poniedziałek, 22 grudnia 2025

Szklana cisza - historia cichego alkoholizmu...

Nie piła, żeby zapomnieć.

Piła, żeby nie czuć, jak bardzo pamięta.

Każdy łyk był krótką amnestią — zawieszeniem wyroku wydanego przez myśli, które od rana domagały się uwagi. Alkohol nie był jej wrogiem. Był jedynym, który nie zadawał pytań. Nie oczekiwał wyjaśnień, rozwoju, autorefleksji. Przyjmował ją taką, jaka była w danej chwili: zmęczoną, pękniętą, niedokończoną.

Jej mieszkanie wyglądało jak wystawa życia, które się udało. Blaty lśniły, podłoga pachniała cytryną, filiżanki stały w równym rządku. Porządek był niemal obsesyjny, jakby każdy idealnie ustawiony przedmiot miał zatrzymać chaos przed wdarciem się głębiej. Butelki nie stały na wierzchu — chowała je do szafek, do toreb; resztę nosiła we krwi. Alkoholizm u kobiet rzadko bywa krzykliwy. Częściej przypomina szept, który trwa latami i powoli zastępuje myślenie.

Była mistrzynią pozorów. Wykształcona, elokwentna, punktualna. Potrafiła mówić o pracy, literaturze, przyszłości. O wszystkim poza sobą. Wino przyszło jako obietnica odpoczynku. Potem jako narzędzie. W końcu jako konieczność. Granica między „chcę” a „muszę” przesunęła się tak niepostrzeżenie, że zorientowała się dopiero wtedy, gdy przestała ją obchodzić.

Upadek nie przyszedł jednego dnia. Przychodził w drobnych kompromisach.

Zaczęło się od poranków, w których nie była pewna, czy wysłała wczoraj wszystkie maile. Sprawdzała skrzynkę z bijącym sercem, czytając własne zdania jak obce — zbyt emocjonalne, zbyt długie, czasem niepokojąco szczere. Tłumaczyła to zmęczeniem. Zawsze można wszystko wytłumaczyć zmęczeniem.

Był dzień, w którym przyszła do pracy spóźniona pierwszy raz od lat. Stała w windzie, czując, że zapach alkoholu nie istnieje tylko dlatego, że nikt nie chce go nazwać. Spojrzenia kolegów trwały o ułamek sekundy dłużej. Szef zapytał, czy wszystko w porządku — tonem, który nie był już uprzejmy, lecz czujny. Skinęła głową. Kobiety uczą się potakiwać nawet wtedy, gdy się rozpadają.

Najbardziej bała się poranków. Nie kaca — tej pierwszej sekundy świadomości, w której wracało pytanie: czy wczoraj znów przegrałam?

Poranki obnażają prawdę. Nie da się ich zagadać ani rozcieńczyć. W lustrze widziała kobietę, która wciąż miała jej twarz, ale coraz mniej obecności. Alkohol nie zabiera wszystkiego naraz. Najpierw zabiera zdolność bycia ze sobą bez paniki.

Zdarzały się wieczory, których nie pamiętała wcale. Budziła się w ubraniu, z telefonem rozładowanym do zera i poczuciem straty, której nie potrafiła nazwać. Raz znalazła w koszu potłuczony talerz. Innym razem — nietknięte jedzenie, zimne, jak dowód na to, że ciało jeszcze czegoś chciało, ale umysł już nie był obecny.

Najdotkliwsze były drobne zaniedbania. Zapomniała o urodzinach przyjaciółki. Przegapiła wizytę u lekarza. Nie oddzwoniła do matki przez tydzień, bo nie potrafiła złożyć sensownego zdania. Alkohol nie niszczy relacji spektakularnie. Najpierw je rozrzedza.

Pewnego dnia zgubiła klucze. Szukała ich przez godzinę, aż znalazła w lodówce — obok otwartej butelki wina. Usiadła wtedy na podłodze i rozpłakała się nie z rozpaczy, lecz z przerażenia. Zrozumiała, że traci kontrolę nad rzeczami elementarnymi: pamięcią, ciałem, orientacją w czasie i przestrzeni.

Była też noc, gdy zadzwoniła do byłego partnera. Nie po to, by wrócić. Po to, by ktoś potwierdził jej istnienie. Rozmowa była krótka, niezręczna, pełna ciszy. Następnego dnia wstyd był tak dotkliwy, że nie potrafiła spojrzeć w lustro. Alkohol obiecuje ulgę, a zostawia nagą bezradność.

W sklepie osiedlowym sprzedawczyni przestała pytać, czy „to na prezent”. Zaczęła podawać wino bez słowa. W tamtym automatyzmie zobaczyła swoje odbicie — kobietę przewidywalną. A nic tak nie boli jak świadomość, że czyjś nałóg stał się rutyną dla obcych ludzi.

Moment przełomu nie przyszedł z hukiem. Przyszedł ze zmęczeniem. Stała w kuchni, z kieliszkiem w dłoni, i nagle pomyślała: ja już nie piję z wyboru. To zdanie miało ciężar ołowiu. Zrozumiała, że alkohol już jej nie koi — tylko przedłuża cierpienie. Że pije nie po to, by żyć, ale by nie umierać za szybko w środku.

Pierwsze dni trzeźwości były brutalne. Cisza krzyczała. Ciało domagało się chemii, umysł — ucieczki. Wszystko, co przez lata było tłumione, wracało bez litości: żal, gniew, poczucie straty, pytania o zmarnowany czas. Trzeźwość nie była nagrodą. Była konfrontacją.

Z czasem zaczęła rozumieć, że alkohol był językiem, którym mówiła o swoim bólu. Że piła, bo nie umiała być dla siebie łagodna. Każdy dzień bez alkoholu był odzyskiwaniem małego terytorium — pamięci, snu, myśli. Uczyła się znów słuchać ciszy, nie zalewać jej winem. Cisza okazała się trudna, ale uczciwa.

Dziś nie mówi, że „wygrała”. Wie, że choroba nie znika — zmienia się w czujność. Wybiera trzeźwość nie dlatego, że jest łatwa, ale dlatego, że jest prawdziwa. Po raz pierwszy od dawna jej życie nie jest znieczulone.

Ta historia nie jest opowieścią o triumfie. Jest opowieścią o kobiecie, która przestała się oszukiwać. Bo największą odwagą nie jest przestać pić — lecz odważyć się czuć.

Alkoholizm nie jest brakiem charakteru. Jest desperacką próbą ulgi. A trzeźwość nie jest końcem. Jest powrotem do siebie — powolnym, nieidealnym, ale jedynym, który daje szansę na prawdę.

piątek, 19 grudnia 2025

Bielizna wyszczuplająca – czyli opowieść o iluzji, pocie i godności...

