czwartek, 5 marca 2015

Zbrodnia w zaciszu domowego ogniska...

 Grafika: Kobicina Miejska

Jeżeli ktoś mi powie, że rośliny to bezmyślne istoty to zostanie prawdopodobnie zabity dawką solidnego, perlistego rechotu w wykonaniu Kobiciny. Kocham storczyki – mogę się na nie gapić godzinami. Po prostu rura mi mięknie jak widzę obsypane kwieciem te cuda matki natury. Z uporem maniaka kupowałam tych szlachetnych przedstawicieli świata flory łudząc się, że w końcu w moim domostwie zagości prawdziwa storczykowa dżungla. Z zazdrością, łypiąc pazernym okiem, spoglądałam na okazy prężące się kpiąco w oknach sąsiedzkich domostw. 

Po jakimś czasie dokonałam druzgocącej obserwacji, która dobiła moją niemłodą już psychikę: Storczyki mnie nie lubią! Zrobiłam dla nich wszystko: dbałam średnio, bardzo, nie dbałam, olewałam, podlewałam, nie podlewałam, robiłam kąpiele wodne, stosowałam nawozy w płynie, pałeczkach, mgiełki nawozowe, trzymałam je na parapecie, obok parapetu, w półcieniu, dostały przeźroczyste doniczki, nieprzezroczyste doniczki, przesadzałam, nie przesadzałam, zmieniałam podłoże, przesuszałam, itd. Śmiało mogę rzec, że na temat storczyków wiem prawie wszystko ;)                           
I co? I dupa! Wielka, włochata dupa! Storczyki padały jak żołnierze na pierwszej linii frontu. Dodam tylko, że wszystkie inne rośliny rosną jak ta lala w moim domostwie.

W trosce o budżet domowy porzuciłam kupowanie tych roślin i od pół roku jestem na odwyku – mogę się pogapić na fotografie i oblizać się mając z tyłu głowy wyskrobany napis: Nie dla psa kiełbasa! Ewentualnie mogę uronić kilka łez! Na pocieszenie został mi sztuczny okaz stojący w łazience, który przypomina mi bezlitośnie o mojej porażce. W przypływie rozpaczy pozostaje mi przytulanie się do bezdusznego plastiku tworzącego różowe płatki kwiecia. 

Rodzina ochrzciła mnie mianem Mordercy Storczyków…

Prawdopodobnie mój organizm emituje jakieś feromony antystorczykowe, które cichaczem dokonują zbrodni w zaciszu domowego ogniska ;)

Grafika: Kobicina Miejska

wtorek, 3 marca 2015

Włochate mutanty, nagość i bezzębna babina...

Grafika: www.infactcollaborative.com

Koszmary senne… Któż z nas ich nie miewa? Każdemu zdarzyło się śnić o czymś, co przyprawiało o mdłości i nadmierną aktywność gruczołów potowych. Rano z mokrym włosiem na głowie z ulgą przecieramy oczy i na szczęście dociera do nas fakt, że to tylko zły sen. Sny są dość fascynującym tematem, często pojawiającym się na blogach. 

Są nawet rankingi koszmarów, podejmujące również próbę ich interpretacji, w związku z czym pozwoliłam sobie niektóre z nich poniżej opisać, a zatem: 

Spadanie… 
Jeżeli nasz sen poświęcony jest tematyce latania w kierunku prostopadłym do podłoża i zorientowanym ku podłożu to podobnież spadający jest bliski śmierci – na szczęście to stwierdzenie obok prawdy nawet nie stało, więc możemy odetchnąć z ulgą. Na sny tego typu cierpią osoby, które boją się utraty kontroli nad czymś w swoim życiu. 

Ścigają...
Osobiście nie lubię tych koszmarów: biegnie za mną stado rozszalałych, włochatych mutantów, potykam się o jedyną wystającą na trasie mojej ucieczki gałąź, widowiskowo ląduję na glebie i już widzę nad swoją twarzą kapiącą z pyska mutanciego ślinę, gdy nagle… dzwoni mój ukochany budzik… A co na to mądrzy ludzie: „Freud sądził, że sny w których przed kimś uciekamy reprezentują szczególne obawy seksualne: kastrację wśród mężczyzn oraz gwałt wśród kobiet. Nie należy jednak przypisywać do tego dużej uwagi, bowiem Freud niemal wszystkie sny interpretował seksualnie.” Dobrze, że nie należy przypisywać do tego dużej wagi, bo jeszcze ktoś mnie o jakieś dewiacje posądzi ;) Kolejne interpretacje też są ciekawe: „sny, w których jesteśmy ścigani reprezentują obawy dotyczące własnego bezpieczeństwa oraz poczucie winy. Niektórzy uważają, że to co ściga cię w snach, symbolizuje osobę lub element z którym się dotychczas nie pogodziłeś.” O Matko! Nie kłóciłam się z włochatymi mutantami, no ale może wszystko przede mną ;) 

