mięsnych zatopionych w sprężystej galaretce :) 

Obrońcy praw zwierząt zapewne po tych wyznaniach wbili we mnie wirtualne maczety i wyobrazili sobie mą postać w charakterze krwiożerczej bestii pochłaniającej małe prosiaczki w całości, której z japy wystają jeszcze malutkie raciczki ;) Cóż… tak mnie stworzyła natura, a skłonności do zjadania dziwnych rzeczy nie kończą się na salcesonie. Uwielbiam też świńskie gotowane uszy, ozory i ogony. Wzmożony ślinotok występuje przy smażonej cielęcej, drobiowej i wieprzowej wątróbce podanej w towarzystwie cebulki, rodzynek i jabłka. Rozkosznie mruczę przy gulaszach z żołądków gęsich, kaczych i kurzych. A jak dacie mi słój smalcu z borowikami lub dobrą kaszankę, koniecznie z wieprzową hemoglobiną, to oddam Wam całe królestwo, którego nie posiadam ;) 

Ostatnio dowiedziałam się od Mariana (chłop domowy), że po spożyciu salcesonu robię się agresywna i że to zapewne związane jest z dużą ilością szczeciny zawartej w środku... Marian uważa, że salceson jest obrzydliwy i pakują tam wszystko: szczecinę, racice, oczy, świńskie worki mosznowe i inne takie ;) Nawet jeśli pakują to jaki jest związek spożycia szczeciny z agresją? Hmm… Może ta szczecina łaskocze mnie po jelicie grubym, to irytuje moje jelito grube, a ono cichaczem wysyła impulsy w stronę mózgu, robię się wstępnie mało agresywna, a jak Marian drąży temat to coraz bardziej agresywna ;) No w każdym razie neuroanatomia agresji wywoływanej świńskim włosiem jest dla mnie tematyką zupełnie dziewiczą ;)


Dodatek dla zainteresowanych (wikipedia), gdybyście po przeczytaniu tego postu zrobili się głodni i zapragnęli stworzyć domowy salceson: 

Mięso na salceson poddaje się peklowaniu, obgotowuje i odpowiednio przyprawia. Tak przygotowaną masą wypełnia się żołądki wieprzowe lub pęcherze wołowe, gotuje i prasuje. 

Rodzaje salcesonów:

• Włoski (głowizna i skórki wieprzowe, rosół, przyprawy – czosnek, pieprz i kminek)

• Czarny (tłuszcz pokrojony w kostkę, głowy, serca, mózgi, nerki, skóry i krew wieprzowa, kasza manna, bułka tarta, rosół, przyprawy)

• Brunszwicki (podroby, skórki wieprzowe, krew, rosół, przyprawy)

• Saksoński (głowizna i skórki wieprzowe, rosół, krew, podroby, czosnek, kminek, przyprawy)

• Ozorkowy (peklowane ozorki wieprzowe, skórki wieprzowe, krew, rosół, przyprawy)

• Wiejski (głowy, nogi, mózgi i krew wieprzowa, pieprz, ziele angielskie)

Grafika: evedaff

środa, 9 grudnia 2020

Jak COVID-19 uwolnił mój umysł, który zniewoliła borelioza...

Postanowiłam podzielić się moją historią, której główną bohaterką jest borelioza, a właściwie to neuroborelioza – podstępna choroba kameleon, która potrafi to o czym żadna inna nawet pomarzyć nie może. Mam nadzieję, że ta opowieść pomoże tym wszystkim, którzy męczą się z różnymi przypadłościami, wędrują od lekarza do lekarza, lądują w szpitalach i najczęściej słyszą, że nie wiadomo jakie są przyczyny takiego stanu.

12 października 2020 roku dostałam zwolnienie lekarskie z powodu bardzo złego samopoczucia, które zaczęło się biegunką. Zrobiłam się słaba, miałam gorączkę, nie miałam apetytu; jedyne co mi przychodziło z łatwością to bezmyślne zaleganie na łóżku. Lekarz rodzinny, z którym rozmawiałam, wskazał na infekcję wirusową, natomiast z chwilą gdy stracę węch i smak prosił, by zadzwonić po skierowanie na test na koronawirusa.

13 października obudziłam się bez węchu, a smak czułam tylko lekko kwaśny (nie miałam zatkanego nosa jak to bywa przy przeziębieniu). Moje ogólne samopoczucie miało się zdecydowanie gorzej niż poprzedniego dnia. Zadzwoniłam do przychodni prosząc o teleporadę. Po rozmowie z lekarzem dostałam skierowanie na test. (W pracy miałam kontakt z 2 osobami zarażonymi koronawirusem, z jedną z nich spędziłam kilka godzin z powodu egzaminu z języka angielskiego; uczę w szkole, więc prawdopodobieństwo zetknięcia się z covidem było długie i szerokie).