Każda kobieta ma w życiu przynajmniej jeden moment słabości. Taki, w którym patrzy w lustro i zamiast realnego odbicia widzi wizję siebie „po drobnej korekcie rzeczywistości”. Dwa centymetry mniej brzucha, trzy więcej godności, poproszę. U jednych kończy się to grzywką, u innych tatuażem, a u mnie – bielizną wyszczuplającą.

Nie była to decyzja impulsywna. To była decyzja głęboko przemyślana… przez jakieś cztery minuty. To wystarczająco długo, by zniszczyć życie. W głowie miałam wizję: smukła sylwetka, gładka linia bioder, brzuch jak z photoshopa. Klik. Kupione. Rozmiar oczywiście ambitny – bo przecież człowiek nie tyje, tylko ma „potencjał”.

Gdy wyjęłam to dzieło nowoczesnej inżynierii tekstylnej z opakowania, przez chwilę byłam przekonana, że zaszła jakaś pomyłka. To wyglądało jak sprzęt nurkowy dla lalki Barbie. To ma wejść NA MNIE? Czy producent wierzy w cuda? Materiał elastyczny, owszem – ale tylko w teorii. W praktyce przypominał gumę do żucia po tygodniu zalegania na chodniku.

Zakładanie przypominało pojedynek: ja kontra lateks.

Najpierw łydki – jeszcze ufne. No widzisz, współpracujemy.

Kolana – punkt graniczny cywilizacji. Dlaczego wszystko co dobre w moim życiu kończy się na kolanach?

Potem uda – wyjątkowo podejrzliwe. Nie pchaj się, tu nie ma miejsca, tu już ktoś mieszka!

Dalej było tylko negocjowanie godności w zamkniętym pomieszczeniu z lustrem, które wszystko widziało i niczego nie zapomniało.

Kiedy w końcu osiągnęłam poziom „jako tako wciągnięte”, zrozumiałam, że ten strój nie modeluje sylwetki – on ją przesuwa.

Tłuszcz jak w urzędzie – zmienia okienko. Z dołu w górę, z góry na boki, z boków w miejsca, których istnienia wcześniej nie podejrzewałam.

Efekt? Owszem. Talia była. Brzuch zniknął. Halo, był tu przed chwilą, gdzie on jest? Ale w zamian pojawił się nowy, nieznany dotąd kontynent w okolicach żeber. Biust awansował o dwie kategorie geograficzne. Oddychanie weszło w tryb ekonomiczny. Oddychamy oszczędnie, jak w czasie kryzysu.

W pracy usłyszałam:

– Jakoś tak… szczuplej dziś wyglądasz.

Uśmiechnęłam się dumnie, nie zdradzając, że pod bluzką toczy się cicha walka o dopływ tlenu. (Nie rozśmieszaj mnie, bo mi pękną szwy i relacje międzyludzkie).

Po trzech godzinach zrozumiałam, że bielizna wyszczuplająca nie działa na zasadzie „noszę – chudnę”, tylko „noszę – paruję”. Proces odwadniania zachodzi błyskawicznie. Organizm, nie mogąc wydalić emocji, wydala wszystko inne. Jeśli tak dalej pójdzie, zostanę rodzynkiem.

A potem przyszła chwila próby. Zwykła, ludzka potrzeba fizjologiczna... Nie. Nie teraz. Przełóżmy to na jutro?!?

I wówczas dotarło do mnie, że to nie jest bielizna. To jest system zamknięty. Zdjęcie tego ustrojstwa w warunkach publicznego szaletu graniczy z cudem. To jak próba rozbrojenia bomby w windzie, bez instrukcji i z drżącymi rękami. Którą warstwę odwijam pierwszą? Czy to jeszcze lateks, czy to już moje fałdy? Udało się. Z minimalnymi stratami psychicznymi. Psychika przeżyje. Godność została lekko poturbowana.

Wieczorem, zdejmując ten wynalazek, poczułam coś, czego dawno nie czułam: prawdziwe rozprężenie materii. Ciało wróciło do swoich naturalnych kształtów z ulgą godną powracających z emigracji. Witajcie w domu, dziewczyny, rozpakujcie się! A ja spojrzałam w lustro i zobaczyłam siebie – nie wersję „premium”, tylko oryginał.

Nagle mnie olśniło... Wiecie – jak w tych kreskówkach, kiedy na łeb spada ciężki przedmiot...

Bielizna wyszczuplająca nie powstała po to, żeby odchudzać kobiety. Ona powstała po to, żebyśmy przez kilka godzin uwierzyły, że problem nie leży w ubraniach, tylko w nas. A kiedy ją zdejmujemy – żebyśmy doceniły, jak pięknie oddycha się bez kompromisów. I jak cudownie można usiąść bez efektu „strzału bocznego” ;)

środa, 17 grudnia 2025

12 pierogów i jeden cud...

— Marek, czy ty wiesz, że Wigilia jest dzisiaj?! — głos Asi w telefonie brzmiał jak syrena alarmowa, która nie tyle ostrzega, co już oskarża.

Marek stał w kolejce do kasy. Przed nim choinka z krzywym czubkiem, za nim człowiek z karpiem patrzącym w wieczność. Święta przyszły nagle. Jak zawsze.

— Oczywiście, że wiem… tylko zapomniałem — odpowiedział spokojnie.

— Ty zawsze coś „zapominasz”. Ojca, prezentów, rozmów, emocji…

— Ale karpia mam.

— Gratuluję. Ojciec karpia nie przytuli.

Rozłączyła się. Marek spojrzał na karpia. Karp spojrzał na Marka. Byli na tym samym etapie egzystencjalnego pogodzenia.

W domu czekała już mała domowa apokalipsa w wersji świątecznej. W powietrzu unosił się zapach mąki, barszczu i rodzinnych pretensji podgrzewanych od kilku pokoleń.

— Kto mi ukradł wałek?! — ryknęła babcia z kuchni, w fartuchu dowódcy.

— To nie był wałek, tylko narzędzie tortur — mruknął ojciec, obejrzawszy swoje dłonie po kolejnej turze lepienia pierogów.

Asia siedziała na blacie, obierała pomarańcze i rozsypywała wokół siebie zapach dzieciństwa.

— Marek, pocałuj mnie na dzień dobry, zanim wszyscy zwariujemy.

Pocałował.

— Cud! — krzyknęła babcia. — On żyje emocjonalnie!

Do drzwi zapukał pan Zbyszek, sąsiad od wiecznych „chwileczek”. Miał minę człowieka, który wyszedł tylko po sól, a wróci po Nowym Roku.

— Przyniosłem śledzia. I żonę. Żona w trybie oszczędzania energii, proszę obchodzić się delikatnie.

