Generalnie to jestem normalna i cellulit nie spędza mi snu z powiek. Wiadomo, że walka z nim może trwać całe życie. Fakt - ładnie to on nie wygląda, ale żeby się katować od rana do nocy, by go wyplenić to już lekka przesada.
Z osobistych doświadczeń wiem, że jedyna skuteczna metoda to ruch plus odpowiednie odżywianie. Z odżywianiem to u mnie różnie bywa - po prostu kocham jeść i to "jeść" może być właściwie w każdej postaci. Złośliwi twierdzą, że lepiej mnie ubierać niż żywić ;) A zatem zostaje mi ruch. Morduję więc erotyczną powierzchnię użytkową, a przy okazji cellulit korzystając z wynalazku, o którym pisałam tutaj. Jako że nie mam w sobie duszy fitness woman to z oporami, choć wołami mnie nie ciągną, chodzę na tą dziwną siłownię dwa lub trzy razy w tygodniu. Robię to również z powodu operacji barków - muszę sobie mięśnie np. na grzbiecie wzmocnić. Ilekroć tam jestem, spocona i mokra jak ta sławetna skarpeta wietnamskiego żołnierza i to nie jednego, to w duszy poklnę na te wszystkie sprzęty, że aż miło i rasowy szewc, by mnie z pewnością poklepał po plerach za takie siarczyste wiązanki. I jak już się tak wypocę i zeklnę całe zło tego świata, które mnie prześladuje głównie na tej siłowni to czuję się jak młoda bogini strzelająca magicznymi mocami z każdej komórki tłuszczowej ;) Wiem, wiem - endorfiny wyzwolone podczas wysiłku fizycznego wpędzają mnie w stany euforyczne i zaczynam bredzić ;) A więc dzielnie ciągnę ten wózek z cellulitem, a on coś mocno do mnie przywiązany i nie odpuszcza tak łatwo, tylko czy walka z cellulitem jest aż tak ważna w życiu? Oczywiście, że nie :)
Mam chyba zawieszkę… Zawieszkę blogową, która wynika z braku
czasu. Proza życia i zajęcie zarobkowe, etatowe mnie pochłonęło i wchłonęło. Moja
miłość do blogowania nie osiągnęła jeszcze szczytów rodem z Himalajów, by nie
spać po nocach i rozkoszować się życiem blogera. Generalnie to około
dwudziestej drugiej zalegam na wyrku w piżamce i morda mi się cieszy, że jestem
w pozycji horyzontalnej otulona światłem nocnej lampki, kołderką i ciszą nocną.
Noc mija szybko. Nadchodzi poranek, a z nim poranne korki spowodowane remontami
dróg skutecznie zaprzątającymi mój umysł, który usiłuje w takiej sytuacji
znaleźć odpowiedź na pytanie: Ludzie! Dlaczego wy tych remontów w wakacje nie
robicie? Widać tak musi być. W związku z tym zmierzając w kierunku miejsca zarobkowania napotykam malownicze krajobrazy okupowane przez drogowców. Staram się zachować zimną
krew, ale nie jest to proste, gdyż owa krew już z rana się wzburza zanim z
chałupy wypełznę. Takie dni nazywam dniami wybrańca losu. Wstaję rano, idę do
toalety; oczywiście miejscówka przeznaczona dla rolki papieru toaletowego rozpaczliwie
macha do mnie tym co pozostało z rolki papieru czyli samą rolką. To też mnie
zawsze fascynuje – dlaczego faceci nie potrafią zamontować nowej rolki papieru
z papierem? Sięgam więc siedząc na klozecie do kąta i klnąc pod nosem montuję
nową rolkę z papierem. Niby duperela, a coś tam już podnosi w mózgownicy. Idę
do kuchni. Wyciągam puszkę z kawą i oczywiście w trakcie gmerania łyżką w tej
puszce rozsypuję sporo kawy po kuchennym stole i podłodze. Ot takie poranne
urozmaicenie żywota. A niech sobie baba pozamiata z rańca, trochę gimnastyki
nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Szczęśliwie kawę udaje mi się wypić, nawet
mleko się znalazło, a to jak wiadomo w moim domu też jest śliska sprawa. Kto
czytuje tego bloga ten wie, że mieszkam z nocnym wypijaczem mleka w ilościach hurtowych.
Dobrze, że pustych kartonów po mleku i innych takich w lodówce nie zostawia, a
wiem od znajomych kobiet, że niektórzy panowie to lubią sobie mleko, kefir czy śmietankę wypić z lodóweczki, a opakowanie zastawić – tak dla zmylenia
przeciwnika. Może się cudownie samo znowu napełni w trakcie bytowania w
urządzeniu chłodzącym? No, ale wróćmy do poranka. Po spożyciu kawy i owsianki
udałam się do łazienki, by jakiś tam makijaż uskutecznić. Licho mnie podkusiło,
żeby użyć pudru w kulkach. A w dniu wybrańca losu to nie jest najlepszy pomysł... Tak ten puder sprytnie z szafki wyjmowałam, że kulki się rozsypały po podłodze.
Teraz zbieraj durna babo! Zbieram. Wyrzucam zebrane kulki do muszli klozetowej. Z pudru mało
co zostało, a moje siarczyste przekleństwa słychać na całym osiedlu. I niech mi ktoś powie, że przedmioty martwe nie są złośliwe! Te cholery doskonale wiedzą kiedy zaatakować i dobić leżącego ;) Pomimo licznych zamachów na moje zdrowie psychiczne szczęśliwie
wydostałam się z domostwa i dotarłam do pracy. Żadne inne kataklizmy mnie nie
nawiedziły. Znaczy się może i nawiedziły, ale po tych porannych atrakcjach
system nerwowy załapał tak zwanego zwisa na przeciwności losu. W końcu mamy
piąteczek ;)
Aaa...
Gdyby ktoś się nudził w weekend i chciał mnie posłuchać to zapraszam do ściągnięcia
darmowej aplikacji na telefon lub tablet - Audio-blog;
pocę się tam na potęgę w charakterze lektorki czytając swoje posty.
