środa, 1 kwietnia 2015

W objęciach sławy - autorka Kobietoskopu po raz pierwszy na głównej stronie popularnego portalu ;)


Dzisiaj dzień powszechnej głupoty i robienia mniej lub bardziej wyszukanych dowcipów. Pozwoliłam sobie i ja zostać bohaterką pierwszej strony popularnego portalu ;) Nie do końca o to mi chodziło, ale cóż... nie ważne jak zaistniałam, ważne, że zaistniałam ;) Po tym jak ukazał się artykuł - pierwsze liźnięcia popularności zaczęły mnie atakować z każdej strony - popularna encyklopedia internetowa wyszukała mało chlubne fakty z mojego życia i niestety bez mojej zgody zamieściła je na swojej stronie:


Kobicina Miejska otacza się osobami z pierwszych stron poczytnych gazet - w związku z czym jej długoletni partner życiowy również może się pochwalić spektakularnymi sukcesami:


A tak poważnie to znalazłam w sieci taką stronkę, na której dowolna osoba może zostać: bohaterem artykułu, spocząć na okładce DVD dla dorosłych, dorobić się notki w internetowej encyklopedii czy też przejść test inteligencji, który wykryje poważne uchybienia w owej inteligencji. Pewnie nie wszystkich to rozśmieszy, ale zawsze to jakiś pomysł na niewinny żarcik i może kogoś uda się wkręcić ;)

Linki do moich dowodów sławy: 

A tutaj link do stronki, na której można to spreparować: Prima aprilis

piątek, 27 marca 2015

Wirtualne penisy i smycze z dozownikiem w dłoń! ;)

Grafika: www.zwala.pl

Cóż… Starość chyba moja osobista nadciąga i podstępnie próbuje zagnieździć się w moim ciele kobiety określanej mianem kobiety w wieku średnim. Podobno starzy ludzie mają problemy ze snem… Jest piąta rano, a ja siedzę i stukam po klawiaturce, za oknem na balkonie jakaś zbłąkana sikorka trzepie swoje piórka, a w mojej łepetynie, nie wiedzieć czemu, pęta się temat dotyczący – oczywiście – mężczyzn. Nie żebym była propagatorką miłosierdzia bożego dla tej płci, ale ostatnio często słyszałam czy też czytałam jak to chłopa należy sobie wychować i trzymać na smyczy z dozownikiem jej długości. Taki chłopina absolutnie nie może bez pozwolenia obejrzeć meczu z kolegami, iść do knajpy czy też zabawić się na wieczorze kawalerskim kumpla. Wszystkie te czynności są mocno zabronione i świadczą źle o kobiecie, której „wychowanie” osobistego chłopa przypadło w udziale. Może ja durna i naiwna jestem, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tresować faceta, z którym jestem i zabraniać mu tego czy tamtego. Nie wiem czy dorosły człowiek wymaga smyczy i czy to przypadkiem nie uwłacza jego godności? Poza tym jeżeli nasz statystyczny facet zechce jakąś głupotę wcielić w swoje życie to i tak to zrobi za plecami niewiasty i żadna smycz tu nie pomoże. Pod płaszczykiem delegacji czy też dłuższego pobytu w pracy zaplanowana „atrakcja” zostanie zrealizowana.
Wszyscy wiemy, że są kobiety lubiące dzierżyć w dłoni wirtualnego penisa i wyznające zasadę, że miejsce męża, partnera jest pod kapciem. Spod wyznaczonego kapcia nasz biedak może wysunąć rąbek swojego ciała tylko i wyłącznie po napisaniu odpowiedniego podania do kobiety dzierżącej przyrodzenie. Nie wiem dlaczego, ale zawsze w takich momentach pojawiają mi się w głowie hieny – w ich społecznościach rządzi samica, która ma przerośniętą łechtaczkę i wszystkim nieposłusznym samcom pokazuje gdzie ich miejsce dziarsko wymachując tą imitacją penisa. Widzę wtedy jak taki babiszon dominator z wielgachnym przyrodzeniem nadyma się i wydaje rozkazy żałując, że tak małe stado samców udało jej się zgromadzić. Oczywiście są panowie, którym rola kapciowego jak najbardziej służy i bez zalegania pod paputkiem nie potrafią się w życiu odnaleźć. Natomiast z własnego żywota wiem, że zabranianie nie prowadzi do niczego dobrego – w latach młodości miałam szlabany na prawie wszystkie atrakcje tego świata, chociaż byłam grzecznym dzieckiem i nastolatką. W akcie zemsty, napędzana przekorą, działając po partyzancku, skrupulatnie zakazy łamałam i wcielałam w życie swoje „fantastyczne” pomysły. I tak właśnie działają panowie, którym zabrania się niektórych rzeczy – jak tylko się da to smycz idzie w odstawkę i taki chłopina rozum traci zachłysnąwszy się wiatrem wolności ;) 