Za nim rzeczywiście pojawiła się żona — drobna, w szalu owiniętym jak kokon, uśmiechnęła się nieśmiało i skinęła głową, jakby mówiła: potwierdzam, dziś tylko na niskich obrotach.

Zza jego pleców wyłoniła się wtedy niespodziewanie pani Krysia z klatki obok, w swetrze z reniferem tak wielkim, że wyglądał, jakby chciał przejąć mieszkanie.

— Przyniosłam makowiec. I dobrą nowinę.

— Jaką? — zapytał ojciec.

— Że żyjemy. Reszta to dodatki.

Stół rósł. Naprawdę rósł. Jak zaczarowany mebel z dziecięcej bajki. Dochodziły kolejne talerze, krzesła, ludzie i historie. Ktoś przyniósł barszcz, ktoś opowieść o złamanym sercu, ktoś tylko śmiech, który nagle zaczął się rozchodzić po domu jak ciepło od kaloryfera.

Nawet pies sąsiadów znalazł miejsce pod stołem i też postanowił świętować po swojemu, najwyraźniej uznając, że to najlepsze miejsce na obserwację cudów.

— No dobra — powiedziała babcia, łamiąc opłatek z miną polityka wygłaszającego mowę narodu. — Życzmy sobie mądrze. Bez banałów.

— Ja chcę spokoju — mruknął ojciec.

— Ja szczęścia — powiedziała cicho Asia, już mniej zaczepnie, bardziej prawdziwie.

— Ja, żeby Marek w końcu dorósł — dorzucił pan Zbyszek.

— A ja — odezwała się pani Krysia, poprawiając reniferowy róg na swetrze — żebyśmy za rok znowu byli nieidealni. Bo idealni ludzie się nie śmieją.

Cisza rozlała się po stole. Taka dobra. Ciężka od wzruszeń, ale miękka jak światło świec.

Marek spojrzał na nich wszystkich: na dłonie w mące, na oczy błyszczące od śmiechu, na serca w rozsypce, które jakimś cudem nadal trzymają się razem. I wtedy zrozumiał, że Boże Narodzenie nie zawsze przychodzi z nieba. Czasem przychodzi z kuchni. Z klatki schodowej. Z czyjegoś podobieństwa do naszego chaosu.

— Wiecie co? — powiedział cicho. — Ja wam życzę odwagi. Takiej, która pozwala zostać dobrym, nawet gdy świat wcale tego nie ułatwia.

— Ooo, filozof nam się włączył — prychnęła Asia.

— To przez karpia — westchnęła babcia. — On zawsze działa refleksyjnie.

Śmiali się długo. Po szybach powoli spływała zima. W kubkach parowała herbata. W sercach coś się rozwiązywało, prostowało, zaczynało od nowa.

I choć nikt nie zobaczył anioła, wszyscy wiedzieli jedno: Cud się wydarzył. Bo znowu byli razem.

"Nie chodzi o to, by świat był idealny. Chodzi o to, byśmy czasem byli dla siebie wystarczający."

niedziela, 14 grudnia 2025

O pączkach, chmurach i sprawach ostatecznych...

13 grudnia 2025 roku postanowiliśmy – ja, mój osobisty chłop domowy oraz zaprzyjaźniona para heteryków – że zdobędziemy Szczeliniec Wielki. Decyzja zapadła raczej spontanicznie, jak to najlepsze decyzje: bez planu treningowego, za to z torbą pączków z nadzieniem w postaci marmolady owocowej oraz kruchych ciastek z dżemikiem i strategiczną dziurką. Prowiant, zgodnie z moją życiową filozofią, należało zutylizować szybko i solidarnie – najlepiej w żołądkach współtowarzyszy, zanim zdąży nabrać metafizycznego znaczenia.

Zbiórka w Pasterce. Miejscowość tonęła w mgle tak gęstej, że można ją było kroić nożem i smarować nią kanapki, ewentualnie te ciastka z dziurkami ;) Tajemnica sączyła się z każdego kąta, a my – odziani w opary wilgoci oraz stosowną odzież wierzchnią – utwierdziliśmy się w przekonaniu, że to był znakomity pomysł. Bo jeśli dzień zaczyna się mgłą, to musi skończyć się objawieniem. Innej opcji nie dopuszczaliśmy.

Droga do schroniska? „Tylko” 30 minut. Cudzysłów tu jest kluczowy i ma wagę godną tytułu naukowego. W praktyce były to długie minuty intensywnej rozmowy z własną kondycją, która – delikatnie mówiąc – od dłuższego czasu nie była zapraszana do dialogu. Nie żeby towarzystwo jakieś srodze leniwe było, ale wiadomo jak to jest  w mieście człowiek zbyt często nie pokonuje żółtych, stromych szlaków. 
Śliskie, nagie skałki, błotnista ścieżka i nachylenie terenu patrzące na nas z ironiczną pobłażliwością nie sprzyjały radosnym harcom. Szczególnie że należeliśmy do grupy demograficznej „45+ i jeszcze żyję, ale czemu tak ciężko oddycham?”.

Gdy minęła nas para czeskich seniorów, dziarskim krokiem, bez zadyszki, bez zadumy, bez śladu egzystencjalnego kryzysu, poczułam ukłucie. Nie w łydce – w duszy. Wstyd spowił mnie szczelniej niż poranna mgła. W tej właśnie chwili zrodziło się we mnie mocne postanowienie poprawy kondycji. Takie prawdziwe. Do odwołania. I w tym miejscu nie popadałabym w nadmierne zachwyty nad moimi mocnymi postanowieniami, gdyż w przeszłości bywało ich wiele i sporo z nich skończyło marnie ;)

No więc leźliśmy. Metodycznie, godnie, z godnością wyraźnie nadwyrężoną, ale wciąż obecną. Żółtym szlakiem – tym samym, który na mapie wygląda jak niewinna kreska, a w rzeczywistości okazuje się egzystencjalnym testem charakteru i kolan. Szliśmy, sapiąc w rytmie własnych myśli, i w końcu – ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych – doleźliśmy.

Wtedy nastąpiło coś, co w filmach zwykle sygnalizuje muzyka smyczkowa i powolne zbliżenie kamery. Jakby ktoś, znudzony naszym mozołem, odsunął teatralną kurtynę zrobioną z mgły. Bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia. Matka Natura, najwyraźniej w doskonałym humorze, wywaliła na wierzch swoje najlepsze atuty. Zero subtelności, pełna ekspozycja. Morze chmur. Ogromne, bezczelnie piękne, miękkie jak puch i falujące jakby miało własny rytm oddechu.