14 października pojechałam zrobić test; cudem stamtąd wróciłam - z modlitwą na ustach, że nie padłam po drodze. W domu właściwie tylko leżałam ciężko oddychając. Każdy ruch sprawiał mi ogromny wysiłek. Byłam pewna na 200%, że jestem kolejnym zarażonym „szczęśliwcem”. Następnego dnia wstałam w jeszcze gorszym stanie: zaczęłam się dusić, zsiniała mi twarz i ręce oraz stopy. W akcie funkcjonowania ostatnich resztek rozumu zadzwoniłam po pogotowie i wybełkotałam co mi jest; przysłano do mnie karetkę dedykowaną podejrzanym z zakażeniem koronawirusem. Ratownicy zmierzyli mi saturację, która była zdecydowanie poniżej norm. Wyniku testu jeszcze nie miałam. W karetce podano mi tlen. Zostałam odwieziona do szpitala. Na miejscu dostałam jakieś kroplówki. Sprawdzono też wynik mojego testu – był ujemny, ale na podstawie zgłoszonych przeze mnie objawów i tych zaobserwowanych zamknięto mnie na oddziale w izolatce. Zrobiono drugi wymaz i test na przeciwciała z krwi – żadne bananie nie wykazało zakażenia koronawirusem, co wszystkich wprawiło w osłupienie. Profilaktycznie postanowiono podawać mi dożylnie antybiotyk: Biofuroksym 1,5 – rano i wieczorem. Zaczęły się poszukiwania winowajcy: zostałam poddana licznym badaniom krwi i moczu – w tym wymazy, posiewy, zrobiono mi EKG, RTG, USG, badano ciśnienie oraz osłuchiwano moje serce i płuca, mierzono gorączkę – żadne z tych badań/działań nie wykazało nic nieprawidłowego. Postanowiono mnie przenieść na oddział wewnętrzny, na którym przebywałam do 21 października 2020 roku.

I nagle zaczęły dziać się cuda...

W sobotę (17.10), po kilku dawkach antybiotyku, odzyskałam węch i smak oraz odeszło to ciężkie uczucie przy oddychaniu. Następnego dnia zaczęłam lepiej widzieć: mam wadę wzroku: +1,75 i +1,5; nie potrafiłam czytać bez okularów, ponieważ bardzo bolały mnie oczy – zwłaszcza lewe (ból fizyczny i po czasie pojawiał się efekt halo), a tu nagle czytam malutkie literki na ekranie telefonu i nic mnie nie boli. Miałam też wadę słuchu – zaczęłam słyszeć o wiele lepiej niż wcześniej.

W niedzielę (18.10) odkryłam, ze mam jakiś inny mózg – tak jakby ktoś zdjął z niego blokady: mówię szybciej, lepsza pamięć, opuściły mnie lęki, przestały drżeć mi ręce. Do tej pory utrzymanie szklanki w prawej ręce zawsze było naznaczone drżeniem; lewą nawet nie próbowałam tego robić; zaczęłam się nawet zastanawiać czy to nie początki stwardnienia rozsianego.

Z każdą dawką antybiotyku czułam jakby ktoś doładowywał mi wewnętrzną baterię: więcej energii, entuzjazmu, mocy. Często bywałam zmęczona, wręcz zdarzały się momenty gigantycznej ospałości  tak jakbym działała na zwolnionych obrotach. Potrzebowałam zawsze dużo snu, bo inaczej ciężko mi było funkcjonować w ciągu dnia.

Niestety na moje opowieści lekarze w szpitalu reagowali tekstami, że to niemożliwe, że antybiotyk nie mógł takich cudów zdziałać i tym podobne. Miałam wrażenie, że mają mnie za psychicznie chorą. Tylko jeden z nich zasugerował badanie w kierunku boreliozy, ale tym powinnam zająć się na własną rękę – oni są tylko od postawienia mnie na nogi.

Nie dawało mi to wszystko spokoju... Ponieważ jestem biologiem zaczęłam analizować fakty: skoro nie wykryto zakażenia wirusowego, bakteryjnego, wyniki innych badań są ok, nie jestem chora psychicznie i pomógł mi dość mocny antybiotyk to tylko jedna myśl przyszła mi też do głowy: borelioza lub neuroborelioza. Leżąc na szpitalnym łóżku zaczęłam szukać w internecie opracowań naukowych na ten temat i nagle do mnie dotarło dlaczego przeżyłam prawie całe swoje życie w innym ciele i skąd te wszystkie problemy ze zdrowiem. Największym jednak zaskoczeniem była ta zmiana w mojej głowie. Dodam jeszcze, że od dziecka chodzę po łąkach, lasach i kleszcza wyciągałam z siebie nie raz.