Zatem moje drogie panie – jeżeli wasz wirtualny penis osiągnął nieprzyzwoicie wielkie rozmiary to nadszedł czas by spuścić z niego powietrze i łaskawszym okiem spojrzeć na tego biednego papuciaka przyklejonego do podeszwy krwistoczerwonego obuwia ;)

wtorek, 24 marca 2015

Przychodzi Tuptuś do lekarza i okupuje stołek...

Grafika: www.dobrebadania.pl

Ostatnio często bywam w poczekalni pewnej kliniki o profilu mocno ortopedycznym. Wiadomo – jak człeka lekko naruszą operacyjnie to potem muszą kontrolować co jakiś czas czy właściwie naruszyli i dziadostwa nie narobili. 
Nie zawsze mam ze sobą książkę czy innego zabawiacza, więc zdarza mi się z nudów obserwować zgromadzone tam społeczeństwo. Rzuciły mi się w oczy dwa rodzaje zachowań, które umieściłam w kategoriach: brak logicznego myślenia i nadpobudliwość ruchowa z elementami agresji. W poczekalniach, jak powszechnie wiadomo, nie ma tylu krzeseł, by zasiadły zgromadzone tam tłumy. Chociaż w tej mojej klinice jest sporo miejsc do siedzenia i wielkie tłumy są rzadkością. Niestety wiele osób przybywa w celu odbycia wizyty z dość pokaźną obstawą, do tego nastawioną na okupację siedzisk przeznaczonych dla pacjentów. Nie wiem po co baba, wiek na me oko – lat 30, potrzebuje członków rodziny w ilości – sztuk trzy, by odbyć wizytę u specjalisty. Spójrzmy dalej – chłopak, lat około 20, w towarzystwie mamusi i tatusia. Ja nie mam nic przeciwko członkom rodzin i zacieśnianiu więzi rodzinnych w szpitalnych gmachach, ale te towarzyszące osoby bezmyślnie zajmują miejsca i ktoś kto przychodzi o kulach czy z ręką zaopatrzoną w ortezę, nie ma gdzie usiąść. A to towarzystwo udaje, że nikogo i niczego nie widzi – ważne, że doopa posadzona i można swobodnie oddawać się konwersacjom. Dodajmy, że osoby przychodzące do tego lekarza nie wymagają opieki i świetnie dają sobie radę same; ewentualnie potrzebują jednej osoby w sytuacji, gdy są świeżo po operacji.
Kolejny ciekawy obiekt do obserwacji to Tuptusie. Tuptusie chodzą tam i z powrotem po korytarzu zamiast posadzić zacne zakończenie pleców – oczywiście jak jest gdzie lub grzecznie podpierać ściankę lub tuptać w odosobnieniu, a nie przed „widownią” w postaci siedzących oczekujących. Chodzi taki czy taka przed oczami wydeptując ścieżkę męczennika, a mój poziom agresji rośnie. Chociaż może o to właśnie chodzi? Często są to członkowie świty poszkodowanego, którym nie udało się załapać na miejscówkę. Niektóre Tuptusie są agresywne – jak tylko otwierają się magiczne drzwi prowadzące do gabinetu to lecą na złamanie karku i atakują pielęgniarkę proszącą pacjentów z listy, po to żeby po raz któryś usłyszeć: Proszę czekać, pani ma wizytę umówioną na godzinę 12.40, a teraz jest 12.20.