A my – proszę bardzo – ponad tym wszystkim. Jakbyśmy nagle awansowali do loży VIP wszechświata. Słońce lało się z nieba hojnie, bez limitu, błękit był tak intensywny, że aż podejrzany. Świat na moment przestał się spieszyć. Zegar gdzieś się zawiesił, powiadomienia zamilkły, a rzeczy ważne nagle okazały się prostsze, niż udawały na dole. Oddychaliśmy wolniej, głębiej, jakby ktoś nam przypomniał, do czego właściwie służą płuca – i życie. Razem z nami oddychał cały ten krajobraz, a my, zmęczeni, staliśmy tam z poczuciem, że oto właśnie dostaliśmy nagrodę.

I chyba dlatego czasem warto wejść na jakiś szczyt. Nie po kroki zapisane w aplikacji, nie po kalorie skrupulatnie odhaczone w ramach dobrego samopoczucia, nawet niekoniecznie po zdjęcia. Raczej po moment zatrzymania. Po to ciche „aha”, kiedy dociera, że ponad mgłą codzienności bywa jasno. Że piękno nie zawsze puka grzecznie do drzwi – czasem po prostu wchodzi, rozpychając się łokciami i zostaje w pamięci na długo. I że świat, mimo zmęczenia, zadyszki i drobnych wstydów, wciąż potrafi być zdumiewająco piękny. Wystarczy odrobina wysiłku, chwila szczerości wobec siebie i gotowość, by na moment spojrzeć ponad chmury.




piątek, 12 grudnia 2025

Tam, gdzie zaczyna się oddech...

Siedziała na skraju łóżka, jakby bała się zająć zbyt wiele miejsca. Pokój był cichy, aż nazbyt cichy, a cisza miała ciężar mokrej wełny – przygniatała, grzała i dusiła jednocześnie. Na parapecie stał kubek z herbatą, zimną już od dawna, z cienkim pierścieniem osadu na ściankach. Lidia nie pamiętała, kiedy ją zaparzyła. Pamiętała tylko uczucie, że powinna była coś zrobić – i że nie zrobiła.

Depresja przyszła do niej cicho. Nie wdarła się jak burza, nie wywróciła mebli. Przysiadła w kącie, jak nieproszony gość, który jednak zachowuje się tak uprzejmie, że nikt nie ma odwagi go wyprosić. Na początku tylko odbierała kolory. Czerwień pomidora była już tylko informacją o czerwieni. Błękit nieba – pojęciem. Potem zabrała dźwięki. Śmiech ludzi na ulicy docierał do Lidii jak przez grube szkło, stłumiony, obcy. Na końcu wzięła jej ciało – sprawiła, że każda czynność zabierała z niej życie.

Najgorzej było rano. Moment przebudzenia był jak okrutny cud. Przez ułamek sekundy nie istniała depresja, nie było ciężaru, nie było wstydu, nie było lęku. Było tylko białe światło w głowie. A potem wszystko spadało naraz, jak zasłona teatralna, jak wyrok. Lidia wtedy leżała bez ruchu, wpatrzona w sufit, i negocjowała z czasem.

„Jeszcze pięć minut” – mówiła w myślach.

Czas nie odpowiadał.

Kiedyś była kobietą, która kochała spacerować. Miała zwyczaj liczyć kroki między latarniami i zgadywać, w którym oknie ktoś właśnie kończy kolację, w którym ktoś płacze, a w którym ktoś całuje się pierwszy raz. Teraz nie wychodziła. Drzwi były jak granica między światami: za nimi życie, tu – przechowalnia oddechu.

Telefon leżał na podłodze od kilku dni. Spadł i już tak został. Migające powiadomienia były jak maleńkie, bezradne wołania, ale Lidia nie miała w sobie siły, żeby po nie sięgnąć. Każda wiadomość brzmiała jak oskarżenie: „Dlaczego nie odpisujesz?”, „Dlaczego zniknęłaś?”. A ona nie znikała. Ona tonęła.

Najgorszy był wstyd. Wstyd, że nie potrafi być wdzięczna. Że ma dach nad głową, pracę, ludzi, którzy pytają — a jednak w środku zieje w niej czarna jama. Wstyd, że nie umie wytłumaczyć, iż nie chodzi o smutek. Smutek to uczucie. Depresja to brak uczuć, wypłowienie świata do odcieni szarości.

Któregoś dnia, kiedy nie miała już siły nawet płakać, zadzwonił dzwonek do drzwi. Dźwięk przeciął powietrze jak pęknięcie lodu. Lidia nie ruszyła się. Dzwonek zadzwonił drugi raz. I trzeci.

W końcu wstała – nie dlatego, że chciała, ale dlatego, że coś w niej pękło z irytacji, a irytacja była czymś. Jakimkolwiek ruchem.

Za drzwiami stała starsza sąsiadka z parteru, ta z wiecznie drżącymi rękami i z oczami, które wyglądały, jakby pamiętały wojnę, nawet jeśli jej nie przeżyły.

– Dziecko – powiedziała bez wstępów. – Od tygodnia widzę, że w twojej kuchni pali się światło dzień i noc. Pomyślałam, że albo umarłaś, albo bardzo cierpisz.

To zdanie było tak nieporadne, tak brutalnie prawdziwe, że Lidia zaczęła płakać. Nagle, gwałtownie, bez godności. Osunęła się na podłogę w przedpokoju jak pusta torba i szlochała, aż zabrakło jej tchu. Starsza kobieta nic nie mówiła. Usiadła obok. Jej ręka była ciepła i chropowata. Trzymała ją za dłoń, jakby trzymała cumę przy burcie.

– Ja też tak kiedyś leżałam – odezwała się w końcu. – Po śmierci męża. Myślałam, że już zawsze będę tylko oddychać. A potem pewnego dnia umyłam filiżankę. Jedną. I to było wszystko, na co było mnie stać. Ale wystarczyło, żeby nie umrzeć.

Filiżanka... Lidia pomyślała o zimnym kubku na parapecie.

Tego dnia nie wydarzył się cud. Depresja nie zniknęła. Nie stała się lżejsza. Ale w tym stalowym świecie pojawiła się rysa – cieniutka jak włos. Wieczorem Lidia wstała i zaniosła kubek do zlewu. Zsunęła z niego osad palcem, ostrożnie, jakby dotykała rany. Potem odkręciła wodę. Słuchała jej szumu długo, niczym opowieści o życiu, które mimo wszystko płynie.

Następnego dnia otworzyła okno. Tylko na kilka centymetrów. Wpuściła do środka zimne powietrze i zapach mokrego betonu. Oddychała nim nieufnie.

Nie było odrodzenia. Nie było światła jak z filmów. Był tylko bardzo powolny, bolesny powrót do ciężaru istnienia. Ale teraz ten ciężar miał sens. Jak noszenie czegoś, co jednak jest ważne.