Nagość… 
Miałam kiedyś taki sen i nie wiem dlaczego dotyczył pierwszej komunii świętej – idę sobie w tym orszaczku niewinnych baranków bożych, wszystkie dziewuszki śliczne jak aniołki, a ja mam świeczkę w ręce i jestem goła… 
„Ma on dwie interpretacje. Pierwsza interpretacja mówi o tym, że boisz się odkrycia twoich największych tajemnic. Druga interpretacja sugeruje poczucie niższości i pewnej niepewności w życiu realnym. Uważa się, że jeżeli twojej nagości nikt nie zauważa, to twoje obawy nie mają uzasadnienia.” 

Zranienie… 
Tu mam duże pole manewru – często mam sny o charakterze militarnym, nawet przeżyłam postrzał i doświadczyłam bólu z tym związanego. 
„…krwawiące rany mogą oznaczać poczucie osłabienia i emocjonalnego wyczerpania.” No jakiś sens może i ma ta interpretacja. 

Utrata zębów… 
„Utrata zębów jest bardzo częstym tematem goszczącym w naszych snach – na tyle częstym, że doczekała się kilku możliwych interpretacji. Naukowcy uważają, że sen o utracie zębów często dotyka osoby, które zgrzytają zębami lub mają bardzo wrażliwe zęby. Z mniej naukowych źródeł możemy się dowiedzieć, że sen o utracie zębów śni się zwłaszcza osobom, które odczuwają ogromną odpowiedzialność lub weszły w okres wielkich życiowych zmian. Może to oznaczać, że sen o wypadających zębach ma bezpośredni związek ze strachem przed zmianami.” 

Zagubienie… 
„Sen o zgubieniu się oznacza, że również w życiu realnym jesteśmy zagubieni: mamy problemy w odnalezieniu się w nowej sytuacji, nie wiemy czy nasze decyzje są słuszne itd.” 

Uwięzienie… 
„To jeden z tych snów, który ma skrajnie różne interpretacje. Według pierwszej z nich, bycie uwięzionym we śnie oznacza, że również w prawdziwym życiu czujesz się uwięziony, osamotniony i pozostawiony samemu sobie. Takie sny mogą się przydarzyć osobom, które w pracy lub życiu prywatnym muszą samotnie stawić czoła pewnym problemom. Inna interpretacja mówi o tym, że czeka cię dobra passa – spotka cię coś dobrego w pracy lub życiu prywatnym.” 

Testy i klasówki… 
„Mimo, że masz kilkadziesiąt lat na karku to wciąż śnią ci się testy i klasówki? Sen o testach do których jesteśmy nieprzygotowani to kolejny popularny koszmar senny. Jako, że testy towarzyszą nam przez całe życie – w dzieciństwie jako klasówki, później jako test na prawo jazdy lub szkolenie – nasz organizm nauczył się, że z testem bądź klasówka wiąże się stres. Kiedy śni ci się test lub klasówka, oznacza to, że również w realnym życiu masz do czynienia z sytuacją stresową, z którą podczas snu próbuje sobie poradzić twoja podświadomość.” 

Umieranie… 
„Koszmary dotyczące śmierci mogą oznaczać nowy początek – stara część ciebie jest pochowana i robi miejsce dla nowych możliwości. Naukowcy, którzy do sprawy podchodzą na spokojnie, uważają że sny o śmierci są dla podświadomości sposobem na poradzenie sobie z problemem śmiertelności i bardzo ludzkim strachem przed śmiercią.” 

I na tym poprzestańmy… 

Cytowane fragmenty pochodzą z: http://rankingi24.pl/

sobota, 28 lutego 2015

Łódeczki, na których odpłynęły kubki smakowe ;)

Z racji na moją niedyspozycję ręczną (lewy bark po artroskopii) moje wpisy blogowe będą lekko kuleć w najbliższym czasie - mam problemy z pisaniem na komputerze i innymi czynnościami ogólnożyciowymi :)
Dziś z okazji soboty wpis o charakterze kulinarnym - propozycja kolacyjna dla większego lub mniejszego grona. Nie jest to pewnie szczyt wirtuozerii godnej gwiazdek Michelina, ale pragnę zwrócić uwagę na pewien element tej zimnej płyty, a mianowicie na łódeczki z cykorii. 
Owe łódeczki z cykorii to fajny pomysł na przekąskę i prosty do wykonania: na liściach cykorii układamy różne różności, np.: kawałki ulubionego sera lub wędzonego łososia, kawałki kurczaka (pokrojonego w kostkę i podsmażonego z przyprawami), małe pomidorki, kapary, oliwki, soczyste kuleczki owocu granata lub suszoną żurawinę, paprykę w różnych kolorach, kiełki i co tylko chcemy. Wszystko doprawione jest niewielką ilością oliwy z pestek dyni, solą, pieprzem i ulubionymi ziołami. 
Łódeczki znajdują się na zdjęciach w ich górnej części. Wszystkie składniki widoczne na fotografiach spoczęły na drewnianej, obrotowej, okrągłej desce - do kupienia w Ikei - fajny patent na podanie różnych przekąsek.