Bez komentarza…

Dodam jeszcze, że nie jest to miejsce kojarzące się z typową placówką służby zdrowia – jest to przykład miejsca, gdzie pacjenci to ludzie, a nie zwierzyna, która koczuje pod drzwiami od 5 rano, żeby się dostać do specjalisty. Wizyty są umawiane na określone godziny i rzadko zdarzają się poślizgi.

poniedziałek, 23 marca 2015

Alkoholorektyczki, palcohol i wisienki w likierze - trochę faktów ze świata alkoholu ;)

Grafika: www.timescity.com

Dzisiaj garść ciekawostek alkoholem ziejących ze strony: www.focus.pl ;)

„Alkoholorektyczki to głównie młode dziewczęta, które stosują drakońskie diety, ale nie rezygnują przy tym z alkoholu. Do grupy tej należą też trzydziestolatki, które kochają imprezowy styl życia. Aby nie przytyć, zamiast jeść – piją. 
Co prawda np. kieliszek białego wina dostarcza ok. 150 kcal, ale zawiera znikome ilości składników odżywczych. Kalorie z kieliszka są „puste”. Alkoholorektyczki są też bardziej narażone na zatrucia swoimi ulubionymi trunkami – jedzenie spowalnia wchłanianie alkoholu w przewodzie pokarmowym, natomiast picie na pusty żołądek to prosta droga do kłopotów.” 

„Palcohol, czyli alkohol w formie sypkiej za kilka miesięcy będzie dostępny dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych. 
Proszek rozpuszcza się w wodzie i w ten sposób uzyskuje się alkoholowy koktajl. Zdaniem ekspertów wprowadzenie do obrotu sproszkowanego alkoholu niesie za sobą ryzyko, że sięgną po niego nieletni, a po drugie, że alkohol będzie teraz częściej spożywany w miejscach, w których jest to zabronione. Amerykański rząd właśnie wyraził zgodę na sprzedaż alkoholu w proszku. Na początek klienci będą mogli wybierać spośród czterech podstawowych "smaków" - wódka, rum, cosmopolitan i margherita. Produkt będzie dostępny w sklepach od czerwca na terenie Stanów Zjednoczonych. Już teraz jednak władze niektórych stanów zapowiadają, że nie dopuszczą do sprzedaży alkoholowego proszku. Południowa Karolina, Louisiana, Vermont już jej zabroniły. Zdaniem prawodawców sproszkowany alkohol będzie można znacznie łatwiej przetransportować niż płynny, przez co szybko trafi on do miejsc, w których dziś jest zakazany (w tym m.in. na wszelkiego rodzaju szkolne wydarzenia i imprezy). Producent nowego proszku podkreśla jednak, że saszetka sproszkowanego alkoholu będzie miała ok. 10 x 15 cm, więc nie tak łatwo będzie ją przeoczyć. Zdaniem producenta nie warto także martwić się o wciąganie proszku np. przez nos. Wywołuje to tak silne pieczenie, że raczej nikt nie będzie próbował tej metody. Obojętnie, w jakiej postaci dostępny jest alkohol. Ci, którzy chcą go nadużywać, zawsze znajdą na to swój sposób - podkreśla na swojej stronie internetowej producent proszku.” 

„Czekoladki z alkoholem potrafią być niebezpieczne! Na pewno można doprowadzić się do stanu, w którym nie wolno prowadzić samochodu. Obliczenie ilości czystego alkoholu etylowego w czekoladkach typu „wiśnia w likierze” wskazuje, że po półgodzinie od spożycia 10 sztuk takich słodyczy stężenie alkoholu we krwi mężczyzny o wadze 70 kg wyniesie 0,2 promila. Oznacza to, że nie wolno mu siadać za kierownicą. W przypadku kobiety o takiej samej masie ciała wystarczy dziewięć czekoladek, by osiągnąć „stan po spożyciu alkoholu” już po półgodzinie od spożycia. Oczywiście przy mniejszej masie ciała stężenie alkoholu we krwi po zjedzeniu takiej samej ilości czekoladek będzie jeszcze większe.”

piątek, 20 marca 2015

Być córką w teorii i praktyce...