Lidia uczyła się od nowa drobiazgów. Mycia kolejnego kubka. Odpowiadania na jedną wiadomość dziennie. Pięciu minut spaceru wokół bloku. Świat wracał w odpryskach – krzywym uśmiechu sąsiadki, skrzypieniu schodów, smaku chleba z masłem.

Depresja wciąż w niej była. Ale nie była już samotna.

A samotność – zrozumiała pewnego wieczoru, siedząc przy otwartym oknie – jest najciemniejszą formą choroby...

środa, 10 grudnia 2025

Święta na sterydach, czyli jak nie zdążyć przed Wigilią...

Grudzień nie nadchodzi. Grudzień spada z impetem, jak sanie Mikołaja bez hamulców. Jeszcze wczoraj człowiek był zwyczajnie zmęczony życiem, a dziś już ma obowiązek być radosny, pachnieć piernikiem, mieć czyste okna i magiczne wnętrza. Nagle wszyscy muszą. Muszą kupić. Muszą posprzątać. Muszą się wzruszyć. Muszą być Merry. Choćby ich od środka skręcało.

Sklepy pękają jak dojrzałe granaty. Koszyki walczą o przetrwanie, ludzie taranują drogę pomidorami z promocji i karpiem z lokalnej hodowli, a ja jak co roku naiwnie sądzę, że „pójście rano” po proste, spożywcze zakupy uratuje mnie przed tłumem. Nie ratuje. Rano tłum też jest. I to w wersji bojowej. Wersja bojowa ma w oczach szał, w rękach promocje, a w sercu kredyt.

Parking pod marketem wygląda jak zlot tajnych agentów motoryzacji. Cały rok obłożenie marne lub średnie, a w grudniu – proszę – wszyscy nagle przypominają sobie, że mają cztery kółka i potrzebę intensywnego parkowania  na przykład na dwóch miejscach naraz. Gdzie te samochody są przez resztę roku? Zakopane pod ziemią? Przechowywane w słoikach?

Wyprzedaże omijam jak miejsca skażone. Nie będę się bić o sweter, który jeszcze wczoraj był brzydki, a dziś – dzięki czerwonej kartce z napisem „-50%” – nagle stał się towarem pierwszej potrzeby. Wyrosłam z kolekcjonowania takich okazji. 

A sprzątanie… Sprzątanie to jest osobna religia. Misterium szorowania, kult czystej szyby, sekta wybłyszczonej lodówki. Nagle każdy detal w domu zostaje oskarżony o współpracę z brudem. Szafki kuchenne patrzą na mnie złośliwie, dokładnie wiedząc, że plan „ogarnę je przed świętami” jest równie realny jak mój debiut baletowy. W środku czai się archeologia: talerze z różnych epok, pokrywki bez garnków, garnki bez sensu, szklanki po wszystkim. Rusz to – a runie.

Najgorsze nie jest jednak to obłąkańcze bieganie. Najgorsze jest to zbiorowe udawanie. Że to wszystko jest takie piękne. Takie ważne. Takie jedyne w swoim rodzaju. A ja mam coraz częściej wrażenie, że ta magia gdzieś się wyprowadziła – pewnie w lipcu, gdy w markecie pojawiły się pierwsze bombki.

Pamiętam święta, kiedy czekało się na zapach pomarańczy jak na cud objawienia, a jedna mandarynka potrafiła wywołać ekstazę porównywalną z wygraną w totolotka. Prezenty były skromne, ale człowiek kochał je jak skarby narodowe. Śnieg był biały, ręce zmarznięte, kolana wiecznie mokre, a radość – bez promocji. I nikt nie miał presji, żeby być szczęśliwym na zawołanie.

Dziś szczęście jest w pakiecie świątecznym: stosowna ilość dań na stole, instagramiarskie dekoracje, zapas pożywienia na apokalipsę i obowiązkowy uśmiech do zdjęcia. A potem wszyscy patrzą w te telefony przy stole, jakby tam właśnie miała się objawić prawdziwa gwiazda betlejemska.

Czasem łapię się na tym, że brzmię jak własna babcia w wersji HD. „Kiedyś to było…” – i przewracam oczami. Ale coś w tym „kiedyś” jest, bo dzisiaj w tym całym blasku lampek dziwnie dużo zmęczenia, nerwów i jakiejś takiej chorej ambicji, by święta wygrać.

Więc ja chyba w tym roku wygrać nie zamierzam. Nie będę mistrzynią porządku, nie zdobędę złota w zakupach, nie ulepię perfekcyjnej magii. Usiądę z bliskimi, wypiję coś ciepłego i pozwolę sobie na luksus bycia nieidealnie świąteczną.

Bez szału. Bez presji. Bez dzwonków na sterydach.

Bo jeśli magia ma jeszcze wrócić, to raczej po cichu. A nie w promocji.

poniedziałek, 8 grudnia 2025

Marian i sprawa klamki, która żyje własnym życiem...

W naszym domu rzeczy psują się same. Kto w to nie wierzy, niech przyjdzie i zobaczy: klamka odpada w akcie nagłego zwątpienia, ściana brudzi się z nudów, a podłoga rysuje się od samego patrzenia. To moja wersja wydarzeń, natomiast według Mariana  mego osobistego chłopa domowego, za wszystkie te nieudokumentowane żadnymi dowodami szkody  ja jestem odpowiedzialna. 

— Ty to znowu zrobiłaś — mówi tonem prokuratora z telewizyjnego serialu, wskazując palcem na klamkę, która właśnie zrezygnowała z dalszego pełnienia obowiązków.

— Ja? — pytam niewinnie, choć już wiem, że proces został rozpoczęty. — Ja jej nawet nie dotykałam.

— Oczywiście — Marian wzdycha. — Klamki same odpadają i odchodzą szykować legowisko na zimę.

Patrzę na niego z tym spokojem, którego kobieta nabywa z czasem, jak odporności na przeciągi. Widzę w jego oczach błysk. Ten sam, który widziałam, gdy „przypadkiem” rozlał kawę na jasny dywan, a potem znalazł kubek po kawie w moich rękach. To jest metoda. Klasyczna. Stara jak podział na: samozwańczego właściciela pilota do telewizora i „resztę świata”.

— Dlaczego ta ściana jest brudna? — pyta przy innej okazji, jakby prowadził długofalowe śledztwo.

— Nie wiem. Się pobrudziła?

— Znowu ironizujesz?

Zapada cisza. Taka z gatunku tych gęstych, w których można zawiesić obraz albo przynajmniej pół taczki wyrzutów sumienia. Marian spogląda na smugę na ścianie z miną detektywa, który już wie, kto zabił, ale brakuje mu „twardych dowodów”. Ja patrzę na niego jak na człowieka, który zbyt często zostaje sam na sam z odkurzaczem, a potem dziwi się, że podłoga ma traumę i rysy.