Postanowiłam spisać kolejne atrakcje „zdrowotne” i nie tylko, które mnie w życiu spotkały:

  1. W dzieciństwie w czasach szkoły podstawowej często bardzo bolała mnie głowa; badano mnie, ale nie znaleziono przyczyny. Dostałam tylko okulary do czytania, chociaż nie miałam wady wzroku.

  2. Zmieniło się moje zachowanie (mniej więcej od 4 klasy szkoły podstawowej): z otwartego, wesołego dziecka coraz częściej stawałam się zamkniętym w sobie, przestraszonym, zalęknionym człowiekiem, który siedzi w kącie i czyta książki. Pojawił się problem z okazywaniem emocji i odczuwaniem ich w odpowiednim natężeniu, który trwał do teraz.

  1. Zaczęłam mieć problemy z pamięcią i koncentracją, a byłam bardzo dobrą uczennicą; w pierwszej klasie szkoły podstawowej robiono mi testy na inteligencję i miałam ją ponadprzeciętną. Miałam problemy z zapamiętywaniem imion, nazwisk, dat; w szkole problem sprawiała mi historia – musiałam poświęcać sporo energii, żeby coś zapamiętać; zaczęły się problemy z orientacją w terenie – myliły mi się korytarze, ścieżki, itp.

  2. W okresie dojrzewania zaczęły mnie nawiedzać myśli samobójcze; w liceum było jeszcze gorzej; uczyłam się dobrze, ale moja głowa była jakaś inna – miałam wrażenie, że mam dwie osobowości w sobie.

  3. Chciałam iść na medycynę. Zrezygnowałam z tego przez drżące ręce, stwierdziłam, że nie mogę być lekarzem, któremu trzęsą się ręce. Poszłam na biologię, choć medycyna zawsze była moim marzeniem.

  4. Po skończeniu studiów dostałam pracę w szkole; bardzo dużo nerwów kosztowały mnie wystąpienia publiczne; do tej pory miałam z tym problem; wolałam siedzieć cicho z boku niż być na pierwszym planie i w centrum uwagi.

  5. Pojawiły się problemy z motywacją – zaczynałam różne rzeczy, ale żadnej nie doprowadzałam tak jak trzeba do końca.

  6. Interesowało mnie prawie wszystko; skończyłam 3 kierunki studiów podyplomowych, mnóstwo kursów: jestem księgową, kurs dietetyki, mam licencję nurka i inne. Nawiedzały mnie stany takiej nadaktywności, a z drugiej strony ospałość, zmęczenie.

  7. Zawsze pobolewały mnie stawy kolanowe; mam tzw. strzelające kolana; natomiast po studiach zaczęły mnie coraz częściej boleć stawy barkowe; odwiedzałam różnych lekarzy, różne badania mi robiono – poza rezonansem magnetycznym; nie było żadnej przyczyny tego bólu.

    W 2013 roku zrobiono też badanie na przeciwciała Borrelia burgdorferi, ale na podstawie otrzymanych wyników nie podjęto niestety tematu boreliozy (IgG – 3,52 RU/ml; IgM – 7,37 RU/ml).

    W 2014 roku ból barków stał się tak mocny, że w końcu wylądowałam w szpitalu na ostrym dyżurze – prześwietlenie i badania krwi nic nie wykazały. Postanowiłam udać się do specjalisty w Sport Klinice w Żorach. Tam mnie w końcu zdiagnozowano – zwapnienia tkanek miękkich; uszkodzone ścięgna – wykonano USG i rezonans magnetyczny. Zrobiono mi dwie artroskopie barków – w 2014 i 2015. Przyczyna tego stanu nie została znaleziona.

  8. W 2017 roku zaczęły się krwawienia z jelita grubego; pojawiły się też uporczywe biegunki. Udałam się do lekarza rodzinnego; zrobiono badania, w tym kolonoskopię – nie znaleziono żadnych przyczyn. Przez 2 miesiące miałam problem z tym jelitem – strasznie schudłam, ponieważ mogłam jeść tylko gotowane ziemniaki i marchew.

  9. Badania krwi każdorazowo wykazywały podwyższone OB; w dorosłym życiu utrzymujące się na poziomie około 20 – 30; notorycznie to bagatelizowano twierdząc, że to może ząb mnie bolał, itp.. Od 2012 wychodził mi też zdecydowanie podwyższony poziom cholesterolu.