Smacznego :)


Grafika: Kobicina Miejska

Deska obrotowa. Grafika: www.archiwum.allegro.pl

niedziela, 22 lutego 2015

Hemoroidy, alkohol i czarny kwadrat...

Czarny kwadrat na białym tle - Kazimierz Malewicz
Grafika: www.wikipedia.pl

Natknęłam się w sieci na informację, która wielce mnie ucieszyła… A mianowicie: alkohol wcale nie jest taki zły i posiada całą gamę pozytywów, m.in. w małych dawkach podnosi poziom kreatywności. Szanowni czytający, informuję, że nie mam problemu z nadmiernym moczeniem ust w procentach i pragnę tutaj dodatkowo podkreślić znaczenie słów „w małych dawkach”.
Natchniona myślą o podniesieniu kreatywności udałam się do kuchni w celu znalezienia odpowiedniego wyzwalacza twórczej natury Kobiciny. Gmeram więc pod stołem kuchennym, gdzie są zgromadzone na półeczce drewnianej różne rodzaje trunków, znajduję ulubione wino wytrawne w kolorze gęstej byczej krwi żylnej i wypełzając spod stołu uderzam się o jego kant w dość wrażliwą na ból część mózgoczaszki… Ot i mnie natchnęło! 
W ramach ćwiczenia niedzielnej kreatywności proponuję pochylenie się nad dziełem sztuki formatu światowego pt. „Czarny kwadrat na białym tle” autorstwa Kazimierza Malewicza. Zanim niektórzy posądzą mnie, o więcej niż spore, skutki uboczne związane z uderzeniem w głowę śpieszę wyjaśnić, iż zdarzyło mi się w życiu zaliczyć epizod związany ze studiowaniem sztuk szeroko pojętych. Na pewnych zajęciach wylosowałam do zinterpretowania wyżej wspomniane dzieło, a właściwie jego ksero. Nie mając za bardzo pojęcia z czym to zjeść (brak pojęcia był związany z moją nieobecnością na wcześniejszych zajęciach ćwiczeniowych) taka dziewicza wdepnęłam na obraz pana Malewicza. W pierwszej chwili uznałam to za niezły dowcip: Dzieło?!? To jest dzieło?!? Mój ojciec, beztalencie rysunkowe, stworzyłby lepsze używając do stworzenia małego palca lewej stopy! Ochłonąwszy z pierwszego szoku i dowiedziawszy się, że to nie jest dowcip przygotowany przez złośliwe współstudiujące zasiadłam nad białą kartką papieru i myślę, myślę, myślę… Wznoszę modły do wszelakich znanych mi bóstw o natchnienie, co by mnie oświeciło i jakoś tak górnolotnie ten kwadrat poopisywać… Kartka pusta… Czas mija… Zaraz każą odczytać wypociny na temat… 

Pozbywszy się wstydu i resztek godności studenckiej wygłosiłam taką oto, mniej więcej, interpretację „dzieła”: 

Biorąc pod uwagę wielkość kwadratu w stosunku do całej powierzchni obrazu uważam, że niesie on ogromny potencjał i ładunek emocjonalny. Czarny kolor kieruje moje tory myślowe w stronę Wszechświata – muszę tutaj wspomnieć o kosmicznej Czarnej dziurze, która jest dla mnie czymś tak abstrakcyjnym jak to „dzieło”. Ze względu na skrzywienie w kierunku nauk medycznych nie mogę nie nawiązać do naturalnych otworów znajdujących się w organizmie ludzkim – mam tutaj na myśli wlot i wylot układu pokarmowego – jedyne co mnie zbija z tropu to kształt… Jak wiadomo otwory te są mniej lub bardziej owalne, więc może kwadrat w tym przypadku symbolizuje mękę ludzkiego żywota, a kąty ostre nawiązują do głodu czy też hemoroidów i niedogodności z tym związanych… Możliwe też, że autor przeżył śmierć kliniczną i symbolicznie nakreślił tunel łączący dwa światy – brakuje mi tylko światełka w tunelu… Na tym zakończę mój wywód; prawdopodobnie jestem w stanie uszyć kolejne zdania przeładowane herezją wszelakiej maści, ale proszę wziąć pod uwagę moją bezsilność wobec rozszyfrowania faktu: co autor „dzieła” pt. „Czarny kwadrat na białym tle” miał na myśli ;)