— Spójrz, porysowane — mówi kiedy indziej z ponurą satysfakcją. — To od odkurzacza.

— Ciekawe — odpowiadam. — Bo ja odkurzałam ostatnio w zeszłym stuleciu.

— No właśnie! — triumfuje. — Czyli musiało się to stać, kiedy ty jednak odkurzałaś.

Logika Mariana jest jak mebel z paczki: teoretycznie wszystko pasuje, ale w praktyce zawsze zostaje jedna śrubka i poczucie zagrożenia. I wtedy przypominamy sobie te wszystkie archeologiczne dialogi, wydobyte z najgłębszych pokładów relacji damsko-męskich...

I tak od wieków. Jaskinia, ognisko, pilot do telewizora, zmywarka. Zawsze ktoś czegoś „źle dotknął”.

Wróćmy do Mariana i klamki...

— Marian — mówię spokojnie, biorąc klamkę do ręki. — Spójrzmy prawdzie w oczy. Ona była luźna od miesięcy.

— Nieprawda. Popsułaś.

— Nie chciała współpracować. No dziad i tyle! 

Przez chwilę widzę, jak w jego głowie rodzi się teoria, według której klamka była istotą samoświadomą, a ja tylko przypadkowym świadkiem jej emancypacji.

— Dobrze — mówię wreszcie. — Załóżmy, że to ja. Co teraz?

Marian bierze klamkę, ogląda ją z każdej strony, jakby liczył, że sama się zreperuje. I wtedy następuje moment kulminacyjny: sprężynka wyskakuje, śrubka robi zgrabny sus w nieznane, a całość z hukiem ląduje na podłodze w stanie ostatecznego rozkładu.

Od tamtej pory, gdy coś się psuje, a właściwie to głównie psuje się klamka, Marian istotnie przez krótką chwilę wygląda, jakby się zastanawiał. Marszczy czoło, wzdycha, kręci klamką z namysłem godnym zegarmistrza. Przez ułamek sekundy rodzi się nadzieja. Taka mała, domowa, naiwna.

Po czym Marian podnosi wzrok.

— Nooo… to twoja wina — oznajmia spokojnie.

— Oczywiście — mówię z ulgą. — Już się bałam, że nastąpił przełom.

— Ty nie umiesz używać klamek — wyjaśnia rzeczowo. — Szarpiesz je jak zwierz. Jak… no, jak rozjuszony orangutan.

— Jak istota chaosu i co najmniej dwa rozjuszone orangutany — poprawiam.

— Właśnie — kiwa głową. — Chaos. W czystej postaci. Plus stado orangutanów.

I w tej jednej chwili cała intryga przedmiotów, cała ich emancypacja, cała filozofia rzeczy martwych, które mają własne zdanie — wszystko to zostaje zdmuchnięte jednym, spokojnym oskarżeniem. System wraca do równowagi. Świat znów jest prosty. Winna — jedna. Stała. Niezmienna.

A ja? Ja żyję dalej w tym domu jako główna podejrzana, recydywistka od klamek, postrach ścian i seryjna niszczycielka podłóg. I tylko czasem, kiedy klamka odpada sama w środku nocy, myślę sobie z czułością: spokojnie, dziecko. Rano i tak wszystko będzie na ciebie ;)

niedziela, 7 grudnia 2025

Tyle co nic, a jednak wszystko...

Kiedy pobierali się przed laty, wszyscy mówili jej, że małżeństwo to sztuka kompromisu. Brzmiało to jak rada dotycząca wyboru dywanu: weź taki, który nie będzie się za szybko brudził.

Nikt natomiast nie wspomniał, że kompromisem bywa również pogodzenie się z faktem, że mąż potrafi zostawić skarpetki w miejscach bardziej nieoczekiwanych niż fabuła telenoweli, a ona sama ma niezbywalną zdolność rozpoczynania poważnych rozmów dokładnie w chwili, gdy on walczy z masłem na kromce chleba — co dla niego najwyraźniej jest czynnością wymagającą pełnej koncentracji.

Ich wspólne życie nie było poematem o miłości. Bardziej długim, skomplikowanym serialem, z odcinkami, które chce się oglądać w nieskończoność, i takimi, w których ma się ochotę wyrzucić pilota przez okno.

A jednak serial trwał — z przerwami, zwrotami akcji i cichymi scenami, które rozgrywały się pod osłoną codzienności.

Kiedy dzieci dorosły, dom nagle zrobił się większy. Za duży na jedno „przepraszam”, za pusty na niewypowiedziane „kocham cię”. Tak jakby echo powtarzało ich własne myśli, które przez lata odkładali na później.

I wtedy nadeszła ta zwyczajna sobota. Ta, która miała trwać jak wszystkie inne — aż zrobiła coś odwrotnego.

Kobieta stała w kuchni, patrząc na kubek od kawy po raz kolejny porzucony w zlewie niczym artefakt po nieznanej cywilizacji.

— Ile razy mam prosić?! — krzyknęła w stronę salonu.

— To tylko kubek od kawy! — odparł. — Wyluzuj! Jest sobota!

Zacisnęła usta. Znakomicie. Jest sobota, a ona nadmiernie pochyla się nad zawartością zlewu. Ale tym razem poczuła, że ten kubek nie jest tylko kubkiem. Jest wszystkim, co się nazbierało — pretensją udającą troskę, bólem udającym obojętność, tęsknotą zakopaną pod zmęczeniem.

Usiadła przy stole i opuściła głowę. Nie płakała. To było bardziej jak powolne osuwanie się duszy na kolana.

Wszedł do kuchni.

Stanął w drzwiach, a gdy spojrzał na nią, coś w jego twarzy się wygładziło — jakby nagle odłożył wszystkie swoje racje, argumenty i drobne urazy.

— Hej — powiedział cicho. — To nie o ten kubek, prawda?

Pokręciła głową.

— Tęsknię — wyszeptała. — Za nami sprzed lat. Za rozmowami, za dotykiem, który nie był formalnością. Za tym, że teraz jesteśmy jak współlokatorzy z umową na czas nieokreślony.

Usiadł obok. Nieśmiało wziął jej dłoń — jak ktoś, kto dotyka czegoś cennego, czego nie chce uszkodzić.

— Myślę… że zapomnieliśmy, iż miłość nie jest czymś, co się ma. Tylko czymś, co się tworzy. Codziennie. I że to praca dla dwojga — nie dla dwóch samotnych wysp.

Uśmiechnęła się przez łzy.

— Ja chyba nie jestem łatwa.

— Nie jesteś łatwa — zgodził się poważnie. — Ty jesteś wersją premium. Z dodatkowymi funkcjami, które trzeba umieć obsługiwać.

Parsknęła.

— Jesteś idiotą.