  10. Miałam w życiu epizody uporczywego kaszlu, który trwał np. 2 miesiące i też nie znajdowano przyczyn.

  11. Na lewym nadgarstku kilka razy miałam tzw. ganglion, który znikał bez leczenia.

  12. Jako dziecko miałam gęste, grube, mocne włosy; teraz zostało 30% tej objętości; odkąd pamiętam włosy mi wypadały w dużych ilościach, pomimo stosowania różnych rzeczy – też naturalnych metod na wzmocnienie i przeciw wypadaniu. Paznokcie też miałam bardzo cienkie; od dentystów słyszę, odkąd jestem nastolatką, że mam delikatne zęby, tak jakby za mało w nich szkliwa było.

  13. Od wczesnego dzieciństwa cierpiałam na chorobę lokomocyjną.

  14. Zawsze jadłam strasznie dużo, zwłaszcza słodyczy, a mimo to nigdy nie cierpiałam na nadwagę; teraz już wiem dlaczego – trzeba było to całe zamaskowane towarzystwo mikrobowe wykarmić.

Po wyjściu ze szpitala zaczęłam szukać lekarzy, którzy specjalizują się w leczeniu boreliozy, zwłaszcza takiej, której nikt nie leczył od wielu lat. Trafiłam do neurologa zajmującego się leczeniem chorób odkleszczowych metodą ILADS. Od tego czasu moja wiedza na temat boreliozy przeszła kosmiczną rewolucję – postaram się w skrócie wymienić to co najważniejsze:

- kleszcz, który nas ugryzie może wstrzyknąć nam cały koktajl mikroorganizmów chorobotwórczych: wirusy, bakterie i grzyby, nie tylko bakterie wywołujące boreliozę; dlatego warto zainteresować się tematem koinfekcji,
- rumień, który pojawia się po ugryzieniu przez kleszcza lub jego brak to nie jest wyznacznik zarażenia; ugryzienie przez kleszcza, który jest nosicielem groźnych bakterii wcale nie musi wiązać się z wystąpieniem rumienia (u mnie nigdy taki rumień nie wystąpił),
- bakterie wywołujące boreliozę to jedne z najsprytniejszych bakterii na świecie – potrafią się ukrywać w organizmie pod postaciami, których nie wykryją żadne testy; kwestia testów na boreliozę to temat rzeka; kluczowe jest tutaj trafienie na bardzo dobrego specjalistę, który na podstawie wywiadu z nami na temat przebytych chorób i interpretacji wyników różnych badań odpowiednio nas pokieruje,
- sposób leczenia boreliozy przez lekarzy rodzinnych powinien zostać zmodyfikowany; gdyby boreliozę dało się u każdego wyleczyć antybiotykoterapią trwającą miesiąc to nie byłoby tej całej rzeszy przypadków cierpiących przez wiele lat i szukających jak błędni rycerze pomocy u specjalistów lub co gorsza kończących jako wraki ludzi czy denaci.

To tak w skrócie, pewnie nie raz napiszę jeszcze o boreliozie i jej leczeniu.

A czymże jest ta neuroborelioza? To odmiana boreliozy, która zaatakowała układ nerwowy; jest kameleonem wśród chorób i podszywa się pod inne choroby: najczęściej reumatologiczne, dermatologiczne czy neurologiczne. Moja neuroborelioza w 2020 roku postanowiła pobawić się ze mną w COVID-19, ale dzięki temu moje życie w końcu się zmieniło i po wielu latach zacznie wyglądać tak jak powinno; przestanie mnie dręczyć wrażenie, że mam w sobie dwie osobowości, odzyskam w pełni umysł i ciało, którymi do tej pory rządziła borelioza i współtowarzysze. Tylko ja wiem jak bardzo różni się mój mózg od tego, który znałam całe życie; tylko ja wiem ile siły i determinacji kosztowało mnie funkcjonowanie w życiu codziennym na takim poziomie na jakim funkcjonowałam. Mój układ odpornościowy jest chyba ze stali skoro wytrzymał kilkadziesiąt lat walki z wrogiem i nie skończyłam jako inwalida czy nieboszczyk. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale pandemii koronawirusa będę wdzięczna do końca życia za to, że dzięki niej urodziłam się po raz drugi...

Leczenie, któremu się poddałam nie jest łatwe i nikt też nie dał mi gwarancji, że pozbędę się na zawsze z organizmu krętków borelii i innych mikrobów towarzyszących temu świństwu, ale nie poddam się, ponieważ nie mam ochoty po raz kolejny przekonywać się jak to jest po drugiej stronie mostu, kiedy brakuje ci tlenu i zastanawiasz się czy po raz ostatni patrzysz na świat i słyszysz bliskich...
Takich historii jak moja znajdziecie w Internecie mnóstwo: dramaty mniejsze i większe, wędrówki po szpitalach, lekceważenie ze strony lekarzy, nietrafione diagnozy, wmawianie depresji, hipochondrii i co tam chcecie. A to „tylko” borelioza...