Grafika: www.pixgood.com i Kobicina Miejska

Księgi i inne papierzyska poświęcone teoriom o tym, jak być matką i córką pewnie zapchałyby niejeden gmach. Życie pisze swoje scenariusze i mądre księgi ma tam, gdzie wszystkie organizmy żywe mają zakończenie układu pokarmowego.
Matką nie jestem i pewnie nie będę – nic mi nie tyka i nie dzwoni w okolicy narządów rodnych, ale mam specjalny dzwonek w głowie, który skutecznie zniechęca mnie do podjęcia się tej roli: nie chcę być matką podobną do własnej matki. Jestem córką rodziców, którzy nie dostali instrukcji obsługi do swojej córki lub dostali tylko nie chciało im się przeczytać ze zrozumieniem. 
Nadopiekuńcza, a zarazem chłodna emocjonalnie matka i ojciec, który ojcem został z przysłowiowego przypadku to mieszanka, która nie rokowała dobrze. Nigdy nie usłyszałam, że mnie kochają, że są ze mnie dumni, że jestem śliczna, że jestem mądra i tych innych słów, które swojemu dziecku, niezależnie od wieku, powinno się mówić, żeby dziecko nie musiało czynić rozważań typu: jeżeli umrę to i tak nikt nie zauważy…? 
Byłam dzieckiem trzymanym na krótkiej smyczy zanim zrobiłam cokolwiek co wymagałoby w ogóle zastosowania smyczy w moim „wychowaniu”. Rosłam, a moje poczucie własnej wartości było dla mnie tworem tak abstrakcyjnym jak wytworzenie energii atomowej z ziemniaka. Im więcej miałam lat, tym częściej przesiadywałam w swoim światku stworzonym na potrzeby jako takiego funkcjonowania w społeczeństwie. Pieczołowicie pielęgnowałam w sobie nienawiść do matki, do ojca i samej siebie. W domu pełnym sztucznych relacji, który był z pozoru normalny i szczęśliwy, zamordowano we mnie umiejętność okazywania uczuć, nie potrafiłam się cieszyć z sukcesów, z tego kim jestem, jaka jestem, po co jestem i tak dalej. Jednak matka natura postanowiła ze mnie zakpić i wyposażyła mnie w cechy, które miały się nijak do kogoś kto nie marzył o staniu w świetle reflektorów, bo wychodził z założenia, że nie jest mu to do szczęścia potrzebne. Byłam cholernie ambitna, uparta i paradoksalnie – pazernie zdobywałam kolejne laury, które i tak nie przedstawiały dla mnie żadnej wartości. Chciałam być kimś niepodobnym do rodziców, którzy edukację zakończyli na szkole zawodowej, a cały świat ich wewnętrznych przeżyć ograniczał się do pracy w państwowym zakładzie i telewizora. 
Niestety brakowało mi jednej rzeczy, której sama nie byłam w stanie zdobyć – skrzydeł. Byłam córką rodziców, którzy powołali ją na świat i zapomnieli, że córce trzeba doprawić skrzydła, na których wzniesie się napędzana miłością, wsparciem, zrozumieniem, akceptacją. Bez skrzydeł ciężko latać… Swoje skrzydła zbudowałam z piór, które dostałam od obcych ludzi. To od nich po raz pierwszy usłyszałam słowa, które powoli zaczęły budować moje poczucie własnej wartości. Okazało się, że jednak jestem coś warta i nie przypominam szarej, bezkształtnej masy, której nikt nie zauważa. 
A moi rodzice… Dziś są starszymi ludźmi, a ja nigdy nie wpadłam na pomysł, by zrobić im pranie mózgów i wykład na temat ich nieudolnego rodzicielstwa. Nie miałam odwagi, było mi ich żal i znalazłam miliony powodów, żeby ich usprawiedliwić. Jestem tylko przykładem na to, jak w praktyce można wytworzyć „zepsutą” córkę, która do końca swoich dni będzie musiała nad sobą pracować i powtarzać jak mantrę, że jest niezwykłym, cudownym, niepowtarzalnym człowiekiem, który miał w życiu małego pecha. Nad rozlanym mlekiem wiecznie płakać nie można - trzeba się otrzepać i lecieć dalej na tych, nieco innych, skrzydłach.

czwartek, 19 marca 2015

Niewolnice makijażu - czy to trzeba leczyć?