Ostatnio coś mi po drodze z baranami było, a jak powszechnie wiadomo takie baraniaste stworzenia po halach się włóczą. Czasu wolnego mają sporo, no bo co one tam ciekawego robią? Żrą, łażą i kombinują jak tu z tej hali zwiać i wiatru wolności się nawąchać. Za dużo trawy się najadłam, albo ta trawa czym skażona była lub wąchanie wiatru wolności mi zaszkodziło, gdyż nowe przebłyski mnie nawiedziły. Niegroźna społecznie agresja z nich nieśmiało wyziera, ale to tylko pozory. Bowiem baraniaste to niby takie puchate, niewinne, słodko beczące, ale jak się dobrze rozpędzi i wyceluje to zadek boli tydzień po spotkaniu z baraniastym ;)
Siedzę. Gapię się na migający kursor. Ogarnęło mnie takie
jakieś zniesmaczenie życiowe. Czasami ciężka myślowa apokalipsa przetacza się
przez mój łeb i wtedy dochodzę… Dochodzę do wniosków zagadkowo dziwacznych, a
może zwyczajnie zwyczajnych? Zastanawiam się nad sensem wykonywania różnych
czynności okołożyciowych. Spokojnie – depresja mnie nie toczy. Tak się po
prostu zastanawiam. I zazwyczaj wtedy bardzo szybko dochodzę do wniosku, że nie
ma sensu się zastanawiać. Po prostu trzeba żyć miętosząc każdy dzień i
wykonywać te swoje mało ekscytujące aktywności
i tyle. Od czasu do czasu trafia się jakiś moment bądź momenty, które
wyzwalają w nas ponadprogramową podnietę i to cała magia rzeczywistości.
Generalnie to jak się tak zagłębić w temat to nasz żywot składa się z czekania.
Czekania na coś. Na cokolwiek. Gdy nie mamy na co czekać to jakoś tak dziwnie
się zaczyna robić. Natomiast mało optymistyczne wydaje mi się życie, które
wygląda każdego dnia podobnie. Szczerze mówiąc to panika mnie ogarnia jak o tym
pomyślę. W związku z czym sama wynajduję sobie ciągle nowe zajęcia, żeby nie
zwariować. Nawet kiedyś zastanawiałam się czy ja do końca normalna jestem – nie
potrafię się skupić na jednej rzeczy i dopracować ją do perfekcji tylko ciągle
nowy ogon się za mną wlecze. Nie potrafię się nudzić. Nie potrafię siedzieć i
nie myśleć. W mojej głowie wiecznie się coś „tworzy”. Nawet jak śpię to się „tworzy”.
Normalnie bania mnie boli od tego co tam się w środku dzieje. Poszłabym z jaką
siekierą na wojnę tylko nie wiem z kim? A wiem! Znajdzie się cały tabun do
wyrąbania. Drażni mnie głupota, drażni mnie takie pielęgnowanie własnej, wymuskanej i wypolerowanej na błysk dupy, bezustanne dbanie o ową dupę i nie widzenie niczego poza nią. Zapomnijcie w tym
kraju o bezinteresownej pomocy; jak to moja znajoma mówi: takich baranów jak my
to już nie pasą na halach, co to za darmo coś zrobią. A przyjaźń? A co to jest
przyjaźń? Rozkłada się jak truposzcze i zaczyna śmierdzieć w momencie, kiedy
trzeba coś zrobić w imię tej szumnej przyjaźni. Obcy ludzie wam więcej serca
okażą i ruszą wspomnianą dupę, by wam pomóc. Drażni mnie materializm co to się
panoszy wszędzie. Uwielbiam pytania typu: ile mam kasy z
prowadzenia tego bloga? Otóż nie mam kasy. No to po co ci to?!? No tak – jak
nie ma kasy to tylko mentalny baran coś takiego robi. Witajcie w krainie baranów.
Proponuję minutą zbiorowego beczenia uczcić własne baraństwo. Beee... Beee... Beee... Musiałam sobie
ulżyć. Ulżyło mi, wobec czego wracam do swojego życia na
halach i towarzystwa innych baranów ;)
Czekoladowe ciasto z kremem kokosowym i nutą likieru Malibu
Czekoladowa rozpusta i kokosowe marzenie dla każdego łasucha i wielbiciela czekolady oraz smaku kokosowego. To ciasto zajmuje na mojej liście jedno z pierwszych miejsc. Doskonałe do aromatycznej, czarnej kawy. Wystarczy mały kawałeczek, by popaść w zachwyt i stracić rozum buszując w czekoladowej krainie rozkoszy. Diabelskie ciasto czekoladowe z kremem kokosowym i nutą likieru Malibu wiedzie nas wprost do kulinarnego raju: czarne jak smoła, a w środku przepyszny krem, no i ta polewa…
50 g brązowego cukru (można zastąpić cukrem pudrem)
2 duże jajka (temperatura pokojowa)
250 ml mleka kokosowego (temperatura pokojowa)
Kakao i połamaną na kostki czekoladę wrzucam do miski i zalewam wrzącą wodą. Mieszam do rozpuszczenia się czekolady i powstania gładkiej masy. Całość studzę. Mąkę, sodę, proszek i sól przesiewam i mieszam w kolejnej misce. Cukier puder i brązowy mieszam mikserem i dodaję do nich roztopione masło. Krótko miksuję i dodaję jajka, jedno po drugim; miksuję do momentu uzyskania puszystej, jasnej masy. Powoli wlewam mleko kokosowe i dokładam przestygniętą masę czekoladowo-kakaową (na przemian); miksuję. Dodaję suche składniki i krótko miksuję, by połączyły się ze sobą.
Wykładam papierem do pieczenia (tylko dno) blaszkę o wymiarach 24 cm x 27 cm (może być okrągła lub kwadratowa o zbliżonych wymiarach); wylewam na nią gotową masę i wstawiam do piekarnika. Piekę w temperaturze 180ºC przez około 40 minut (grzanie góra i dół, bez termoobiegu). Czas pieczenia może być nieco dłuższy; należy patyczkiem sprawdzić czy ciasto jest upieczone.