Miny słuchających były... trudne do opisania ;) Oczywiście dowiedziałam się, że na zajęcia przybyłam nieprzygotowana i gdybym liznęła choć w stopniu minimalnym życiorys pana Malewicza to być może, aż tak bardzo nie musiałabym wysilać swoich komórek mózgowych ;) Doceniono kreatywność. Aaa… Byłam trzeźwa jak, dopiero co, wyciśnięty z macicy noworodek ;)

Także nie wiem czy alkohol jest potrzebny do wyzwolenia kreatywności - boję się co mogłabym stworzyć pod wpływem, a tak udało mi się te studia podyplomowe szczęśliwie zaliczyć ;)

piątek, 20 lutego 2015

Poborowe drżyjcie! Kobicina nadciąga ;)

Grafika: www.polki.pl

Dzisiaj wydali wyrok na Kobicinę ostatecznie potwierdzony – w przyszłym tygodniu będą ciąć, a właściwie dziurkować bark lewy :) Prawy już podziurkowali – w roku pańskim poprzednim. Może za dużo rękami w życiu machałam i mnie pokarało ;) W każdym razie część żywota spędziłam w dyskomforcie, aż w końcu znalazłam lekarzy, którzy dokonali właściwej diagnozy i w związku z tym reszta mojego życia będzie wyglądała nieco bardziej różowo.
Nawiązując do wątku służby zdrowia – jestem zmorą, zakałą i najgorszym koszmarem wszystkich pielęgniarek, które chcą mi pobrać krew czy też założyć kaniulę dożylną, czyli wenflon. Mam podobno dziwne żyły, które uciekają od igieł – no ja im się wcale nie dziwię, każdy by uciekał. W związku z tym ilekroć idę na jakieś krwiste pobory przypomina to małą masakrę: wychodzę pokłuta średnio 6 do 8 razy pozostawiając biedną pielęgniarkę mocno spoconą i sfrustrowaną. Dziś też mi pobierali… Pani pobierająca miła, sympatyczna, pochwaliła się, że niemowlakom krew pobiera, także boleć nie będzie i szybko, sprawnie wszystko pójdzie… Oj to się babina przejechała… Pobieranie krwi wyglądało tak jak zazwyczaj wygląda – babina się poddała i skończyło się na toczeniu krwi do słoiczka z dziwnej żyły pomiędzy dłonią i łokciem. Na szczęście jestem z tych co mają mocny nerw – w końcu lekarzem chciałam być, więc masochistyczne eksperymenty na moim ciele nie robią na mnie większego wrażenia. Ale na innych niestety tak… Pamiętam jak na studiach robili nam badania okresowe i kolejka stała na korytarzyku; pani pielęgniarka od krwi miała stanowisko przy ścianie w tymże korytarzyku. Wszystko odbywało się pięknie, radośnie i sprawnie, dopóki Kobicina nie zasiadła na pozycji strategicznej. Bidula pobierająca dar życia kłuje raz, drugi, trzeci… Po wykorzystaniu swojej inwencji twórczej w kierunku poboru metodami tradycyjnymi decyduje się na wbicie samej igły w dłoń, podstawia u wylotu słoiczek i mówi: Pani pompuje! Oczywiście stojący za mną ogonek studentów zaczął jak domino ulegać procesowi zielenienia i stopniowo osuwać się na podłogę. 

Zazwyczaj w miejscach związanych z poborem krwi słyszę: My sobie panią zapamiętamy ;) Jak pani następnym razem będzie miała zamiar przyjść to proszę mnie uprzedzić – zapłacę za uprzedzenie ;) Ubiorę w to koleżankę ;) Pani przyjdzie przed otwarciem przychodni, szpitala, żeby kolejki nie blokować ;) Jak długo żyję to takiego przypadku nie zaliczyłam ;)

wtorek, 17 lutego 2015

10 rzeczy, których nie należy mówić kobiecie, która nie chce mieć dzieci…


1. Będziesz szczęśliwsza posiadając dzieci! 
Nie ma żadnych badań naukowych dotyczących tego, że ludzie posiadający dzieci są szczęśliwsi. I odwrotnie, że ludzie bez dzieci są szczęśliwsi. Dla każdego z nas szczęście ma inną definicję – dla kogoś są to, na przykład, chwile spędzone w zaciszu domowym: z ulubionym trunkiem w szklaneczce, która spoczęła w dłoni, z zalegającym na stopach starym psem czy kotem. Dla kogoś innego to pieczenie pierniczków świątecznych w towarzystwie dzieciaków.

2. Nie mogę sobie wyobrazić, że nie chcesz mieć dzieci!
Świetnie! Więc możesz idealnie postawić się w mojej sytuacji, jeżeli ja powiem ci: Nie mogę sobie wyobrazić, że można chcieć mieć dzieci. 

3. Co ty robisz całe dnie?
Hmm… Może to zazdrość, że człowiek ma jakieś wolne chwile dla siebie? Nigdy nie narzekałam na nudę – zawsze się znajdzie coś ciekawego do zrobienia i niekoniecznie musi to być związane z wątkiem macierzyńskim.