— To prawda. Ale twoim idiotą.

Cisza, która spadła między nich, była inna niż ta sprzed kłótni. Ta była miękka, pojednawcza, jak ciepła chusta zarzucona na zmarznięte ramiona. W tej ciszy oboje zrozumieli, że choć życie ich przetrzebiło, wciąż mają w sobie niewyczerpane pokłady „chcę cię w moim życiu”.

Zrobili rzecz nieheroiczną, a jednak odważną: wyszli na spacer. Bez planu. Bez telefonu, który dyktuje rytm dnia. Po prostu wyszli — jak kiedyś, gdy byli młodzi i nie wiedzieli jeszcze, że miłość potrafi męczyć, ale też ratować.

Śmiali się z psa sąsiadów, który gonił liść jak wrogą jednostkę. 
Rozmawiali o głupstwach, a w tych głupstwach krył się powrót do siebie.

Słońce zachodziło powoli, jakby chciało dać im trochę więcej czasu.

A potem ona zatrzymała się nagle, jakby doznała olśnienia.

— Wiesz… kiedyś myślałam, że najgorsze w małżeństwie są kłótnie — powiedziała. — Ale najgorsze jest milczenie, kiedy oboje boją się powiedzieć: „zostań, bo jeszcze cię potrzebuję”.

Spojrzał jej w oczy — nie tak, jak patrzy się na żonę, z którą dzieli się rachunki, ale tak, jak patrzy się na człowieka, który jest twoją historią.

— To zostań — wyszeptał.

I została.

A on został z nią.

Nie dlatego, że tak trzeba, lecz dlatego, że tak chcieli.

Dziś ktoś patrzący z boku może widzieć zwyczajne małżeństwo. Brak w nim hollywoodzkich fajerwerków, namiętnych deklaracji, dramatycznych zerwań i jeszcze dramatyczniejszych powrotów. Ale jest w nim coś dużo cenniejszego: dwójka ludzi, którzy rozumieją, że miłość to codzienna decyzja. Czasem spektakularna jak wybaczenie, a czasem tak niepozorna jak umycie kubka, zanim stanie się powodem do kolejnej wojny.

Bo w małżeństwie zazwyczaj chodzi o drobiazgi.

Tyle co nic.

A jednak wszystko.

piątek, 5 grudnia 2025

Singielka bez instrukcji obsługi...

Gdy zadzwonił budzik, Anka pomyślała, że to na pewno pomyłka.

Bo przecież biologicznie niemożliwe jest, żeby była już siódma, skoro dopiero co zamykała oczy.

Może czas jakoś szybciej biegnie, kiedy nie ma się męża?

Kto wie — od kiedy w internecie krążą poradniki o tym, że „energia kobiety singielki przyspiesza kosmos”, Anka była skłonna uwierzyć we wszystko.

Wsunęła stopy w kapcie i ruszyła do kuchni z gracją, jaką zwykle prezentują ludzie, którzy jednocześnie śpią, żyją i się poddają.

Kiedy ekspres do kawy wydał z siebie jęk przypominający ostatnie tchnienie nosorożca, Anka stwierdziła, że będzie to dzień o złożonej strukturze emocjonalnej.

W pracy przywitał ją jej ulubiony kolega — ten, który zawsze zaczynał rozmowę od zdania typu: „Słuchaj, mam znajomego, fajny chłopak, może…”

Tego dnia jednak… nic.

Ani słowa.

Anka spojrzała na niego podejrzliwie, jakby istniało ryzyko, że ktoś go podmienił.

W ciągu dnia wydarzyło się coś jeszcze dziwniejszego.

Nikt nie zapytał jej:

— A kiedy ty się w końcu ustatkujesz?

Nikt nie westchnął znacząco na słowo „singielka”.

Nikt nie próbował jej przekonywać, że „miłość przychodzi wtedy, kiedy się przestaje jej szukać”, co było zdaniem równie logicznym jak „samochód pojawia się wtedy, kiedy przestajesz czekać na autobus”.

Anka zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie umarła i nie znalazła się w alternatywnej rzeczywistości. Takiej, gdzie ludzie są… normalni.

W porze lunchu wyszła do parku.

Siadła na ławce, rozpakowała sałatkę, która udawała, że jest sycąca, i obserwowała ludzi.

Zakochane pary, matki z dziećmi, babcie na spacerze, biegacze, psy.

Wszyscy wyglądali, jakby dokładnie wiedzieli, gdzie zmierzają.

A ona? No cóż.

Ona wiedziała tylko jedno: że jeśli jeszcze raz otworzy pudełko z sałatką, to trafi do programu o ludziach, którzy jedzą z obowiązku, a nie z potrzeby.

Nagle obok niej usiadła starsza pani. Taka, która nosi w torebce chusteczki, miętówki i prawdopodobnie wstyd całej rodziny.

— Ładny dzień — uśmiechnęła się serdecznie.

— Ładny — przyznała Anka.

— Wie pani, zawsze lubiłam patrzeć na młode kobiety. Tyle mają w sobie wolności.

Anka prawie zakrztusiła się kawałkiem pomidora.

— Wolności?

— No pewnie — skinęła głową staruszka. — Może pani iść, gdzie chce. Robić, co pani chce. Nikt pani nie mówi, że powinna pani… no wie pani, to, owo, tamto…

Wymachiwała ręką tak energicznie, że aż ptaki zerwały się z gałęzi.

— Zawsze myślałam, że ludzie myślą o mnie raczej jak o „tej, co jeszcze nikogo nie znalazła”.

Starsza pani spojrzała na nią tak srogo, jakby właśnie wygłosiła herezję.

— Dziecko kochane, nikt nie „znajduje” miłości — powiedziała, unosząc brwi, jakby to słowo naruszało zdrowy rozsądek. — Miłość to nie zagubiony kolczyk, który nagle wyskakuje z szuflady, kiedy człowiek szuka czegoś zupełnie innego. Miłość się wybiera. Świadomie. Z otwartymi oczami. A najlepiej — z otwartą głową.

Anka chciała coś powiedzieć, ale starsza pani kontynuowała z rozpędem, który mają tylko ludzie naprawdę doświadczeni.

— I proszę sobie nie myśleć, że uczucie spadnie z nieba, jak jakaś promocja z ulotki — mruknęła. — Miłość nie przychodzi, bo ktoś „ma szczęście”. Miłość przychodzi wtedy, kiedy człowiek potrafi stanąć prosto, pozbierać siebie do kupy i zdecydować, że chce iść przez życie obok kogoś, a nie za kimś albo zamiast kogoś.

Zrobiła krótką pauzę — taką, w której nawet parkowe wiewiórki zwalniają ruchy.