Po upieczeniu wyciągam ciasto z piekarnika i studzę; można upiec dzień wcześniej.
Składniki na krem kokosowy:
około 200 ml śmietanki do ubijania 30% (mały kubeczek)
500 g serka mascarpone
1/3 szklanki cukru pudru (lub więcej, do smaku)
szklanka wiórków kokosowych
około 5 łyżek likieru kokosowego Malibu (można dodać więcej ;))
Krem można zrobić z połowy porcji.
Śmietanka i serek mascarpone powinny być schłodzone. Śmietankę ubijam na sztywno, dodaję serek mascarpone i delikatnie mieszam. Następnie dorzucam wiórki, cukier puder oraz likier i mieszam mikserem do połączenia się składników.
Ciasto kroję długim nożem wzdłuż i przekładam kremem kokosowym. Na wierzch wykładam polewę. Blaty ciasta można skropić likierem Malibu przed nałożeniem kremu.
Składniki na polewę czekoladową:
100 ml mleka kokosowego
100 g gorzkiej czekolady 70%
Mleko kokosowe wlewam do garnuszka i doprowadzam do wrzenia; zdejmuję z kuchenki i dorzucam do niego połamaną czekoladę. Mieszam do całkowitego rozpuszczenia się czekolady i powstania gładkiej, błyszczącej masy. Studzę ją do temperatury pokojowej i wykładam na ciasto. Można ją artystycznie „podrapać” patyczkiem do szaszłyków w celu uzyskania fantazyjnych wzorów.
Ciasto najlepiej smakuje podane w temperaturze pokojowej. Poza tym samo ciasto, bez kremu, również jest pyszne. Krem można wykorzystać do innych ciast, podobnie jak polewę.
Dzisiaj jest sobota. W wielu domostwach to czas radosnych podrygiwań ze szmatą, mopem i odkurzaczem. Najczęściej podryguje strażniczka domowego ogniska w postaci matki, żony i kochanki. Kobieta w momencie narodzin jest wyposażona w oprogramowanie pt. urządzenie wielofunkcyjne, któremu w mniejszym lub większym stopniu się poddaje. Oczywiście buntowniczki są na pokładzie, ale każdą z nas w końcu szlag trafia i na widok panoszącego się po domu bajzlostwa pospolitego, poczynionego przez domowników, uruchamia się program w trybie turbo ;) U bardziej agresywnych strażniczek może się włączyć program: opierdalantus z agresorem w tle i wtedy wszystkie organizmy żywe, z gatunku Homo sapiens, spokrewnione ze strażniczką w obawie o swoje zdrowie i życie biorą szmaty w zęby i przykładnie pucują wszystkie kąty ;)
Ja, prawa obywatelka przyznaję się bez bicia, iż zostałam
przemytnikiem - przemytnikiem przypraw, które to przemycam w zakupionym, specjalnie
do tego celu, dozowniku, który ukrywam w tylnej kieszeni spodni. Przemycam, bo
uprawiam ten znienawidzony przez społeczeństwo zawód charakteryzujący się
ogólnym nicnierobieniem, posiadaniem wiecznych wakacji, a jak już przypadkiem
trafię do roboty to pracuję 18 godzin w tygodniu i dostaję na rękę cztery tysiące polskich złotych, a nawet pięć tysięcy, podobnież.
Tak, tak, jestem nauczycielką. I dawno temu przestałam reagować na to błoto, którym jest obrzucana ta profesja, choć zawsze mnie zastanawiał fakt takiej dogłębnej
znajomości specyfiki tego zawodu przez polskie społeczeństwo; nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek
mądrzyła się na temat tajników pracy farmaceuty, kierowcy, pielęgniarki czy
jakiejkolwiek innej. A przemytem się
zajęłam, ponieważ na stołówkach szkolnych od 1 września 2015 roku dostajemy
dania, które smakują jak trawa, nie obrażając trawy, bo jej w sumie nigdy nie
jadłam. Nasze kochane ministerstwo wpadło na kolejny genialny pomysł, bo nasze
ministerstwo tylko na takie pomysły wpada i w ten wyszukany sposób postanowiło
odchudzić grube, przepraszam, puszyste dzieci.
Ja, szary obywatel wnioskuję,
by pani minister oświaty sama spożyła niesłone kartofle, niesłoną zupę i inne
tam takie i z uśmiechem na ustach orzekła, że jest to pyszne. A więc, nie jest to pyszne. Chciałam też
donieść, iż dzieci jedzące na stołówce też przemycają sól i inne przyprawy, a
ja jako buntownik z wyboru wcale im tego nie zabraniam, bo wychodzę z prostego
założenia, że lepiej jak zjedzą trochę posolone niż nie zjedzą wcale. Na temat
cukru w napojach się nie wypowiadam, bo nie słodzę ich od dziecka, ale racuchy, naleśniki czy knedle bez cukru też nie smakują dobrze. Porady
pani minister pod tytułem: kompot można słodzić miodem czy też doprawiać dania
wyszukanymi przyprawami może sobie pani minister w buty wsadzić – będzie wyższa.
Miód kosztuje, przyprawy też, a szkoła nie chce podnosić cen obiadów, więc nie
ma kompociku słodzonego miodkiem, jest woda niegazowana – bez miodku.