Grafika: www.eelanmedia.com

Jestem kobietą. I nic co kobiece nie jest mi obce. Ten wywód będzie o kobietach niewolnicach - niewolnicach makijażu. Trochę już ścieżek wydeptałam chodząc po tym świecie i spotkałam kilka ciekawych przypadków zainfekowanych makijażowym niewolnictwem. Za każdym razem usiłowałam dociec, co kieruje tymi istotami? Czy to należy leczyć czy nie, a może to ja mam wypaczone spojrzenie na świat takich bab? By słowa pisane golizną nie stały pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów, które życie rzuciło mi pod stopy… 
Plaża, żar leje się z nieba, pot spływa obficie z każdego kto ośmielił się rozłożyć leżak, kocyk czy cokolwiek innego na czym można rozkoszować się powietrzem o temperaturze mocno przekraczającej trzydzieści stopni Celsjusza. Obok mnie spoczywa jedna z moich towarzyszek wyprawy – dziewczę inteligentne, oczytane, mającego w głowie coś więcej niż przysłowiowy sznurek zapobiegający odpadaniu narządów słuchu. I cóż widzę? Dziewczę wyciąga z torby plażowej puderek, tusz, lustereczko i poprawia się tu i ówdzie. Patrzę z takim chyba mało inteligentnym wyrazem twarzy i pytam: Zwariowałaś? Natychmiast słyszę: O co ci chodzi? Poprawiam się tylko… Szczerze mówiąc to było mi jej żal – prażyła się bidula w tej pudrowo – fluidowo – korektorowej skorupce z wytuszowanymi rzęsami zamiast w pełni rozkoszować się urokami wakacyjnego lenistwa. O takim szaleństwie jak kąpiel w morzu nawet nie pomyślała w obawie o ten swój bezcenny makijaż. 
Kolejny przykład… Wątek zasypiania w makijażu i budzenia się przed wszystkim współlokatorkami, by makijaż nocny zmyć i nanieść nowy, świeżutki też przerobiłam. I zawsze to samo kołatało się w moim łbie: Jestem w stanie zrozumieć, że musi mieć makijaż jak jest z facetem, ale ze stadem bab?!? Nie rozumiem… Zrozumiałam razu pewnego, gdy owe dziewczę zmyło tak zwaną tapetę i nieopatrznie pokazało mi się w formie sauté. Nie wyglądała źle, ale do tej piękności, którą widywałam na co dzień było bardzo, bardzo daleko. 
Następny przykład to typ, który „nie zrobiony” z domu się nie rusza – zawsze trzeba na takie czekać, bo jeszcze tusz, bo róż, bo cienie nie takie, bo korektor i tak dalej. Przyjaciel makijaż jest z nimi wszędzie, nawet na porodówce. 
Niewolnice makijażu są dla mnie, jak już wspomniałam, zjawiskiem, które od wielu lat mnie zastanawia. Sama oczywiście makijaż stosuję, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby w tym spać (no chyba, że byłam bardzo zmęczona życiem ;)) czy też leżeć na plaży lub zdobywać ośmiotysięczniki w takim rynsztunku. 
Życie z twarzą, która nie do końca jest prawdziwa to chyba ciężki kawałek chleba. Gdzie luz? Wiatr we włosach? Zapomnienie? Spontaniczność? Wyzbycie się maski? 

Dziś Dzień Wędkarza :) 

Grafika: Kobicina Miejska

wtorek, 17 marca 2015

Maltretowani uczniowie, pani Anielica i mysie zwłoki...

Grafika: www.wykop.pl ("odznaczenie", które nosili wybrańcy ;))