— Bo widzi pani… — dodała już ciszej, bardziej czule. — Najpierw trzeba polubić swoje własne towarzystwo. Inaczej każde inne będzie tylko ucieczką. A człowiek nie powinien szukać miłości po to, żeby od siebie uciec.

Zaśmiała się lekko, z tym rodzajem mądrego humoru, który nie wywołuje śmiechu, tylko lekkie ukłucie pod żebrami.

— Dlatego proszę nie przepraszać za to, że jest pani sama. Samotność mądrze użyta nie jest po to, żeby zastąpić ludzi, tylko żeby nauczyć się ich wybierać — tych właściwych.

Anka roześmiała się.

Pierwszy raz od dawna tak szczerze i tak bez powodu.

Po powrocie do pracy wydarzyła się ostatnia rzecz, która upewniła ją, że ten dzień był rzeczywiście wyjątkowy.

Jej kolega, ten od „fajnych chłopaków”, podszedł do niej i powiedział:

— Wiesz, pomyślałem… Nie będę ci już nikogo polecał. Jesteś spoko taka, jaka jesteś.

Anka poczuła nagły patos sytuacji i natychmiast go odrzuciła, żeby nie zalać się łzami. Bo po trzydziestce płacze się tylko z dwóch powodów: wzruszenie lub cebula. A cebuli akurat nie było.

W drodze do domu kupiła sobie lody pistacjowe. Zjadła je powoli, w ciszy, w swoim mieszkaniu, gdzie nikt nie przypominał jej, że powinna być kimś innym niż jest. I wtedy uderzyła ją myśl, prosta, ale mocna jak espresso bez cukru: Singielka nie żyje w oczekiwaniu na kogoś. Singielka żyje. Po prostu. A życie — nawet w pojedynkę — potrafi być całkiem, całkiem piękne. Szczególnie w dniu, w którym nikt nie próbuje go naprawiać.

środa, 3 grudnia 2025

Wszyscy jesteśmy specjalistami od jutra...


Pan Roman miał sześćdziesiąt dwa lata na karku i twarz człowieka, który widział już wszystko, ale niczego nie był do końca pewien. Pracował w firmie konsultingowej, która konsultowała głównie własne istnienie, a wolny czas spędzał zazwyczaj na patrzeniu w okno — czynność, która z wiekiem zamienia się w rodzaj medytacji, choć młodsi biorą ją za otępienie.

Tego ranka Roman jechał tramwajem, w którym — jak zwykle — połowa ludzi udawała, że nie istnieje, druga połowa, że istnieje zbyt intensywnie. Jakaś dziewczyna wpatrywała się w ekran telefonu z miną kogoś, kto właśnie został zwolniony z funkcji boga własnego życia. Ktoś inny kłócił się z kimś przez słuchawkę o sprawy ostateczne: wyprowadzenie psa.

Roman lubił tramwaje, bo przypominały mu jedno: człowiek, niezależnie od wieku, ma tyle samo — kilkanaście godzin dziennie na życie, wypłacane w sekundach, nieprzenoszalne na jutro.

Problem w tym, że wszyscy uparcie oszczędzają właśnie na jutro.

Na przykład Roman „od jutra” miał:

– zacząć biegać,

– zjeść coś zielonego,

– skontaktować się z synem, z którym od dwóch lat wymieniał tylko życzenia świąteczne wysyłane automatycznie z aplikacji,

– i przeczytać książkę, którą sam sobie polecił w zeszłym roku.

Na razie zrealizował plan minimum: przeżył.

Gdy wysiadł, zauważył mężczyznę w garniturze, który stał przed budynkiem firmy i palił papierosa. Wyglądał na człowieka, który wczoraj obiecał sobie rzucić to świństwo.

— Ciężki dzień? — rzucił Roman, choć nie znał go bliżej.

— Właściwie… zwyczajny — odparł tamten z gorzkim uśmiechem. — Ale zwyczajne dni też potrafią człowieka dobić.

Roman skinął głową. Wiedział coś o tym. Zwyczajne dni zabijają najskuteczniej — po kawałku, po cichu, bez fajerwerków.

W biurze czekał na niego mail od szefa, który zaczynał się jak wszystkie współczesne katastrofy: „Hej Roman, szybkie pytanko…”

Szybkie pytanko oznaczało zwykle niekończącą się serię problemów, za które nikt nie chciał odpowiadać, ale wszyscy chcieli, żeby Roman je naprawił.

Zanim zabrał się do roboty, zajrzał na portale informacyjne. To był jego rytuał autodestrukcji. Okazało się, że świat znowu płonie — metaforycznie i dosłownie. A pod postami ludzie wdawali się w dyskusje, które można by zamknąć jednym zdaniem: „Mam rację, bo tak.”

Wyłączył komputer i poszedł po kawę. W kuchni spotkał Dominikę, młodą analityczkę, wiecznie zmęczoną życiem, choć nie przeżyła jeszcze nawet połowy własnych przekonań.

— Panie Romanie — westchnęła — czasem mam wrażenie, że wszyscy tu tylko udają, że wiedzą, co robią.

— Masz rację — odparł. — Ale to nic nowego. Świat zawsze budowali ludzie, którzy szli na żywioł i liczyli, że jakoś się to potem wyprostuje.

— A wyprostowało się kiedyś?

Roman uśmiechnął się krótko.

— Czasem. Ale nie samo.

Wrócił do biurka i spojrzał na telefon. Na ekranie mignęło powiadomienie z aplikacji fitnessowej, która od dwóch lat próbowała mu wmówić, że ma „potencjał”. W odpowiedzi wyłączył aplikację, jakby odczuwał osobistą urazę.

Pomyślał jednak o synu.

Wziął telefon. Przez chwilę patrzył na numer, jak ongiś patrzył na własne decyzje — z dystansem graniczącym z tchórzostwem. Po minucie wcisnął „zadzwoń”.

— Halo? — usłyszał po drugiej stronie głos, którego nie słyszał od dawna.

Zabrakło mu słów.

— Synu… — zaczął. — Chyba czas, żebyśmy przestali udawać, że nie mamy czasu.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Ale to była dobra cisza. Otwierająca.

A Roman pomyślał, że to zabawne — człowiek całe życie odkłada sprawy na jutro, aż w końcu przychodzi moment, który wygląda zupełnie jak dziś. I nagle okazuje się, że „jutro” to tylko wytłumaczenie dla ludzi, którzy boją się żyć.

Tego dnia zrobił jeszcze dwie rzeczy: przeczytał trzy strony książki i zjadł jabłko. Niezbyt zielone, ale zawsze coś.

To nie było przełomowe.

Ale było prawdziwe.

A prawdę najtrudniej wpisać w kalendarz — zwłaszcza w taki, którego używamy tylko do przekładania własnego życia na kolejny dzień.