I tak to
uprawiamy ten przemyt zbiorowy. Obawiam się również, że niebawem pojawią się
dealerzy zajmujący się dystrybucją słodkości i innych oblechów spożywczych,
gdyż jak wiecie pani minister zabroniła sprzedaży w sklepikach szkolnych
wszelakiego zła tego świata. Nie wiem czy pani minister tego nie wie, ale poza
terenem szkoły w każdej wsi i mieście są sklepy, w
których to uczeń może nabyć owe zabronione produkty podczas drogi do szkoły jak
i ze szkoły, a ja nie jestem w stanie śledzić każdego swojego ucznia, by go na
tym czynie karygodnym przyłapać. Także nie tędy droga moja pani! Tu pracy u
podstaw trza i namolnego edukowania rodzicieli, żeby własnym przykładem
wpłynęli na postawę swych pociech, żeby te nie jadły świństw i nie tuczyły się
na potęgę. Poza tym rodzicieli edukować trzeba w kierunku takim, żeby pociechy
dupska ruszyły i zamiast siedzieć przed komputerami to np. pograły w to czy
tamto na podwórku. Ja w dzieciństwie spędzałam większość czasu na dworze i
ciężko mnie było z tego dworu wołami ściągnąć. Biegałam, grałam w gumę,
podchody, chowanego i nawet jak się nażarłam (mówiąc brzydko) za dużo to te
kalorie spożyte wymordowałam w terenie.
Szkoła to moje życie zawodowe od kilkunastu dobrych lat.
Przeżyłam wiele: powstanie gimnazjów, wysłanie sześciolatków do szkół i mnóstwo
innych zwalających z nóg fantastycznych pomysłów ministerstwa. Zawsze
wiedziałam, że to się nie uda, że to są reformy zazwyczaj pozbawione sensu, ale ktoś mądrzejszy, kto nie
ma pojęcia o szkolnej rzeczywistości, oczywiście wiedział lepiej. Ale nie będę
się tutaj rozwodzić na temat, bo i tak moje nędzne jestestwo niewiele zmieni w
tej materii, a ministrem i tak nie mam zamiaru zostać.
Spodnie na gumce, zwłaszcza te dresowe, to rzeczywiście moja ulubiona część garderoby niosąca powiew optymizmu - nic nie gniecie, nic nie wyłazi, bałwany tłuszczowe nie zwisają smętnie przyduszone zbyt ciasnym paskiem od spodni.
A ubrania typu oversize... Po prostu ubraniowa poezja - nawet jak człowiek odstawi się w takie przyduszające brzuch spodnie to elegancko można ukryć sporą część mankamentów pod swetrami czy tunikami tego typu. Warto zaopatrzyć swoje szafy w takie optymistyczne oblicza, bo jak wiadomo z naturą i jej prawami nie wygrasz: za cały ogrom łez wylanych przez kobiety, które o poranku w dzikim szale usiłują się wbić w ulubione spodnie, sukienki czy też spódnice, odpowiedzialne są małe, wredne organizmy zwane kaloriami, które specjalizują się w dyskretnym zwężaniu naszych ubrań, zwłaszcza nocą,ale to temat na inne przebłyski ;)
Książka „Szepty dzieciństwa” jest inna niż wcześniejsze
pozycje Anny Sakowicz. Pozostawia miejsce, między innymi, na refleksje i
spojrzenie na swoje poczynania w roli rodzica. Uświadamia jak niewiele
potrzeba, by zepsuć własne dziecko i takie okaleczone puścić w świat.
Nawet jeżeli odnajdzie szczęście w dorosłym życiu to nie uwolni się od szeptów
dzieciństwa, które nie tak łatwo odpuszczają i milkną. Zalęgają się w mózgu i
drążą tam swoje korytarze wypełzając, od czasu do czasu, na światło dzienne. Baśka,
główna bohaterka powieści, to kobieta, której los rzuca pod nogi „niespodzianki”
dnia codziennego; o większość z nich się potyka i dostaje bolesne lekcje. Zwyczajna babka z
mężem, którego trzeba kopać w dupsko na życiowy rozpęd, dwójką dzieciaków
niczym nie wyróżniających się z tłumu i ojcem pijakiem, który wlecze za sobą
ducha zmarłej żony to mieszanka, po której możemy się spodziewać wielu
życiowych „atrakcji”. Całość to opowieść o życiu trzydziestokilkulatki, które zostało napiętnowane nieszczęśliwym dzieciństwem, zimną matką i ojcem, który nigdy nie
tupnął, nie potrząsnął sobą i kobietą, którą wybrał na żonę i matkę swoich
dzieci, by ta wreszcie zrozumiała, że jest złym człowiekiem. Bo jak nazwać
kogoś kto określa swoje nienarodzone dziecko „larwą” i bardziej przejmuje się wyglądem niż losem dziecka. W książce znajdziemy cały ogrom emocji i
przeżyjemy z główną bohaterką sporo życiowych zakrętów. Polecam na jesienne
wieczory towarzystwo „Szeptów dzieciństwa”.
Wczoraj spotkała mnie przemiła niespodzianka - poczułam się jak dobro narodowe na eksport gotowe :) Joasia, z bloga: http://paniodbiblioteki.blogspot.com,napisała o mnie i tym, co wyczyniam na Kobietoskopie świetny wierszyk. W życiu bym nie wymyśliła, że kiedykolwiek doczekam takiej chwili :) Chwalę się tym, a co tam - w końcu nie o każdym wiersze piszą :) Za zgodą autorki go publikuję, a wszystkich zapraszam w gościnne progi Joasi - kobitka wie jak pisać i co pisać, więc wpadajcie do niej i komentarze zostawiajcie :)
Kobieta... Stworzenie, które pojawiło się na Ziemi by siać zamęt, by mężczyźni nie popadli w życiowy marazm i nie utknęli pod górą nieposegregowanych skarpet; istota robiąca dziesięć rzeczy na raz, podążająca zawiłymi ścieżkami życia, wyposażona w skomplikowany sposób dobierania słów i konstruowania zdań nieczytelnych dla płci przeciwnej, zauroczona wędrówkami po sklepach i namiętnie polująca na promocje oraz bogatego kandydata na męża, potrafiąca odróżniać kilkanaście odcieni czerwieni, walcząca od szkoły podstawowej z cellulitem, nadwagą, zbędnym owłosieniem i całym tym przekleństwem, którego wytwórcami są te niereformowalne gady w męskich skórach ;)
A co ja tam będę więcej pisać! Jaka kobieta jest, każdy widzi ;)
Dziś propozycja nie do odrzucenia: kruche ciasto z budyniową pianką i owocami :) To pyszne ciasto zachwyca swoją lekkością i kruchością; znajdziemy w nim nuty maślane, śmietankowe i waniliowe, a całość przełamana kwaśnym smakiem owoców. Polecam :)
2,5 szklanki mąki pszennej 220 g zimnego masła 2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżki cukru pudru
5 żółtek
szczypta soli
Wszystkie składniki szybko mieszam i zagniatam. Następnie dzielę na dwie części – jedna ciut większa (około 60% i 40 %). Każdą część zawijam w folię spożywczą i wkładam do zamrażalnika. Ciasto przygotowuję zazwyczaj dzień wcześniej wieczorem. Okrągłą blachę o średnicy około 27 cm (może być prostokątna) wykładam papierem do pieczenia. Na tarce (grube oczka) ścieram większą część zamrożonego ciasta, wyrównuję i lekko przygniatam. Piekę na złoty kolor w temperaturze 190ºC przez około 15-20 minut (grzanie góra i dół, bez termoobiegu). Spód odstawiam do całkowitego wystygnięcia.