Jakiś czas temu po telewizyjnych i radiowych kanałach krążyły wieści o strasznej nauczycielce, która zaklejała biednym dzieciom usta taśmą klejącą, krzyczała, nie pozwalała wyjść do toalety i tak w ogóle to zła kobieta była. Wszyscy na niej psy wieszali: Spalić! Ukamienować! Wbić na pal i wystawić na rynku! Oczywiście nie pochwalam tego jak się zachowała ta przedstawicielka ciała pedagogicznego, ale nasunęła mi się taka refleksja związana z moim pobytem w szkole podstawowej w charakterze ucznia. Jak sobie przypomnę te „fachowe” metody wychowawcze, które prawdopodobnie nie wyrządziły mi, aż tylu krzywd jak mi się pierwotnie zdawało, no bo na ludzi wyszłam, to pusty, ironiczny śmiech mnie ogarnia. Prawdopodobnie sporą część nauczycieli uczących dzieci w latach osiemdziesiątych należałoby zamknąć w więzieniach i już z nich nie wypuścić. Dlaczego? No przecież postępowali znacznie gorzej niż ta współczesna belferka. Ile to razy człowiek dostał w dupsko kijem plastikowym czy kablem? Ile razy usłyszał soczyste słowa skierowane do jego inteligencji, a właściwie jej braku? Ile razy dostał w łeb kredą rzuconą spod tablicy, zeszytem, dziennikiem czy innym przedmiotem nadającym się do tego czynu? Wymieniać można bez końca. I gdzie tu było poszanowanie godności osobistej ucznia? A jak się człowiek w domu poskarżył to, przy dobrych wiatrach, matka z ojcem jeszcze dorzucili swoje „fachowe” metody wychowawcze ;)
Ze szczególnym sentymentem wspominam panią od biologii, która w dużym stopniu przyczyniła się do zdefiniowania moich preferencji dotyczących przyszłego kierunku kształcenia ;) (Dla młodszego pokolenia wtrącę tylko mały rys historyczny: w tych czasach nie było gimnazjów, a podstawówka miała osiem klas). Jako mała dziewczynka, która wstąpiła w progi czwartej klasy i dowiedziała się, że w szkole jest dużo przedmiotów, których się trzeba uczyć, poznałam panią Aniołową nauczającą biologii. Wszyscy się jej w szkole bali – legendy na jej temat znało się już od momentu pierwszego dotknięcia klamki drzwi prowadzących do  podstawówki. Pani Aniołowa miała w szufladzie swojego biurka czekoladki. Były to trzy plastikowe kije, którymi często wymierzała swoją sprawiedliwość. Ofiara sprawiedliwości mogła sobie, w ramach dobroci i miłosierdzia dla ucznia, wybrać długość kija. Pani Aniołowa lubiła również ciągnąć za policzki – człowiek po takiej procedurze miał czerwoną facjatę przez cały dzień. Natomiast ja panią Aniołową zapamiętałam wyjątkowo dobrze… Pewnego razu byłam dyżurną klasową, której obowiązkiem było wykonanie kilku czynności, które w sali biologicznej musiały zostać wykonane: przygotowanie pomocy naukowych do zajęć, wytarcie tablicy, podlanie kwiatków i nakarmienie licznie bytujących w tej sali zwierząt. Weszłam, więc, na przerwie do klasy, ponieważ dyżurny owe czynności robił właśnie wtedy, a tu pani Anielica od progu ryczy: Dziecko! Myszy wpadły do akwarium i się utopiły – trzeba je zakopać w ogródku szkolnym! Nie muszę chyba pisać co poczuła, niespełna dziesięcioletnia, dziewczynka słysząc taki wyrok. Smakowite, PRL-owskie śniadanie zjedzone w domu, podeszło mi pod samo gardło, skóra na twarzy niebezpiecznie zzieleniała, ale cóż było robić? Anielica kazała, trzeba podjąć wyzwanie. Wyłowiłam palcami te mysie zwłoki – sztuk trzy, zapakowałam w kartki z zeszytu, wsadziłam do kieszeni fartuszka i poszłam pochować biednych przedstawicieli świata fauny pośród grządek szkolnego ogrodu.
Przygoda z panią Anielicą trwała pięć lat (od klasy czwartej do ósmej). Zostałam jej „ulubienicą” i "asystentem". Jak sobie to wszystko przypominam to mi się gorąco robi, natomiast moja młoda psychika została tak napiętnowana biologią, że poszłam ją studiować :D

O tym, jakie fajne to studia były pisałam tutaj: TO NIE ODBYT! - proszę pani... ;)

sobota, 14 marca 2015

Lot z "Czarnym Aniołem"...