4. Kto się tobą zajmie na starość?
Pewnie tak jak statystycznym staruszkiem – dom opieki społecznej, o ile wcześniej nie wykituję na stanowisku pracy mając w perspektywie pracę prawie do siedemdziesiątki. Poza tym patrząc na poziom wrażliwości współczesnych latorośli nie spodziewałabym się przygarnięcia na starość w pobliże domowego ogniska.

5. Dzieci nadadzą twojemu życiu sens.
Jeżeli tylko dzieci nadają sens naszemu życiu to jest to chyba smutne… Za 300 lat nikt nie będzie pamiętał o tym czy ktoś miał dzieci czy nie, więc czy to jest sens naszego życia?

6. Zmienisz zdanie, jak tylko urodzisz!
Możliwe, ale póki co, jakoś mnie nie ciągnie do sprawdzania tego faktu i eksperymentowania na własnym organizmie.

7. Powinnaś to zrobić zanim będzie za późno!
Taaa… Potem jak już moje jajniki przejdą w stan spoczynku obudzę się pewnego pięknego dnia i będę rwać włosy z głowy, że się nie rozmnożyłam – możliwe, że tak będzie, aczkolwiek nie wydaje mi się to prawdopodobne.

8. Jeśli nigdy nie rodziłaś, nie znasz prawdziwego bólu!
Bólu porodowego nie znam, ale znam inne równie atrakcyjne bóle. Zdarzyło mi się wyć z bólu dwie noce i dzień, a poziom doznań i długość były godne cierpień porodowych tylko zlokalizowanych w innym miejscu. Poza tym nie wiem, co wniesie istotnego w moje życie doświadczenie kolejnego rodzaju bólu.

9. Co mówisz ludziom na temat swojej bezdzietności?
Mówię, że praca, którą wykonuję to skuteczny środek antykoncepcyjny ;) I na tym poprzestańmy ;)

10. Tik! Tak! Twój zegar biologiczny tyka!
Jak żyje te … lat nic mi nigdy nie tykało – może w trakcie aktu tworzenia mojej skromnej osoby nie rozwinął mi się w mózgu odpowiedni obszar odpowiedzialny za tykanie? 

Punkty powstały na podstawie artykułu pochodzącego z: http://www.cosmopolitan.com

Artykuł wywołał, jak się można spodziewać, różne reakcje. Społeczeństwo wciąż piętnuje osoby bezdzietne najczęściej przyklejając im etykietę egoistycznego aspołecznego osobnika, który wybrał wygodne życie. Uwielbiam to pytanie: dlaczego nie mam dzieci? To tak jakbym sama, każdą napotkaną osobę z dzieckiem, pytała o to, dlaczego ma dzieci. Nie wszyscy czują zew biblijny: Idźcie i rozmnażajcie się! Często bywam okrutna w osądach na temat tego rozmnażajcie się – niektórzy naprawdę nie powinni tego robić, powołują na świat kolejne dzieci, którymi nie potrafią się odpowiednio zająć, nie mają dla nich czasu, nie chce im się, bo to, bo tamto, bo pierdziamto. W imię czego? A może to jest właśnie egoizm? Stereotypy? Presja społeczna? Bo tak trzeba?

Poniżej zamieszczam jeszcze kilka fragmentów z innego artykułu - http://natemat.pl:

„Gdzie tu egoizm, ja się pytam? – denerwuje się 40-letni Michał. Dawno postanowili z żoną, że nie będą mieć dzieci, bo dobrze im we dwójkę. A hodowanie dziecka, żeby potem na starość się miał kto zająć, to jest szczyt altruizmu, tak? Żyjcie i dajcie żyć innym.”

„…moje dzieci na twoją emeryturę będą zarabiać. Na ten argument zawsze odpowiadam: póki co, to za moje zdrowotne leczone są twoje dzieci – napisała na jednym z forów na ten temat internautka.”

"Podatek dla ludzi nie posiadających dzieci! To my rodzicie poświęcamy siebie i własne przyjemności po to, aby później nasze dzieci pracowały na wasze emerytury – pisze w komentarzu pod tekstem na ten temat jeden z internautów. Riposta innych była szybka i bezlitosna: A, więc jednak męka, nie same radości rodzicielstwa? – pyta z przekąsem ktoś inny.”

„Ja po prostu lubię swoje życie takie, jakie jest. Nie analizuję, nie roztrząsam, nie dopisuję ideologii – po prostu dobrze mi samej i dziecko nie jest mi do niczego potrzebne. Jedni mają dzieci, inni nie mają. Nie widzę tu żadnej kontrowersji.”

niedziela, 15 lutego 2015

Kobieta "drań" z kawałem lodu...