Składniki na budyniową piankę:
5 białek
1 szklanka cukru pudru
1 opakowanie cukru wanilinowego lub cukru z prawdziwą wanilią
2 opakowania budyniu śmietankowego bez cukru
około 5 łyżek oleju rzepakowego (może być słonecznikowy)
szczypta soli
Dodatki:
około 500 g owoców (użyłam mieszanki owoców z Hortexu 400g: truskawki, maliny, czarna porzeczka, wiśnie); mogą być świeże owoce, np. maliny; ze świeżymi owocami jest lepsze :)
cukier puder do oprószenia upieczonego ciasta
Gdy spód wystygnie ubijam białka ze szczyptą soli. Po ubiciu na sztywno dodaję cukier puder i cukier waniliowy, cały czas ubijam na dużych obrotach. Następnie przechodzę na małe obroty i wsypuję budynie śmietankowe. Po wymieszaniu strużką wlewam olej i miksuję chwilę. Pianę wykładam na podpieczony spód ciasta. Na niej układam owoce lekko je wpychając w nią. Na wierzch ścieram resztę zamrożonego ciasta i wkładam do piekarnika. Piekę około 45 minut w temperaturze 190ºC (grzanie góra i dół, bez termoobiegu). Gdy wierzch ciasta jest złoto-brązowawy wyjmuję ciasto, studzę i posypuję cukrem pudrem.
Ciasto można modyfikować, np. dodając kakao do kruchego ciasta, zmieniając smak budyniu czy też używając innych owoców, które raczej powinny być kwaskowate, ponieważ ciasto i pianka są słodkie.
Smacznego :)
Poniżej fotografie poszczególnych etapów:
Przygotowany do pieczenia spód kruchego ciasta
Upieczony spód
Pianka wraz z owocami na podpieczonym spodzie
Wierzchnia warstwa ciasta dodana, czas do piekarnika
Moja sąsiadka to urocze dziewczę, o szerokich horyzontach, z
wielowymiarowym spojrzeniem na świat, posiadające męża i kilkuletnie dziecko. Pomimo
sporej różnicy wieku między nami nadajemy na podobnej częstotliwości. I tak się
złożyło, że ostatnio w tym samym czasie zostałyśmy słomianymi wdowami. Chłopy
nasze osobiste udały się w celach służbowych w północne rejony Polski. No to co
było robić? Telefon raz, telefon dwa i babski wieczór zaplanowany. Jesteśmy
patologicznymi wielbicielkami sushi, więc zamówiłyśmy odpowiedniej wielkości
porcję na wieczór, dorzuciłyśmy do tego białe wino i impreza się wyklarowała,
że mucha nie siada. Po obgadaniu wszelakich spraw bieżących, wypiciu prawie
dwóch butelek wina i pożarciu ogromu sushi opatrzność czuwająca nad odpowiednim
prowadzeniem się dwóch niewiast zsyła nam kataklizm. Nagle, bez żadnego
ostrzeżenia, spada na nasze bezcenne głowy karnisz, który zamontowany jest/był nad oknem tuż
nad kanapą, na której siedzimy. Na szczęście nie ma ofiar w ludziach. Znak to z
niebios czy co? – jesteśmy oburzone i zdegustowane. To już nawet w spokoju
napić się nie można? Przecież my grzecznie, kulturalnie i bez ekscesów imprezę
odbywamy. Owszem – wino jest! Ale śpiewu nie ma! O chłopach nie wspominając! I
niech mi ktoś powie, że Bóg nie jest szowinistyczną męską świnią?!? Pewnie mu się
nie podobało, że kobity się zmówiły i dobrze bawią z winem i żarełkiem. On to
nas widział z mopami jak ochoczo polerujemy podłogi, najpierw u mnie, potem u
niej w lokalu. Ciekawe czy tym naszym chłopom osobistym też na łby karnisze
zrzucał? Znając potencjał tych osobników to cały sufit im na czerepy spaść
powinien ;)
***
Następnego dnia nie obudziłam się sama… Wszędzie były
zwierzęta. Podłe zwierzęta. Rzuciły się pazernie na mój łeb i łażą po nim tam i
z powrotem. Tupot białych mew też pewnie ten Bóg zapatrzony w męski ród na mnie
zesłał i wytresował gadzinę stosownie, żeby upierdliwa do granic możliwości
była ;)
Do eksperymentów zawsze mnie ciągnęło. Tylko te z wybuchami
i pożarami w roli głównej nie były w kręgu moich zainteresowań. Ale inne, nie
mniej atrakcyjne, były w kręgu. Często placem boju był mój własny organizm. Jako
stara już baba, po dwudziestce, do tego napalona i niecierpliwa, spontanicznie polazłam
razu jednego do kosmetyczki. Zachciało mi się hennę na brwi nałożyć. Sama nie wiem po
co, bo brwi to ja zawsze miałam jak Breżniew. Niestety jak się w tym moim
łbie projekcja na brwi w hennie uroiła to byłam żądna jej realizacji. Nie
wykazałam się jednak logicznym myśleniem, gdyż nie umówiłam się wcześniej na wizytę,
tylko naiwna myślałam, że takie hennowanie brwi to pani mi na kolanie, rach - ciach
zrobi i już. Niestety, kochana, niestety! Nic z tego! Z powodu nagromadzenia sporej ilości niewiast
w przybytku kosmetycznej rozkoszy zostałam odesłana z kwitkiem. Nie to nie!