Grafika: evedaff

niedziela, 6 grudnia 2020

Podstępna mąka kokosowa, czyli o tym jak zostać kuchennym kreatorem (nie mylić z kreaturą)...

Dawno mnie nie było, więc się wizualizuję, żeby nie zebrać nadmiernej ilości ciosów skierowanych na mój czerep :) Może prościej będzie jak nie będę tu snuć obietnic, nie wiadomo jakiego kalibru, że pisać będę - się pożyje, się zobaczy. Generalnie to mam problem z tym, że wydaje mi się, iż pisanie o rzeczach przyziemnych jest mało atrakcyjne i kto to będzie chciał czytać :) Postanowiłam to zmienić i odziać szatę przyziemności straszliwej. Wobec czego dziś będzie o mące kokosowej... 

Ostatnimi czasy jestem zmuszona, z powodów zdrowotnych, zaprzyjaźniać się z różnymi rodzajami żywności, które to rodzaje do tej pory były mi mało znane. Na ten przykład nie mogę jeść mąki pszennej, więc wstępnie padło na mąkę gryczaną i kokosową. Mąka gryczana to dość przyjazne stworzenie - chętnie współpracuje z człowiekiem i daje się ładnie oswajać. Gorzej z tym drugim dziadem. 

Piekłam ostatnio ciasto marchewkowe; wszystko zrobiłam według przepisu, który zamieściłam w zamierzchłych czasach na tym blogu (spontaniczne ciasto marchewkowe); zamieniłam tylko mąkę pszenną na gryczaną i kokosową, a zamiast cukru użyłam ksylitolu. Smakowo wyszło pięknie tylko to ciasto jakieś podejrzanie suche było; tak jakby ktoś całe soki z niego wychlipał, zabrał życie i wyrzucił jak starego kapcia w kąt przedpokoju. No tak to bywa jak jełop nie przeczyta nic wcześniej o właściwościach takich nieznanych, dotąd, mąk i działa spontanicznie. Wkrótce ustaliłam, że sprawcą wyduszania soków jest mąka kokosowa. 

Skoro taka mąka wysysa wilgoć to postanowiłam użyć jej do panierki, żeby filet z morszczuka nie pocił się wodnie (skutki mrożenia), by się na złocisto i chrupiąco usmażył, a jeszcze do tego roztaczał kokosowe aromaty :) Zatem na patelni wylądował olej rzepakowy i pierwszy kawałek ryby otulony kołderką z mąki kokosowej. Podstępna mąka w pierwszej kolejności wychlała cały olej i nie w głowie jej było zasysanie nadmiernej ilości soków morszczukowych, co zmusiło mnie do przemyśleń typu: jeśli tak dalej pójdzie to na usmażenie trzech kawałków ryby pójdzie z litr oleju - moja kuchenna logika kazała się puknąć i ratować rybny posiłek. Wrzuciłyśmy, więc, razem z logiką resztę ryby w tej panierce na patelnię, nie dodając więcej tłuszczu. Niestety wszystko zaczęło się przypiekać w tempie ekspresowym. No to podziabałam to łychą na drobne elementy, mieszałam z zaangażowaniem godnym mistrza patelni teflonowej i tak powstało coś w rodzaju jajecznicowo - kaszankowej papy w kolorze ecru; ewentualnie można pobiec wyobraźnią w kierunku stratowanego przez stado osłów kalafiora wymieszanego z żółtym serem - przy założeniu, że stado pędzących osłów gubi po drodze żółty ser ;) Żeby podnieść punktację za walory estetyczne posypałam to świeżą, posiekaną natką pietruszki i dorzuciłam kaszę gryczaną. Smakowało o dziwo nieźle, ale wygląd nie pozostawiał złudzeń. 