Grafika: www.vitalia.pl

Jest niespokojnym duchem, który szuka swojego miejsca na Ziemi… 
Nie dla niej rola matki, żony i kochanki - jej wnętrze ciągle domaga się nowych doznań, krzyczy: Idź! Szukaj dalej! To nie jest Twoje „tu i na zawsze”. Jest dorosłym dzieckiem alkoholika… Diagnoza banalna do postawienia, wystarczy zagłębić się w mądre psychologiczne strony w sieci, by to i owo znaleźć, by się świetnie odnaleźć w charakterystyce: dom bez miłości, ciche dni ciągnące się - w oczach dziecka - w nieskończoność, chłód emocjonalny rodziców w stosunku do siebie i względem dzieci, schematy, sztywność, napięcia, awantury… Tylko nikt nie pamięta, że najbardziej cierpią na tym dzieci. 
W którymś momencie pojawia się głód miłości… Głodny zje byle co… I tak Ona spędza życie wikłając się w pozornie „szczęśliwe” związki, w których nie potrafi znaleźć właściwiej dla siebie roli, boi się odpowiedzialności, myśl o dziecku ściska mięśnie ściany żołądka. Nie! Nie zrobię tego samego Bogu ducha winnej istocie! Nie mogłabym spojrzeć w lustro! Lęk przed tym, że popełni błędy rodziców jest tak głęboko zespolony z każdą jej komórką, że nawet nie śmie marzyć o tym, że mogłoby być inaczej. Jednak głód uczuć nie daje jej spokoju... 
„Niezauważona, nieakceptowana, niedoceniona w rodzinie dziewczynka już jako dorosła kobieta euforycznie reaguje na czarującego, adorującego partnera pomijając tym samym niezwykle niebezpieczne fakty: że np. nadużywa alkoholu, sięga po narkotyki, ma skłonności do romansowania z innymi kobietami” lub jest świetnie zamaskowanym dupkiem mającym skłonności do przemocy psychicznej i fizycznej. 
„W rodzinie dysfunkcyjnej nic nie było łatwe - nawet odwzajemnianie uczuć dziecka stanowiło dla wielu rodziców wyzwanie nie do spełnienia. Dlatego też schemat zaczerpnięty z domu polegający na walce o miłość i akceptację, jest często odwzorowywany w dorosłych relacjach. W batalii o partnera kobieta jest gotowa na daleko idące poświęcenia oczekując cudu przemiany zimnego drania w czułego towarzysza życia.” 
Sama przy tym jest "draniem" - zimnym, z kawałem lodu tkwiącym w sercu, który być może nigdy nie stopnieje…  Jest surowym sędzią dla ludzi - to pozory, sędzia jest ulotny jak bańka mydlana... Znajduje spełnienie tam, gdzie nie ma interakcji z żywym człowiekiem. Kłamstwo! Okłamuje samą siebie: malowanie obrazów czy projektowanie ubrań cieszących się wzięciem i uznaniem klientek jest interakcją! Nieudolnie spija z ust obcych ludzi uznanie, tylko jej wnętrze wiwatuje i uprawia karnawał radości: Jestem jednak COŚ warta! Ludzie! Jestem COŚ warta!

Cytowane fragmenty pochodzą z: http://natemat.pl

piątek, 13 lutego 2015

"Chemia śmierci" wbija w fotel i trzyma...

Grafika: Kobicina Miejska

„Już po trzydziestu sekundach przechodzi cię dreszcz. Po minucie masz serce w gardle. A kiedy kończysz czytać, dziękujesz Bogu, że to tylko powieść.” Takie słowa widnieją na okładce książki, która spowodowała, że powieści Simona Becketta zagościły w moim domu na dobre.
Zostałam wciągnięta w świat thrillerów, który stworzył Beckett. Moja przygoda z książkami tego pana zaczęła się od przeczytania niepozornie wyglądającej pozycji w miękkiej okładce pt. „Chemia śmierci”. Dostałam ją od znajomej i zabrałam na wakacyjne wojaże po mazurskiej ziemi. Wielki talent Becketta rozbudził we mnie chęć pożarcia tej książki, nie potrafiłam się oderwać od niej, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. Świat zatrzymał się, a ja nie spałam, nie jadłam, tylko w napięciu, otulona potężnym płaszczem emocji, dzielnie towarzyszyłam głównemu bohaterowi. Z rozbudzonym apetytem sięgnęłam po kolejne thrillery z doktorem Davidem Hunterem w roli głównej: „Zapisane w kościach”, „Szepty zmarłych” i „Wołanie grobu”. Każda skutecznie więziła mnie na swoich stronach dopóki nie poznałam zakończenia. Dla wielbicieli gatunku powieści Simona Becketta będą czekoladowym torcikiem z wisienką na szczycie. Każdy kto dotknął tych thrillerów popadał w uzależnienie i chciał więcej, więcej i więcej...