Prosić się nie będę! Sama taką hennę sobie walnę, że tłumy padną na kolana! Jak
pomyślałam, tak i uczyniłam.
W pobliskim sklepie z asortymentem stosownym, zakupiłam
środki równie stosowne. Usłyszałam tam, że to nic trudnego i tym zachęcona pobiegłam
do domu, a w mojej głowie już nowa, upiększona facjata się wizualizowała.
Zaaplikowałam zakupioną maź na te moje brwi. A że ja to nigdy nic normalnie nie
zrobię to oczywiście zajęłam się czymś i zapomniałam o tym, że tej mazi to się nie przetrzymuje dłużej niż kilka minut. W końcu mnie oświeciło na umyśle, że hennę trzeba zmyć. No i w te pędy do łaźni cisnę. Spojrzenie w lustro i zapaść,
poty arktyczne mnie zalały i jęk wydałam z siebie tak żałosny, że pająki
bytujące w kanałach wentylacyjnych poszły się masowo wieszać. Trza to natychmiast zmywać! Zmyło
się i owszem, ale to co wżarło się w skórę to już inna bajka. Wyglądałam jak
zmutowany Breżniew skrzyżowany z dziadkiem Gienkiem co to całe życie brwi
szerokie, czarne i na pół twarzy z dumą eksponował. I co tu począć? Cytryna i
woda utleniona mogą uratować sytuację! - tak mi logiczne myślenie podpowiadało. Mniej logiczne nawet chciało sięgać po Domestos. Aplikuję jedno i drugie, znaczy się cytrynę i wodę utlenioną. Efekt mizerny. Postanawiam wyrwać część brwi, żeby tą
Breżniewską dzicz chociaż minimalnie wyplenić. Rwę i nie żałuję! Zostają mi
wąziutkie paski brwiowe. Dobrze, że ja jednak po tym Breżniewie tak hojnie obdarowana włosiem byłam, bo inaczej glaca brwiowa jak ta lala.
Na moje szczęście
było to piątkowe popołudnie i następnego dnia nie musiałam iść do roboty. Przez
weekend kolor skóry wokół brwi, stylizowany na kobietę z plemienia zamieszkującego
Czarny Ląd, nieco zbladł. Resztę zatuszowałam korektorem i było znośnie. Jednak byłam
już bliska ochlastania skalpu nagłownego, żeby sobie grzywkę długą i gęstą
zaaranżować, ale obeszło się bez masakry fryzjerskiej w moim wykonaniu.
Inny
przykład mojej zamaszystej działalności w charakterze domowej kosmetyczki
dotyczył depilacji łona pastą cukrową. Ale opisywanie dramatycznych przeżyć z
moim łonem w roli głównej chyba sobie daruję ;)
A tak zmieniając temat, to uwielbiam gruszki, a henny więcej nie popełniłam :)
Męskie skarpetki - temat rzeka i to nie Amazonka, bo to strumyczek przy tym zagadnieniu. Jak powszechnie wiadomo ta część garderoby ma swoją "duszę", nad którą trudno zapanować. Do tego bywa złośliwa i robi wszystko, by statystyczną kobietę zmusić do kolejnej bezowocnej kłótni z właścicielem skarpet, a co za tym idzie przyczynić się do wytworzenia niepotrzebnych napięć i zachwiań na płaszczyźnie porozumienia damsko - męskiego. Osobiście uwielbiam dokonywać segregacji i parowania czarnych skarpetek, kiedy to zanurzam się w analizie nad odcieniami czerni: spranej mocno, średnio i słabo ;) Ileż przy tym rozrywki! Siedzę na łóżku przed stadem tych gadów i zastanawiam się czy od razu wszystkie wywalić do kosza na śmieci czy wcześniej dokonać aktu wandalizmu i każdą pociachać tępym nożem. A może powinnam spojrzeć na to z innej strony? To los zsyła mi taką rozrywkę i dba o mój rozwój, a ja jestem niewdzięczna.