Chłop domowy (nazwijmy go roboczo Marianem na cześć pewnego misia) nawet się skusił i pogmerał sztućcem, ale zachwytów i łez wzruszenia nie było ;) Dodam też, że nikt nie cierpiał, po spożyciu, na wzmożone kontakty z porcelanową misą łazienkową ;) W każdym razie zostałam stwórcą nowej potrawy, której z wiadomych powodów nie polecam ;)


Samą mąkę kokosową polecam, bo to kopalnia zdrowotności:

- zawiera 10 razy więcej błonnika niż mąka pszenna - oczyszcza układ pokarmowy i wspomaga trawienie, reguluje poziom cukru i insuliny we krwi;

- zawiera więcej białka niż mąka pszenna - główny budulec organizmu człowieka;

- nie zawiera glutenu - jest alternatywą dla osób na diecie bezglutenowej;

- zawiera 8,7 gramów tłuszczów na 100 gramów produktu, z czego 8 gramów to tłuszcze nasycone - działają przeciwwirusowo, przeciwgrzybiczo i wspomagają metabolizm, dlatego poleca się stosowanie mąki kokosowej podczas diet odchudzających. (źródło: https://beszamel.se.pl/maka/maka-kokosowa-wlasciwosci-i-zastosowanie-w-kuchni,17101/)

wtorek, 28 marca 2017

Wiosenna metamorfoza bez paznokci, ale za to z wiadrem, z którego nie wypijam wody podczas mycia podłóg ;)

Grafika: FreakingNews.com

Nadeszła wiosna... Przestawili czas na opcję, która wzbudza we mnie o świcie, tylko i wyłącznie, odruchy godne mordercy o wyuzdanych, psychopatycznych zapędach, gdy ryczący budzik, pozbawiony jakichkolwiek humanitarnych odruchów, wywleka mnie ze świata tęczowych jednorożców i ustawia do pionu bezlitośnie waląc po mordzie tym wrzaskiem, który emituje.
Wiosna zobowiązuje do zmian: trzeba odświeżać, sprzątać, trzepać, metamorfozować i takie tam te inne duperele opakowane w reklamy środków odchudzających, prasujących zmarchy, cudownie podciągających obwisły biust, którego sutki sterczą tylko podczas mycia podłogi na kolanach. Dodatkowo należy odurzać się środkami czystości reklamowanymi przez Małgonię Rozenek na łonie lśniących podłóg sklepu Biedronka i z dziką rozkoszą polerować wszystko co się da w chałupie zmysłowo wijąc się z mopem i ścierami do kurzu. I tu nie wiem dlaczego przypomniał mi się taki stary dowcip o zabarwieniu narażającym mnie na nienawiść ze strony damskiego rodu: 
- Dlaczego kobieta ma o jeden zwój mózgowy więcej niż koń?
- By nie wypiła wody z wiadra podczas mycia podłogi ;)
Skoro już tej wody z wiadra nie wypijamy to możemy się w pełni oddać celebrowaniu wiosny skąpanemu w odcieniach zieleni wszelakiej maści.
No nie byłabym sobą, gdybym i ja się nie oddała w objęcia wiosny i nie poczuła jej w palcach lewej stopy...
Sobota, Beskid Śląski z Baranią Górą prężnie wznoszącą się na wysokość 1220 m n.p.m. i pomysł zdobycia szczytu. 
No Mount Everest to to nie jest, sami przyznacie, ale dla statecznej babiny w średnim wieku jakieś mizerne wyzwanie to niewątpliwie jest. Jak się okazało, w trakcie zaprzyjaźniania się z Baranią, droga na wspomniany szczyt była mocno rozmiękczona, miejscami spontanicznie mocząca obuwie, wymagająca hopsania po kamieniach, konarach i innych sympatycznych umilaczach wędrówki. Oczywiście śnieg też był, co można zaobserwować na załączonych fotografiach. Droga ze szczytu była równie bogato wyposażona w dwa stany skupienia wody: ciekły i stały. Dla mnie wyprawa skończyła się utratą paznokcia z małego palca lewej stopy i częściową utratą paznokcia z palca dużego tejże stopy. Utrata była wynikiem totalnego namoczenia skarpet i obuwia wodą, co w połączeniu z 4,5-godzinną wędrówką zakończoną 1,5-godzinną wizytą w aqua parku doprowadziło do wyżej wspomnianych strat. Także ja wiosnę zacznę z widokami na nowe paznokcie ;) Aaa... jeżeli ktoś tu się zastanawia w jakich ja butach tam polazłam, to informuję, iż nie były to szpilki czy balerinki z różowymi, futrzastymi pomponami, tylko fachowe obuwie przeznaczone do takich wyczynów. Wina była tylko i wyłącznie moja, ale co tam... I tak było warto :) Poza tym żołnierze w Wietnamie mieli znacznie gorzej - podczas ściągania skarpet często ściągali je z fragmentami stopy, a ja tylko jeden paznokieć w skarpecie odkryłam ;)
Grunt to optymistyczne podejście do życia, a paznokcie, od czasu do czasu, też należy zmieniać ;)




Grafika: Eve Daff

sobota, 4 lutego 2017

Zainspirowana osobistym wytrzeszczem wracam na łono Kobietoskopu ;)

