Pałając się działalnością pod tytułem prowadzenie bloga człowiek z własnej, nieprzymuszonej woli pisze również komentarze na innych blogach. Kiedyś dokonałam przeszukań sieciowych i odkryłam swoje "kwiatki" posiane na obcych polach. Pozwolę sobie je zacytować, gdyż jawi się to jako kolekcja niezwykłych zwierzeń, które wypłynęły z moich niespokojnych trzewi...
1. Moja rodzina poznała, na szczęście nie na własnej skórze, zabójcze oblicze PRL-owskiego budownictwa… Pewnej nocy spadł cały sufit w naszej łazience – dobrze, że nikogo tam nie było, bo to, co odpadło miało grubość około 1 cm. Oczywiście nikt się nie poczuwał do odpowiedzialności, bo ofiar nie było, to jaki mają Państwo problem.
Ale znam też radosne oblicze – dzięki "profesjonalnemu" budownictwu mogłyśmy z koleżanką porozumiewać się mówiąc do rurki z centralnego ogrzewania, która biegła w rogu ściany – widocznie nie była omurowana czy obetonowana i szpara znajdująca się w jej sąsiedztwie umożliwiała dysputy moje z sąsiadką mieszkającą piętro niżej :) A, że chodziłyśmy do tej samej klasy to było o czym konwersować, takie PRL-owskie łoki toki :)
2. Co do opowieści alkoholowych to jestem, stety lub niestety, z tych co mają łeb jak sklep – genetyka zrobiła swoje – mam to po tatusiu. W związku z tym ciężko mnie spić, no ale mam na swoim koncie wyczyny godne Oskarowej gali: kiedyś na wakacjach w Grecji urządziliśmy sobie z chłopem osobistym tournée po miejscowych dyskotekach; chyba wypiłam sporo jak na mnie, ponieważ następnego dnia dowiedziałam się, iż: zdobyłam złoty medal za taniec na barze, a miejscowe dyskoteki zapraszały nas ponownie – takie odstawiliśmy show (dobrze, że to na obcej ziemi było, bo w ojczyźnie to ze wstydu bym umarła). Poza tym upojona tymi procentami doprowadziłam do tego, że chłop osobisty prawie zszedł na zawał, ponieważ wsadziłam głowę pomiędzy barierki w balkonie i ni cholery nie dało się jej wyjąć ;) Biedak ten mój czerep jakoś wyciągnął, ale już był bliski wzywania pomocy technicznej. Człowiek stary i durny jak osioł na makowej łące ;)
3. W zamierzchłych czasach, gdy mieszkałam z rodzicami, robiliśmy, chyba, dziwne rzeczy: z dzieciakami z klatki, w której mi przypadło żyć wymyśliliśmy polowanie na pająki piwniczne, każdy podprowadził z domostwa jakiś słój i łaziliśmy po piwnicach w poszukiwaniu pająków ludojadów – śmiechu przy tym było, że aż łza się w oku kręci z sentymentalnym zawirowaniem. Pamiętam też jak wpadłam na zacny pomysł nałapania dżdżownic i poprzypinania ich klamerkami na sznurach przed blokiem, na których ludność blokowiskowa pranie wieszała :) Matka mnie prawie oskalpowała, jak się dowiedziała, że to ja jestem autorką tej nowoczesnej wystawy ziemnych bezkręgowców ;) To były czasy… :)
4. Znajoma ma dwójeczkę ślicznych dzieciątek. Pewnej nocy, jak już ululali z mężem pociechy, postanowili sobie urządzić erotyczny małżeński show… Zapalili świece, erotyczna bielizna, winko, zapach kobiety i pożądania unosi się w powietrzu… Następuje dziki, wyuzdany seks i… do pokoju włazi ich córka – 4-ro latka, zaspana, z tekstem, że miała okrutny sen i potrzebuje ululania. Znajomi oczywiście przerwali romantyczne uniesienia i idą z córcią do jej pokoju; dziecię usypia, a oni odetchnęli z ulgą, że nie musieli nic tłumaczyć… Następnego dnia… Ranek… Z pokoju wyłania się córcia i od progu pyta: Mamusiu, a pamiętasz, jak w nocy tak strasznie dyszałaś??? Co Ci było??? Mamusia zbladła, ale uruchomiła wszystkie szare komórki i rzecze: Wiesz, tyle świec się paliło, a one tlen zabierają… i mamusia się dusiła z braku tlenu…
Dziecko od tej pory ma traumę i gasi wszystkie świeczki ;)
I mój ulubiony przykład pytania od starszych dzieci: dawno temu, na praktyce prowadziłam lekcję o układzie rozrodczym człowieka… aż tu nagle pada pytanie:
- Proszę Pani, a czy to prawda, że sperma wybiela zęby?