W końcu - spostrzegawczość potrenuję, cierpliwość wzmocnię, pamięć wzrokową udoskonalę, wyciszę się ;)
Wpadła w moje ręce "Żółta tabletka". Debiutancki zbiór opowiadań Anny Sakowicz, który na wstępie kupił mnie krótkim opisem zamieszczonym na okładce (patrz zdjęcie poniżej). Autorkę "znam" z tekstów, które pisze na swoich blogach: KURA PAZUREM i ANNA-SAKOWICZ. Blog Kura Pazurem to jeden z moich ulubionych. Wpadam często i z własnej, nieprzymuszonej woli :) Anna Sakowicz ma niesamowity dar pisania o zwykłych rzeczach w sposób niezwykły. "Żółtą tabletkę" przeczytałam w jedno popołudnie. Po prostu wciągnął mnie ten świat dziwaków i styl, który znałam z bloga pisarki. Tytuły opowiadań krzyczały do mnie już od progu i zachęcały tą moją spragnioną absurdów łepetynę do przeczytania tego co w sobie kryją. Więc nie mogłam się oprzeć "Mieciowi, który na dupy poszedł", "Przygodzie z małpą" czy "Sodówce". Bawiłam się świetnie. Polecam w charakterze medykamentu na chandrę, gorszy dzień czy w celu oderwania się od tego świata na chwil parę. Jedyne co mi się nie spodobało w tej książce to okładka, ale to takie moje małe zboczenie pchające mnie ku przeróbkom okładek książek, które czytam ;)
Z okładki książki "Żółta tabletka"
Zachęcona działaniem "Żółtej tabletki" zaopatrzyłam się w kolejną książkę autorki - "Złodziejka marzeń". Otworzyłam i ... przeczytałam ekspresowo. Pewnie dlatego, że w głównej bohaterce odnalazłam sporo swoich cech :) Książka natchnęła mnie niesamowitym optymizmem - mam ochotę iść i działać, a w mojej "rozczochranej" fruwa samolot z transparentem: W życiu na nic nie jest za późno i warto realizować swoje marzenia. Pewnie ze mnie żadna wyrocznia w dziedzinie literatury, ale jestem człowiekiem, który nie lubi się męczyć nad książką. Biorę jakąś do ręki, zaczynam czytać i ... zostaję lub uciekam. Zawsze zastanawiam się nad fenomenem tych wszystkich "górnolotnych dzieł", zdobywających nagrody takie i owakie, gdzie w nich tkwi ten geniusz. Jakieś tam trzy zwoje mózgowe posiadam, liznęłam trochę edukacji, ale jak czytam jedno i to samo zdanie, z takiego dzieła, dziesiąty raz to mnie słabizna bierze i po prostu rzucam dzieło w kąt. Widać mój system nerwowy tego geniuszu nie ogarnia ;) Książki Ani Sakowicz nie zaległy w kącie - czytałam dopóki nie dotarłam do ostatniej strony. I to jest dla mnie wyznacznik kunsztu pisarza - zatrzymać czytelnika i sprawić, żeby chciał więcej :) I nie trzeba do tego słów, których znaczenia nie rozumie połowa społeczeństwa i zdań, których skomplikowana budowa sprawia, że czujesz się jak imbecyl ;) Czeka na mnie trzecia pozycja tej autorki - "Szepty dzieciństwa", a w przyszłości z ochotą sięgnę po kolejne powieści Kury Domowej blogującej :)
To moje nowe "dziecko" - Kobietoskopowe przebłyski. Chłop mój osobisty domowy często rzecze, że u mnie z myśleniem to kiepskawo, że mam niby tylko te... przebłyski ;) No to musowo było te przebłyski wytaszczyć na światło dzienne :) Oczywiście nie wszystkie będę wytaszczać, bo niektóre to lepiej żebym zachowała w zakamarkach mojej mózgownicy, żeby świata nie gorszyć i na ciemną stronę mocy nie sprowadzać. Jak wymyślę jaką sensowną grafikę to dodam, póki co cierpię na niemoc twórczą, a chałtury nie będę powoływać do życia ;)
- Nie rób z siebie wariata! - mająca dość wygłupów męża Halina wykrzyczała mu to prosto do kanału słuchowego licząc na to, że uszkodzony kanał jakoś boleśnie da się mężczyźnie we znaki. - Nawet jak robię, to i tak jestem mniejszym wariatem niż ty! - rzekł ów mąż szczerząc szatańsko zęby.
Jan, mąż Haliny, miał głupkowaty zwyczaj śpiewania, gdy tylko usłyszał jakąś piosenkę w radiu. Nie ważne czy znał słowa czy nie. Liczył się tylko, jego pożal się Boże, skowyt wtórujący nutom wydobywającym się z głośników. Halina dostawała wówczas białej gorączki, jej łeb stawał się wielki jak bania i tylko sekundy dzieliły go od eksplozji. Wychodziła wtedy z mieszkania, szła przed siebie i najczęściej lądowała w pobliskim parku. Siadała na ławce i gapiła się na starannie przystrzyżony trawnik upstrzony tu i ówdzie krzakami dzikiej róży. Puszczała wodze fantazji i wyobrażała sobie życie, którego nie ma i prawdopodobnie mieć nie będzie. Tym razem też zwiała z chałupy, by uratować wielki jak bania łeb przed eksplozją, a jej tory myślowe pobiegły w stronę wspomnień…
- Całe życie z wariatami - zamyśliła się Halina i przywołała w pamięci obraz jednego z nich… Zygmunt - osiedlowy głupek, upatrzył sobie akurat ją i z uporem maniaka polował każdego ranka na biedaczkę. Halina zawsze o tej samej porze wychodziła po świeże pieczywo do pobliskiej piekarni. Zygmuś mieszkał na parterze z mamusią i okno kuchenne było doskonałym punktem obserwacyjnym, nastawionym na polowanie na Halinę. Może wcale nie był wariatem, ale strój, który zazwyczaj miał na sobie niepokojąco sugerował przynajmniej minimalny stopień obłąkania. Zawsze grzecznie pytał czy może się przyłączyć i towarzyszyć Halinie podczas wyprawy do sklepu. Oczywiście, że mógł się przyłączyć. Przecież do niego nie docierało słowo: Nie. Halina nie miała na tyle mocnego charakteru, by go spławić używając mało wyszukanych słów powszechnie uważanych za wulgaryzmy czy też używając jakichkolwiek słów, które skutecznie zniechęcą natręta. Poza tym, przyzwyczaiła się do tego dziwnego towarzystwa. W końcu był tylko jej sąsiadem z bloku. I tak szli we dwójkę: Zygmunt i Halina. On - w swoich bordowych sztruksach z łatami w kolorze słonecznej żółci i koszuli w papugi, które miały wszystkie kolory tęczy i ona - w niebieskiej sukience sięgającej do kolan. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. O wyszukanym odzieniu Zygmunta również. Był to sposób wyrażania kolorów jego umysłu - jak się dowiedziała, któregoś razu Halina. Za tym wyrażaniem Zygmusiowego umysłu kryła się jego matka, która wychodziła z założenia, że świat ma za mało kolorów, a Zygmuś, jej ukochany syn, jest doskonałym nośnikiem barw, które świat powinny wzbogacać. W piekarni zawsze kupowali te same zestawy: on - dwa rogale maślane, mały chleb żytni i cztery kokosanki, ona - sześć bułek i duży chleb zwykły. W drodze powrotnej Zygmuś sławił postać Halinki używając za każdym razem innego, specjalnie na tę okazję ułożonego, poematu charakteryzującego się wyszukanym doborem rymów częstochowskich. Halina zapamiętała szczególnie dobrze jeden wygłoszony przez Zygmusia ubranego w śnieżnobiałą koszulę w żółto - zielone paski i gustowne czerwone spodnie dresowe:
Halina jak bułka maślana,
uroki swe roztacza od samego rana.