Grafika: Kobicina Miejska

Angelika Kuźniak i Ewelina Karpacz – Oboładze w niepozornej książce zamknęły opowieść o Ewie Demarczyk. Czy próba jest udana? Satysfakcjonująca? Czy Czarnego Anioła o „białym głosie” można namalować słowami tak, aby stał się białym, czytelnym aniołem? Warto poświęcić trochę czasu, by odkryć fakty z życia Demarczycy i poznać niezwykłą kobietę.
Urodzona w Krakowie w trakcie wojny, w mieszkaniu, w którym żyło osiemnaście osób i „było biednie, ale sobie radzili”. Była „najbrudniejszym dzieckiem w okolicy”, pełna energii, dowcipna, pogodna, robiła wiele rzeczy naraz. Rozśpiewany dom dał Ewie piękny głos, który odziedziczyła po ojcu. Sama miała dystans do siebie mówiąc: „Mnie od początku chowano na geniusza. Może dlatego, że byłam brzydka?” Niepozorna, wypchnięta na scenę hipnotyzowała publiczność spojrzeniem, które zamieniało ludzi w zaczarowanych odbiorców jej talentu. Pieśń w dzwony ubrana i głos Ewy, który wibruje w każdej komórce ciała słuchacza, spowodował, że stała się kandydatką na gwiazdę. Na kolanach zwracano się do niej: „wydobędzie pani piosenkę francuską z gówna, w którym utonęła po śmierci Edith Piaf”. Niestety Anioł był uparty i odrzucił, między innymi, propozycję śpiewania po francusku, która otwierała drzwi do światowej kariery. Dlaczego? W Polsce na jej koncerty ściągały tłumy jak na Beatlesów. Miała też swoje gwiazdorskie fanaberie: czarna podłoga na scenie, dwa czarne fortepiany, nigdy nie bisowała, nie dziękowała publiczności po występie. Dlaczego? Czy Czarny Anioł zawładnął publicznością, rozkochał ją w sobie i porzucił? A może utracił swoje skrzydła i zamilkł? Co działo się w głowie artystki, która mówi: „Rośliny są bardziej oddane niż ludzie. Ja się na ludziach zawiodłam.”
Odpowiedzi można znaleźć w książce, która karmi sporą dawką faktów z życia Ewy Demarczyk – artystki tajemniczej, zapomnianej. Książka skłania również do refleksji nad własnym życiem, nad tym, co jest w nim ważne, czym jest dla nas pasja i jaką cenę jesteśmy w stanie zapłacić za konsekwentne realizowanie własnego ja. Polecam lot z Czarnym Aniołem…

Wydawnictwo Znak,
Kraków 2015

piątek, 13 marca 2015

Weź kota na klatę! Piątek! Trzynastego!

Grafika: www.kartki.pl

Kto tu zagląda to pewnie wie, że pałam się, od czasu do czasu, tak zwanym wierszoklectwem; 
w związku z tym dziś narodziło się w mej głowie takie "dzieło" okolicznościowe:

Piątek! Trzynastego!

Wstałeś lewą nogą?
Nie jesteś dziś sobą?
Chodzisz dość niemrawo?
Oblałeś się kawą?
Potykasz się ciągle?
Dziurawe masz spodnie?
W pracy awantura?
Szef to kreatura?
Klient to idiota?
Masz dość tego błota?
Zaliczyłeś stłuczkę?
Dostałeś nauczkę?
Czarny kot kpi z ciebie?
Boisz się dziś siebie?
Pech dopadł każdego!
Piątek! Trzynastego!

Grafika: www.PiktoGrafiki.com

czwartek, 12 marca 2015

"Fantastyczna czterdziestka! Poradnik pozytywnego życia." Hmm...

Grafika: www.audioteka.pl

Czterdzieste urodziny… Fascynuje mnie jakaś sztuczna aura, rodem z krainy czarownic na miotłach, panująca wokół tego wydarzenia. Ileż to planów na czterdziestkę ludzie mają, czego to nie zrobią, czego to nie zmienią – ich ryk słychać aż na kole podbiegunowym. Dlatego jak widzę książkę, w dodatku w formie audiobooka, pt. „Fantastyczna czterdziestka! Poradnik pozytywnego życia” to oczywiście się rzucam - spragniona nowych, fantastycznych wieści na temat tych biednych czterdziestolatków. Sama niedługo dostąpię tego zaszczytu i zasilę rzesze przedstawicieli gatunku Homo sapiens, którym tak „sędziwego” wieku udało się dożyć.

Zabrałam się więc do słuchania nagrania licząc na dobrą zabawę i nakarmienie się sporą dawką optymizmu, bo w końcu miało być pozytywnie. Pierwszy rozdział lekko zbił mnie z tropu: „Śmierć - życie wieczne czy „pstryk” i koniec?" I już wiedziałam, że z tym poradnikiem się niestety nie polubimy. Męczyłam się przez kolejne rozdziały łudząc się, że jednak coś odkryję. Staram się nie skreślać niczego patrząc tylko na okładkę czy czytając pierwszy rozdział, ale w tej książce nie odnalazłam się zupełnie. Do moich uszu trafiła gromada słów o zabarwieniu bezpłciowym. Sama nie napisałam nigdy książki, ale gdybym stworzyła poradnik pod tytułem: „Fantastyczna czterdziestka! Poradnik pozytywnego życia” to chyba zależałoby mi, przede wszystkim, na tym, żeby czytający czy słuchający miał jak najczęściej uśmiech na twarzy, zapamiętał jakieś fragmenty, chciał je cytować czy też zechciał sięgnąć po kolejne dzieła mojego autorstwa.
Myśląc o tym poradniku przychodzi mi do głowy tylko jedno słowo: PRZECIĘTNY. Poza tym, według mnie, jest doskonałym przykładem na to, że nie wszyscy nadają się do czytania książek – dość mocno irytowała mnie barwa głosu czytającej, która dodatkowo, z uporem maniaka, słowo „wreszcie” wypowiadała jako „wreście”. Wyłapałam też inne drażniące moje ucho zgrzyty, których tutaj nie będę przytaczać. 