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że dla ludzi o słabszym systemie nerwowym może to być dość ciężkostrawne, ale... nie można się poddawać na starcie. Nie są to thrillery wypełnione krwią, która zalewa każdą stronę i powstaje w wyniku działalności rzeźnika szaleńca polującego na wszystko co się rusza i choć kroplę krwi uroni. Fabuła jest tak skonstruowana, że z powodzeniem zassie bladolice dziewczę, które do tej pory na myśl o thrillerach oblewało się solidną dawką zimnego potu.

Poniżej, ku dodatkowej zachęcie, zamieszczam notkę od wydawnictwa dotyczącą tomu 1 – „Chemia śmierci”: 

„Chwytający za gardło literacki thriller sprzedany w Polsce w prawie 100 000 egzemplarzy. Pozornie beznamiętne studium obyczajów i wszechogarniającego strachu porusza najgłębsze emocje 9 milionów czytelników w 29 krajach.

Manham. Małe spokojne miasteczko. "Krajobraz pozbawiony zarówno życia, jak i konkretnych kształtów. Płaskie wrzosowiska i upstrzone kępami drzew mokradła". To tu doktor David Hunter szuka schronienia przed okrutną przeszłością. Sądzi, że przeżył już wszystko to, co najgorszego może przeżyć człowiek, sądzi, że wie o śmierci wszystko. Ale śmierć, "ów proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki wyjściowe", wdziera się do Manham. I to w niewyobrażalnie wynaturzonych formach. Jeszcze nie wiemy, dlaczego Hunter – wybitny antropolog sądowy – zaszył się tu jako zwykły lekarz. Dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić czas i sposób dokonania każdej zbrodni. Wiemy tylko, że się boimy. Razem z mieszkańcami Manham czujemy odór wszechobecnej śmierci. Giną młode kobiety, dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki, ktoś podrzuca pod drzwi martwe zwierzęta, ktoś zastawia sidła na ludzi. Spokojne miasteczko rozsadza strach i nienawiść. Każdy może być ofiarą... I każdy może być zwyrodniałym mordercą...”

środa, 11 lutego 2015

Upadek moralny Kobiciny Miejskiej na chińskiej ziemi...

Grafika: Kobicina Miejska

Posypać własny łeb popiołem to sztuka, kiedy się człowiek dowiaduje lub samoczynnie uświadamia do jakich upadków swojego żywota ziemskiego był zdolny. Kto jedzie do Chin i nie odwiedza Wielkiego Muru Chińskiego? Ja! 
Moja osobista głupota doprowadziła do tego, że zamiast najsłynniejszej budowli na świecie widziałam chińskie ZOO… Misie panda i owszem – wielce sympatyczne, ale do potęgi i prestiżu muru to im daleko. Mur Chiński niestety nie poczuł ciężaru moich stóp z powodów życiowo – błahych: zdradziłam go z tofu zjadanym z chodnika i w związku z tym, w następstwie, z misiami panda.
W noc przed zaplanowaną, grupową wycieczką w kierunku, wspomnianego wcześniej Muru, postanowiliśmy, w towarzystwie znajomych, poznać nocne życie Pekinu. Z poznawania nocnego życia pamiętam tylko jakiś pub z kolorowymi drinkami i mnóstwo straganów z „jedzeniem” oraz smak grillowanego karalucha... 
Podobnież wrzeszczałam na pół Pekinu, że kocham grillowane tofu. Podobnież, by nie uronić ani kęsa, jeżeli kęs spadł mi z talerzyka na deptak, to podnosiłam i z namaszczeniem, niczym chleb powszedni, zjadałam. Tofu grillowane podawane było na papierowych talerzykach. Pewnie nie jest to dziwne, że na papierowych, ale dziwne jest to, że ten talerzyk był wsadzony do worka reklamówkopodobnego. Po spożyciu, właściciel kramiku worek wyrzucał, talerz zabierał, pakował w następny worek i podawał dalej. No, co się ma zmarnować! Oprócz tofu umieściłam w swoim żołądku jeszcze skorpiony, skórę z węża, mięso z węża, dziwnego kraba i dorodne karaluchy – grillowane i nie grilowane. Smak karalucha zostanie na moich kubkach smakowych do końca życia – mniej więcej było to coś w klimacie wędzonej wykładziny podeptanej przez śmierdzące stopy panów budowlańców pracujących w gumiakach przez dwanaście godzin. Z warzyw podobno spożyłam jakieś cebulki egzotyczne.

Po tym całym wachlarzu chińskich smaków doświadczałam bliskiego kontaktu z chińskim klozetem przez dobrych kilka godzin, w związku z czym nie byłam w stanie, następnego ranka, zaszczycić swoją obecnością zacny Mur Chiński. 
W ramach zadośćuczynienia pozwiedzałam chińskie ZOO. 