Kto jej słodyczy posmakuje,
wulkan rozkoszy w ustach poczuje!
Któregoś ranka Halina nie została napadnięta przez Zygmunta. Dziwne – pomyślała i z jakimś takim smutnym cieniem na duszy poszła w kierunku piekarni. Kupiła to co zwykle i udała się w drogę powrotną do domu. Spojrzała na okno, w którym to zazwyczaj wyeksponowana była uśmiechnięta facjata Zygmusia w towarzystwie machającej do niej prawej ręki Zygmusiowej, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Po tygodniu dowiedziała się, że Zygmunt wraz z matką przenieśli się do domu na wsi, który należał do siostry Zygmusia. Halina nie przypuszczała, że brak dziwnego sąsiada będzie dla niej taki bolesny.
- Franiu, co robisz! Nie wolno zaczepiać pani! - z przepastnych czeluści zamyśleń wyrwał Halinę piskliwy głosik jakiejś sexy mamuśki, której udało się dopaść Frania zanim ten zafundował Halinie atrakcję w postaci przyklejonego do jej ulubionej spódnicy loda o smaku, prawdopodobnie, czekoladowym. Obdarowała Frania uśmiechem numer pięćdziesiąt dwa, dyplomatycznie opuściła ławkę i bez pośpiechu poczłapała w kierunku mieszkania, w którym siał wokalną rozpustę jej mąż, a pole rażenia tejże rozpusty było słyszalne już przy wejściu do klatki schodowej. Dotarła pod drzwi mieszkania, otworzyła je i zobaczyła męża hasającego w kuchni z fioletową ścierką w dłoni i śpiewającego „Dancing Queen” Abby. Nie zastanawiając się długo zrzuciła buty, porwała czerwony szal z wieszaka w przedpokoju i radośnie dołączyła do Jana.
- Z wariatami źle, ale bez nich jeszcze gorzej - pomyślała, ucałowała męża i wspinając się na wyżyny swoich możliwości wokalnych wydobyła ze swej czterdziestopięcioletniej obfitej piersi:
“You are the Dancing Queen, young and sweet, only seventeen
Dancing Queen, feel the beat from the tambourine
You can dance, you can jive, having the time of your life
See that girl, watch that scene, diggin' the Dancing Queen...”
To nie będzie kolejny post o deserach, chociaż na zdjęciu powyżej uśmiecha się, prosto z piekarnika, ciasto jogurtowe z borówkami. Ja już tak mam - gdzie nie pójdę, nie pojadę to te ciasta, placki i desery mnie prześladują. Cóż, widać ta niby martwa materia wykazuje jakieś nadprzyrodzone zdolności i wywąchuje swojaków ;) A więc skąd ten placek?
W tym tygodniu poleciałam na swojej mechanicznej miotle na Poziomkowe Wzgórze rzucić się na głęboką wodę. Spokojnie, nic mi się nie stało, zawartość mózgoczaszki też bez zmian - spędziłam pracowicie czas oddając się rozkosznym chwilom przed mikrofonem (efekty niebawem, kto ciekaw proszę zajrzeć do Audio-blog, a najlepiej zainstalować aplikację na swoim telefonie lub tablecie - szczegóły tutaj). Sprawczynią mojego lotu na mechanicznej miotle była Jola - nietuzinkowa kobieta, z głową pełną szalonych pomysłów, która wymyśliła Audio-blog, a przy okazji zamieszkuje Poziomkowe Wzgórze usytuowane niedaleko Krakowa i ma tam nie tylko poziomki ;) To już wiecie skąd te borówki :) Zostałam obdarowana solidną dawką tych pysznych owoców, no to co było robić - musowo ciasto piec. Widać borówki od serca podarowane były, bo placek rósł jak wściekły. Ale zmieniając wątek... Przed tym mikrofonem oczywiście nie śpiewałam, bo w dzieciństwie moimi uszami to całe stado słoni afrykańskich się bawiło i poza tym, że deptały to jeszcze rozciągały, naciągały i usiłowały zrobić se z nich galoty, a że zadki te ssaki mają nieliche to wiecie ;) Udzieliłam pierwszego w życiu wywiadu i pobawiłam się w lektora czytając swoje wybrane posty z tego bloga. Nie będę pisać ile mnie to nerw kosztowało, bo braknie terabajtów w Internecie ;) W każdym razie ciekawe to doświadczenie pracować z takim profesjonalnym sprzętem :) A sama Jola zachęca do współpracy tych, którzy chcą spróbować zaprzyjaźnić się z Audio-blogiem:
"Aplikacja Audio-blog chce służyć autorom i wszelkim blogo-maniakom jako źródło informacji o wydarzeniach w ogólnopolskiej blogosferze. Będziemy też publikować wywiady z ciekawymi blogerami "wysokozasięgowymi" i niszowymi. Codziennie powstają nowe audycje z blogów autorów, którzy zaufali nam rok temu, jak i autorów debiutujących. Dzięki wszystkim blogerom, którzy dzielą się z nami swoim talentem ten projekt może być coraz lepszy. Zapraszamy nowych, ambitnych, którzy prowadzą bloga od minimum roku, myślą o blogowaniu na poważnie i zdołali już zgromadzić swoich pierwszych fanów. Zapraszamy Polaków rozsianych po świecie." Także jak ktoś chętny to śmiało walić drzwiami i oknami do bram aplikacji :)
Nie byłabym sobą, gdybym krótkiej fotorelacji z Poziomkowego Wzgórza nie zamieściła - oczywiście z wiodącym wątkiem przyrodniczym :)