Grafika: Eve Daff

Wróciłam :) Pozbierałam elementy układanki zwanej życiem i jestem: nowa, zmieniona, chyba dalej naiwnie wierząca w dobro tego świata i trzymająca optymizm w kieszeniach swojego magicznego płaszcza. To dziecko na zdjęciu, z wyraźnym wytrzeszczem, to ja :) Mina dość groźna, ale wytrzeszcz wskazuje na fascynację otaczającym światem, chociaż jakaś mała doza niepewności się tam z pewnością czai ;) Postanowiłam to dziecko w sobie wskrzesić, wywlec za włosy na światło dzienne, by pomogło mi znaleźć to co być może chwilowo zgubiłam. 
Miniony rok był dla czymś w rodzaju rollercoastera... Nie będę tutaj wywlekać na światło dzienne moich przeżyć z roku pańskiego 2016, którymi można podobno obdzielić kilka osób i spokojnie scenariusz niezłego filmu zmontować - jak to nie jedna osoba orzekła ;) Widać jestem wybrańcem losu i pewnie to wszystko ma jakiś cel, który być może pewnego dnia odkryję ;) W każdym razie co nas nie zabije to wzmocni i tego się trzymajmy :)
Zatem witam wszystkich w nowym roku 2017 i mam nadzieję, że będzie to cudowny rok, który otworzy nowe rozdziały w moim życiu :) 

czwartek, 24 listopada 2016

...to nie był ten czas, to nie była ta pora...



słońce zastygło w zadumie

rozświetlając ostatni spacer z Tobą 

jesienny dzień tak pięknie zagrał 

barwami w duecie z pieśnią żałobną 

tak nagle zostały tylko wspomnienia 

to nie był Twój czas… 

nie była Twoja pora… 

Tato... 

(R.I.P. 20.11.2016r.)


Freddie Mercury - Made In Heaven

I'm taking my ride with destiny, willing to play my part, 
Living with painful memories, loving with all my heart, 
Made in heaven, made in heaven, it was all meant to be, yeah 
Made in heaven, made in heaven.

That's what they say, can't you see
That's what everybody says to me, can't you see, oh,
I know, I know, I know, that it's true
Yes it's really meant to be deep in my heart.

I'm having to learn to pay the price
They're turning me upside down
Waiting for possibilities, don't see too many around
Made in heaven, yes, made in heaven, it's for all to see

Made in heaven, made in heaven
That's what everybody says, everybody says to me
It was really meant to be, oh can't you see
Yeah, everybody, everybody says, yes it was meant to be
Yeah, yeah.

When stormy weather comes around it was made in heaven
When sunny skies break through behind the clouds
I wish it could last forever, wish it could last forever
For ever,.. made in heaven.

I'm playing my role in history, looking to find my goal
Taking in all this misery, but giving it all my soul
Made in heaven, made in heaven, it was all meant to be
Made in heaven, made in heaven.

That's what everybody says: wait and see
It was really meant to be; so plain to see
Everybody, everybody, everybody tells me so
Yes it was plain to see, yes it was meant to be
Written in the stars.

środa, 2 listopada 2016

Kobieto (i nie tylko)! Nadziej plusze na garb i podbijaj świat ;)

Grafika: Internety :)