Grafika: Kobicina Miejska

Zapach grillowanego tofu to jedna z niewielu rzeczy na świecie, które wywołują u mnie odruch wymiotny. Jeżeli ktoś się zmartwił, że zaraziłam się jakąś egzotyczną chorobą łakomiąc się na tofu z chińskiego chodnika to informuję, że odbyłam serię stosownych szczepień zanim mnie wyeksportowano do Chin ;)

Ciąg dalszy przygód, ekscesów i upadków, rodem z Chin, pewnie nastąpi…

wtorek, 10 lutego 2015

Zmysłowe jajka sadzone i biust Magdaleny...

Tadeusz potrafił rozbijać jajka jak nikt inny… Jego dłonie, na których malowały się lata ciężkiej pracy, zdawały się być najdoskonalszym narzędziem przeznaczonym do tego celu. Podziwiała je siedząc przy kuchennym stole, na którym już zdążyły zagościć dwa białe talerze dumnie spoczywające na papierowych serwetkach. Serwetki też miały swoją historię - Tadeusz spędził dobre pół godziny, w pobliskim sklepie, szukając tych właściwych, pasujących do sobotniego śniadania. 

- Kochanie czy zechcesz podać mi paprykę? Głos Tadeusza rozbudził w niej pragnienie znalezienia najpiękniejszej papryki w całej galaktyce. Magdalena wydobyła więc z naczynia piękną, czerwoną papryczkę i eterycznym ruchem podała ją ukochanemu. Mężczyzna wyczarował z warzywa cztery plastry mające posłużyć jako ramka dla jego kulinarnego dzieła. 

Patelnia teflonowa, za sprawą zręcznych dłoni Tadka, wylądowała na kuchence, a następnie kawałek masła klarowanego zespolił się z jej teflonem w tańcu miłości ogrzanym kontrolowanym płomieniem palnika. Wydobyły się pierwsze nuty śniadaniowej symfonii. Magdalena zastygła niczym posąg, jej powieki zapomniały o odruchu mrugania, bowiem On znowu miał w swoich dłoniach jajko. Fascynowała ją perfekcja z jaką dokonywał wyboru głównego bohatera śniadania. Niczym kobra hipnotyzująca gryzonia wpatrywał się w tuzin prężących się w wytłoczce jaj. Nawet wytrawny znawca mowy ciała nie byłby w stanie doszukać się choćby drżenia jednego mięśnia. Tadeusz męskim, pewnym ruchem wyłaniał szczęśliwców, którzy mieli dziś zaspokoić, jego i Magdy, rozbudzone od tygodnia jajeczne żądze. 

- Bosko pachnie! - zakwiliła Magdalena i dyskretnym ruchem poprawiła uwierającą ją koszulę nocną. Jej biust zdawał się wykazywać tak ogromne zainteresowanie sadzonymi jajkami, że wizja strzelających guzików jej odzienia była bliska realizacji. 

Tadeusz położył na patelni cztery plastry papryki. Opiekał je z każdej strony po kilka minut. Następnie wbił do warzywnych ramek po jednym jajku, oprószył ziołami toskańskimi, solą i pieprzem. Magdalena udekorowała talerze kiełkami szczypiorku oraz pora tworząc z nich wieniec dla Tadeuszowego dzieła. Jeszcze chwila i zapadnie się w krainie boskich, sadzonych jajek… Ciekawe czy doda parmezanu? - rozmarzyła się i zganiła zarazem za to wygórowane pragnienie, które mogło dodatkowo, przez swoją kaloryczność, przyczynić się do guzikowego dramatu.

Tadzio wyłożył jajka na niebanalnie przystrojone talerze. Z błękitnej miseczki zaczerpnął łyżeczką trochę parmezanu, który o świcie starł na odpowiedniej wielkości wiórki i wypowiedział najcudowniejsze tego ranka słowa:

- Smacznego Kochanie! Jedz, bo ostygnie!

- Zrobię tylko kilka zdjęć! Proszę… Wszystko wygląda tak pięknie! Pokażę w pracy dziewczynom, jakiego mam zdolnego męża! - prośba ukochanej połaskotała i tak już przerośnięte, tego ranka, ego mężczyzny.

Tadeusz i Magdalena rozkoszowali się smakiem słodkiej papryki, jędrnej i soczystej, która utworzyła z sadzonym jajkiem związek tak doskonały jak ich własny. Spoczywające dookoła kiełki zdawały się wiwatować na ich cześć, a parmezan nieśmiało usadowił się tu i ówdzie dodając całości swoistego smaczku. 

Grafika: Kobicina Miejska

Wyjaśnienie:
Znalazłam i przetestowałam ciekawy przepis na jajka sadzone. Nie chciałam tak zwyczajnie go opisywać, więc popełniłam kulinarno - erotyczną chałturę literacką przez małe l ;)