Natomiast w Internecie można znaleźć takie informacje na temat tej pozycji:

„40 lat minęło jak jeden dzień... - i już! Możesz się martwić albo uświadomić sobie, że... Życie zaczyna się po czterdziestce - zatem wreszcie możesz zacząć świadomie i radośnie je przeżywać! Chcesz czy nie, kiedyś dopadnie Cię ten moment - przekroczysz umowny próg pomiędzy młodością i dojrzałością, spojrzysz w kalendarz i zobaczysz, że masz już 40 lat. Wtedy zadasz sobie pytanie: jak chcę spędzić resztę swojego życia? Czterdziestka to świetny czas na refleksję: część życia jest za Tobą, samodzielnie podejmujesz decyzje i odpowiadasz za swoje wybory. Może czas w końcu zrobić pierwsze podsumowanie i przyjrzeć się bilansowi? Co zostawić, co zmienić, a na co szkoda Twojej energii i Twojego czasu? Na te pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam, ale warto wcześniej przeczytać książkę dwojga specjalistów od przywracania życiowej harmonii. Autorzy pokazują, jak można odzyskać kontrolę nad swoim życiem. W tej zabawnej i mądrej książce znajdziesz inspirację, wypowiedzi konkretnych osób oraz rozważania dotyczące najważniejszych obszarów ludzkiej egzystencji: duchowych i fizycznych relacji międzyludzkich, dzieci, pracy, seksu i sensu - wszystko po to, by zorientować się, co można ustawić inaczej i na co spojrzeć z nowej perspektywy. Dzięki temu zmierzysz się ze swoim doświadczeniem i... zaczniesz wreszcie żyć tu i teraz. Przecież chcesz cieszyć się życiem w pełni przez następne 40 lat?” (www.empik.com)

„Książkę przeczytałem jednym tchem jadąc pociągiem z Katowic do Warszawy. Wiadomo jak to w naszych pociągach, albo za ciepło, albo za zimno, nieszczelne okna, śmierdzi z ubikacji, ale taki mamy klimat :). Podczas tej długiej podróży książka Bogdana i Agnieszki dała mi możliwość całkowitego zapomnienia o tych niedogodnościach. Po prostu byłem tylko ja i ta pozycja, a wszystko co było niesprzyjające dokoła na czas czytania całkowici zniknęło. Tego samego dnia wracałem pociągiem z Warszawy do Katowic, pociąg był taki sam albo nawet i gorszy, niestety nie miałem już nic do czytania bo wyczytałem w drodze do stolicy, a na dworcu byłem w niedoczasie i nic nie kupiłem. Jakież było moje zaskoczenie, że w tej mojej drodze powrotnej nie czułem już dyskomfortów materialnych podróży, a w mojej głowie zagościł pozytyw i kolorowe spojrzenie na wszystko co mnie otacza. Opinię tą piszę kilka dni po podróży, a objawy cały czas się utrzymują, wprost zarażam nimi wszystkich dookoła. Dziękuję serdecznie autorom za tak wartościową lekturę, czekam na więcej, jestem wdzięczny za wszystko. Wierny czytelnik i fan. Jak kupisz książkę to zaraz po przeczytaniu daj ją komuś innemu, aby w jego życie też weszło na wyższy poziom, ja właśnie tak zrobiłem i grono szczęśliwców się powiększa i błyszczy. Jeszcze raz dziękuję.” (www.empik.com)

Może ja jakaś dziwna jestem i kunsztu literackiego docenić nie potrafię?

Audiobook pochodzi ze strony: www.audioteka.pl