Prawie padłam z wrażenia pod biurko, ale zachowawszy resztki zimnej krwi odpowiedziałam, że najnowsze badania naukowców nie mówią nic na ten temat :) O osobistych przeżyciach nie wspominałam, a dziecięcia nie dopytywały ;)
5. Skąd ja to znam… Zdesperowana, ze śliną toczącą się z pyska, byłam w stanie biec w piżamie w środku nocy do Tesco 24h. Teraz mieszkam w miejscu, gdzie nawet nocnego nie ma w zasięgu ręki, więc pozostaje mi czynna napaść na sąsiadów. „Chorzy” na przypadłość słodyczową nie są rozumiani przez osoby, które nie znają tego bólu; ja podobno nawet robię specjalną minę jak mam głód i specjalną minę jak dopadnę już coś słodkiego.
6. Twój wpis odświeżył i w mojej łepetynie traumatyczne przeżycia fizjologiczne... Z moczem podchodzącym już do mózgu szukałam zjazdu na stację benzynową lub cokolwiek, pobiłam wtedy wszelakie rekordy prędkości, a jak dopadłam jakiegoś Orlena to byłam w stanie wymordować wszystkich ludzi z kolejki do WC. Zaspokojenie prymitywnej potrzeby robi z człowieka zwierzę ;)
Druga sytuacja dotyczy sprawy grubszego kalibru, nazywanej u mnie w domu – dwójką; opiszę ją ku przestrodze... Któregoś razu wybrałam się do rodziców piechotą, jakieś licho podkusiło mnie, żeby sobie kupić w warzywniaku paczkę moreli, którą spożyłam po drodze; posiedziałam u rodzicieli z godzinkę i wracam… Idę sobie, idę i czuję, że coś chce natychmiastowo opuścić moje jelita; bieg nie wchodził w grę – pogorszyłoby to zapewne sytuację; do domu, mojego i rodziców za daleko, krzaków nie ma, same łyse bloki dookoła, udało mi się wypatrzyć samotnie stojące garaże i tam, pomiędzy nimi, niestety, dokonałam spustoszenia. Jeżeli ktoś nie jadł suszonych moreli w większych ilościach to ostrzegam: działa z opóźnieniem, ale wyrywa z butów i nie ma zmiłuj, katastrofa pełną du.ą ;)
7. Pamiętam taki kawał ze szkoły podstawowej: Małgosia ma pierwszą miesiączkę. Nie wie biedna co się stało i pokazuje Jasiowi swój problem. Jasiu ogląda z wielkim zainteresowaniem, kiwa głową i rzecze z miną znawcy:
- Nie wiem… nie wiem… Jak na mój gust to ci jaja urwało!
8. Co do śmiesznych nazw produktów to mnie bawią: „Leśne skarby” – mój mózg uparcie wiąże te skarby z paniami lekkich obyczajów, które stoją przy leśnych dróżkach w oczekiwaniu na tirowych amantów. „Leśne skarby” to seria grzybów marynowanych; można nabyć w marketach. Grzyby marynowane w kontekście higieny osobistej tych Pań też mi się dobrze nie kojarzą ;)
Z nazwą OSRAM kojarzy mi się baton MARS; kiedyś dziecko znajomych mówi do mnie: A wie Pani, że od tyłu to SRAM? Dobrze, że wtedy nic nie miałam w buzi, tylko ślinę, bo dziecko mogłoby bez oka zostać :) Nie tyle rozbawiło mnie to SRAM, co tekst „od tyłu sram”; no ja też sram chyba od tyłu – jak każdy ;) Nie wiem, też jakoś wszędzie widzę fizjologię obdartą z romantyzmu.
Przypomniały mi się jeszcze wina „rasowe”, zwane jabolami, mózgojebami, bełtami i tym podobnymi. Bywałam czasami na różnych wsiach, nie będę pisać w jakich regionach Polski i moimi idolami, jeśli chodzi o nazwy tych specjałów były:
- „MAMROT” – no nazwa adekwatna, po większej ilości człek jedyne, co czynił to mamrotał, ale w smaku nie najgorsze, muszę rzec ;)
- „SPERMA SZATANA” – nie miałam odwagi próbować; mój, wtedy, niewinny, dziewiczy mózg nie zniósłby faktu niepokalanego poczęcia przez żołądek i narodzenia pomiotu szatana ;)
- „CZAR TEŚCIOWEJ” – nie wiem z czego toto było, nie wnikałam, ale może po wypiciu obraz teściowej zyskiwał w oczach pijącego ;)
Mieszkałam kiedyś dość blisko sklepu „Piotr i Paweł” i tam na dziale mięsno-wędliniarskim mieli prawdziwe cuda:
- salami bumerang (niestety po sklepie nie wolno rzucać),
- wędzonka z liszek (no liszki trochę oblechowate są, więc pewnie mniam, mniam ta wędzonka),
- szynka z liściem (ciekawe jakim? marihuanka?),
- smakołyk puchatka (nie, nie, nie jest to kiełbasa wypełniona miodem),
- kiełbasa palcówka polska :) (była smaczna, ale zawsze miałam problem natury egzystencjonalnej, aby prosić panią ekspedientkę o palcówkę ;D, bo to na dziale z obsługą się mieściło).
Ciąg dalszy być może nastąpi ;)