Wszystkie żywe istoty na tej planecie, zwłaszcza te, z którymi stykam się walcząc o przetrwanie na łonie osobistego miejsca zarobkowania, marudzą, że ta jesień straszni są: wieje, zimno, leje, tylko brać sznur, zamontować na przydrożnej topoli i poddać się podmuchom wichru, który sponiewiera nasze umęczone jestestwo wywijając nim na prawo i lewo jak wujek Zenek, w stanie zamroczenia trunkiem nielichej mocy, ciotką Ziutą na weselu kuzynki Jadwini. Gdy już tak podyndajem w rytmach weselnych pieśni i wijących się dziko ciał wspomnianego wujka Zenka i ciotki Ziuty opadniem na glebę naszej planety zamroczeni jesienną depresją ;) 
Czy faktycznie ta pora roku musi przyginać nas do ziemi? Bardzo spodobał mi się komentarz jednej takiej pojechanej babiny, która zamieściła pod moim ostatnim postem takież oto słowa (mam nadzieję, że nie zaciągnie mnie przed oblicze sądów za dystrybucję jej myśli wyrywających się tak swobodnie z jej swobodnych połączeń mózgowych):
"Moja droga, właśnie rozpoczęła się moja ulubiona pora roku! Jest cudownie, chociaż wciąż zbyt dużo słońca, ale jestem cierpliwa... to najcudowniejszy czas, kiedy po wejściu do domu czujesz to obejmujące cię ciepło, kiedy bez zbędnych tłumaczeń zaszywasz się w ukochanym fotelu z kubkiem gorącej czekolady w ręku, i możesz nosić ogromniaste swetry i te papucie z uszami królika, i te fajne rękawiczki z perłowymi koralikami, i traperki (moje ukochane, tęskniłam od marca). Auuu...naprawdę jest super!!!!!" Autorkę tegoż wywodu można poczytać tutaj: Czarny Pieprz 
No nie powiecie, że nie ma w tym magii? :) Taki mały romans z ciemnością, ciepłem kaloryfera (szczęśliwcy mogą się romansować z kominkami), czekoladą, grzanym winem, ulubioną muzyką i tymi pluszami, które roztaczają swoje wdzięki i kuszą na wszelakie możliwe sposoby. Wiem, wiem, ktoś mi zaraz przywali tekstem typu: z czego tu się cieszyć jak człowiek sam w tej chałupie?!? Męskiej piersi włochatej czy też damskiej niewłochatej, do której się przytulić można - nie ma, wsparcia słownego - nie ma, ciepła drugiego osobnika gatunku Homo sapiens - nie ma!!! I czym tu się durna babo ekscytować?!? Fakt! Nie samym pluszem człowiek żyje, więc należy znaleźć kogoś kto zawsze jest dla nas dobry, patrzy z tym samym zachwytem każdego dnia na nasze oblicze, szanuje nasze ciało, ubóstwia to co mówimy, rozpieszcza nas na wszelkie możliwe sposoby, itp., itd. Pewnie ktoś zapyta jak to zrobić? Nie ma nic prostszego na tym padole :) Spójrz w lustro :) Gdy pokochasz siebie znajdzie się też ktoś kto uzupełni to, co stworzy tą trudną do ubrania w słowa całość i żadna jesień nie będzie straszna :) Aaa... w przypływach osłabionego stanu miłości do własnej postaci można się oczywiście wspomóc substancjami lekko odurzającymi ;) Trzymcie się pluszowo :)

niedziela, 16 października 2016

Sezon na puchate odzienia i skarpety babci Jadzi uważam za otwarty ;)


Nie wiem jak u Was, ale u mnie pogoda dziś rodem z horroru... Nic tylko brać sznury i obwieszać się na przydrożnych latarniach ;) Obawiam się tylko, że owych latarni może zabraknąć jak wszyscy wpadną na podobny pomysł. Sezon na grubaśne, puchate piżamki i skarpety babci Jadzi też uważam za otwarty ;) No i obowiązkowo herbatki z wkładką w dłoń brać należy :) Rodzaj wkładki pozostawiam do wyboru, ale polecam nalewkę malinową, miód i przyprawy korzenne :)
Zrodziło się w mojej łepetynie przemyślenie nie najwyższych może lotów: jak przetrwać ten pogodowy zawis w czasie i przestrzeni? Nadciągają najgorsze dni w roku - ciemno, mokro, wstrętnie i ogólnie do przysłowiowej doopy :) 
Hmm... jakoś od kilku lat nie mam z tym problemu. Któregoś dnia wytworzył się w mojej głowie stan niezdiagnozowanego optymizmu niezależnie od okoliczności przyrody i ludzi, którzy skutecznie usiłują wciągnąć mnie do bajora pesymizmu. Czasami ktoś zapyta skąd mi się to wzięło? Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak zwyczajnie, najzwyczajniej na świecie pokochałam chyba ten dziwny świat i przede wszystkim samą siebie :) Nie ukrywam, że pomógł mi w tym ten blog i te wszystkie słowa, które miałam okazję przeczytać w pozostawionych komentarzach i wiadomościach mailowych. Może to moje pisanie nie zaprowadzi mnie na salony sławy czy nie postawi w blasku fleszy bijących po oczach, ale poczułam smak tej niewyobrażalnej satysfakcji, że ta moja bazgrolina komuś poprawia humor i robi dzień :) Pieniądze i sława to nie wszystko, a czasami za jedno i drugie trzeba zapłacić cenę, która nie jest tego warta. Dla mnie więcej znaczą te wszystkie oznaki sympatii, które pojawiają się niespodziewanie i mam okazję ich doświadczać odkąd zostałam sobie blogerką :) 
Post powstał z okazji stuknięcia 100000 odsłon tegoż miejsca - dziękuję wszystkim, którzy tu wpadają, a przede wszystkim tym, którzy wspomogli mnie dobrym słowem, kiedy mój optymizm nieco podupadł, a życie postanowiło sobie ze mną zatańczyć, niekoniecznie walca ;) 

Grafika: evedaff